Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2010, 06:33   #12
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
- Charles – chyba tylko Polaczek tak nazywał Chucka – puść coś na masaż nerwów, z góry właśnie dzwonili!

- Się robi szefie – rzucił Fish z kanciapy za barem, gdzie z irytacją cisnął w kąt bezużyteczny do krwi Hi – tech vacuum.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=xS4hJabqRc4[/MEDIA]

- Ejjj! Szacunku trochę dla sprzętu kolego, bo nic nie ma za darmo. Wiesz ile utrzymanie tego burdelu kosztuje? – słyszał z magazynu upierdliwy głos Polaczka, który zdawał się mieć oczy wszędzie i zawsze kiedy to nie było potrzebne. Simon to był bardzo równy facet. Miał kilka wad, jak każdy, ale pod zawodową szorstkością krył w sobie dobrodusznego kawalera po przejściach. Często działał Chuckowina nerwy. Robiąc w rozrywce w końcu komuś musiał, a mógł najprędzej pracownikowi.

- Jasne szefie. Rozumiem. Zachowałem się jak gówniarz, to sie więcej nie powtórzy – odkrzyknął z kanciapy barman z udana skruchą, mimicznie naśladując gesty i aparycję szefa. Zdmuchnął tuman kurzu ze starej mopy, którą wytargał z magazynku razem z żółtym kubłem na czterech kółkach. Wziął się za robotę. Byle nie myśleć za dużo. 2.40PM Sala zaraz się wypełni pierwszą zmianą. W tłumie zawsze czuł się najlepiej. Aż dziwne, że mógł się wtedy wyciszyć i odpłynąć. Zniknąć. Pośród zamieszania i gwaru czuł się jak w żywiole. Podobnie na scenie przed widownią lub obiektywem Teraz skupiał się na krwawej plamie, pochłonięty mechanicznym suwaniem mopa. Obraz mordu wciąż natrętnie wciskał się przed oczy. Skupił się na pracy.Wszystko co robił starał się wykonywać jak najlepiej. Nieważne co. W tym momencie realizował dewizę życiową matki, by robić w dwustu procentach to, co uważa się w danej chwili za słuszne. Za każdym razem kiedy miał w ręku mopa, a nie było to w sumie tak rzadko, przypominały mu się trudne, lecz jakże piękne lata ze studiów. Zwłaszcza na Ymir, miał do czego powracać wspomnieniami. Miejsce w czasie, do którego mógł wracać jak do domu. Pamiętał jak na zaliczeniach wylosował scenę tańca z mopa Gene Kelly z „Thousands Cheers”. Nawet nie chodziło wtedy o umiejętności taneczne a o ekspresję i improwizację. Eh.. to były czasy. – pomyślał. Kiedy kończył sprzątanie do kantyny weszła Wiki, bo tak zwykł ją sobie w myślach nazywać skracając od wikidajło. Wprawdzie nie była stałym bywalcem baru, którzy generalnie stanowili ten gorszy element, by nie powiedzieć margines bazy, lecz na tyle często by wiedzieć jak się nazywa. Nicole Sanders. Nigdy specjalnie nie obchodziły go szczegóły z życia klientów, a tym bardziej ich imiona do których i tak miał kiepską pamięć, lecz jej imię i nazwisko wyryło się mu jakoś tak głębiej. Gdyby miał zatrzymywać w sobie wszystkie rozmowy, informacje i spowiedzi użalających się nad kieliszkiem barowiczów to chyba w końcu zwariowałby. Zasadniczo lubił wszystkich, jednak czuł, że ma do niej jakąś tam słabość. Ładna była, kiedy tak odgarniała z policzka kosmyk niesfornych włosów. Zawsze jednak bał się zagadać na luzie. Męska klientela to była zdecydowanie jego specjalizacja. Pamiętał jak kiedyś robił za kelnera na wieczorkach panieńskich. Stres był porównywalny tylko do kontraktu na Ymir. Kiedy wybrała sobie z towarzyszącym jej kolegą stolik, postanowił nie mówić im, że usiedli na nieszczęsnym miejscu zbrodni. Nie żeby to miało na niej zrobić większe wrażenie, które bynajmniej dałaby po sobie poznać. Nie. Widział niejeden raz jak radziła sobie tak werbalnie jak i manualnie, czy to z namolnymi uwodzicielami, czy agresywnymi awanturnikami, których nigdy, a zwłaszcza od jakiegoś roku nie brakowało. Pomimo wszystko obawiał się, że to może po prostu zepsuć apetyt. Polaczek w podskokach obsłużył zamówienie. Ochrona zawsze miała przynajmniej trunki i ciacha gratis w kantynie. Niepisana zasada cementowała dobrą atmosferę wzajemnej życzliwości między obsługą kantyny, a ochroną korporacji działając z obopólną korzyścią dla stron. Uśmiechnął się pod nosem sunąc białymi warkoczami mopy po lśniącej już posadzce. Czując na sobie wzrok Nicole, w drodze za bar ku swojemu zdziwieniu nonszalancko poderwał mopa z ziemi i naśladując do aktora sprzed ponad 150 lat, odkręcił się wraz z mopą jak z tancerką wirując kilkakrotnie w walcu. Pogwizdując pod nosem, aż do wolnego zatrzymania z ręką przy sercu zaśpiewał odchylonej mopie głosem Gene’a: - Let me call you sweetheart... mmmm...- przy czym przy partii buziaka „mmmm” wzrok przeniósł na Wiki. Miał nadzieję, że choć trochę poprawił jej nastrój, i że nie widziała później obfitego buraka, którego zdążył spalić.
Geez, co się z toba dzieje Chuck? – pomyślał.

Stanął za barem dokładnie z pierwszą, wielką falą górników, którzy wlali się do kantyny przez szeroko otwarte grodzie. Wracali prosto ze skończonej zmiany. Trochę im współczuł, a trochę zazdrościł. Wiedział, że ciężka robota fizyczna nie jest tak stresująca jak umysłowa. Dlatego też, na ile mógł, sam lubił dawać z siebie wszystko na maksa. Już po chwili, dwoił się i troił obsługując kilkunastu klientów jednocześnie. Każdy wypytywał się o zajście chwaląc go i pijąc jego zdrowie w wznoszonych toastach za udział w zatrzymaniu napastnika. A on tylko uśmiechał się jakoś tak skromnie i ucinał wszystkie pytania grzecznym dyrdymałem, że każdy na jego miejscu zdzieliłby tamtego tak samo tylko mocniej. Tłumaczył się ogólne nawałem roboty i brakiem czasu na ciągniecie tematu. Ludziska szczerzyły się serdecznie rozweselone procentami, a Chuck zręcznie lawirował między kuflami, mieszankami drinków, butelkami i obficie rzucanymi napiwkami. Nie był w nastroju na pogawędki.

W wolnej chwili, upewniwszy się wcześniej, że wszyscy mają polane, odwrócił się plecami do baru i zerknął na boki. Polaczka nie było na horyzoncie. Strzelił setkę czystej. Głęboko pociągał spopielonego do połowy, dymiącego papierosa z pamiątkowej popielniczki. Była w kształcie przekroju czerwono-czarnych płuc i dostał ją od lekarza z Ymir w dowód wdzięczności za zorganizowanie udanych urodzin-niespodzianki dla jej męża, psychologa. Kantyny zaraz obok palarni były jedynym miejscem zezwol onym na publiczne palenie tytoniu i cannabis. Powoli wypuszczał leniwy dym. Na Ymir wrócił do nałogu. W lustrzanym odbiciu zatrzymał wzrok na nieszczęsnym stoliku. Ochroniarze pochłonięci rozmową pałaszowali obiad. Miejsce zajmowane przez Wiki budziło w nim nieprzyjemne i świeże wspomnienia. I znowu natrętne myśli zachmurzyły jego czoło. Odsuwał na bok plastyczne obrazy mordu i zatopił się w rozmyślaniach. Dlaczego on to zrobił? Czy tak kończy się depresja? Czy ja też mógłbym to zrobić? Jak bardzo można przekroczyć granice siebie w takim bagnie? Ile czasu trzeba żeby zwariować na Ymir? Opętańcze wycie w kratce wywietrznika klimatyzacyjnego znad jego głowy zawodząco zaszumiało przeciągłym jękiem jak na wspomnienie.

Hey! – instynktownie wiedział z doświadczenia, kiedy głos kierowany jest do barmana. Odwrócił się i zobaczył znajomą twarz starszego ochroniarza, który ciągnął dalej – mogę dostać rumu do herbaty?

- Jasne – rzucił pogodnie Chuck sięgając po butelkę.

- Dobra robota chłopie. – powiedział równie szczerze i życzliwie jak reszta klientów dzisiejszego dnia, jednak dopiero teraz Chuck odczuł odrobinę satysfakcji słysząc te słowa właśnie od niego. Tego który faktycznie był uczestnikiem zajścia, dzieląc jego wspomnienia.
– Roy Parkers. Szef patrolu ochrony. – przedstawił się.

Barman dolewając trunku na tyle, by proporcjonalnie wyszło na rum z herbatą słuchał go w grzecznym milczeniu, bo widać było, że facet lubił gadać.

- Zareagowałeś szybko i bez wahania, kolego. Masz jaja. Chciałbym napisać w raporcie, ze nam pomogłeś, za twoją zgodą. Nie masz nic przeciwko temu?

Chuck ważył pytanie. Wiadomym było, że stary lis ochrony poradziłby sobie sam. Niemniej miło było słyszeć słowa uznania padające z jego ust. Marszcząc czoło już miał podziękować i odpowiedzieć, że nie ma nic przeciw temu, choć w duchu wprawdzie nie wiedział czy tak naprawdę ma, czy nie ma i jakie to ma w ogóle znaczenie, skoro człowiek i tak umarł, a jego pomoc była niepotrzebna, lecz zapomniał języka w gębie, kiedy zobaczył kolejne zagrożenie. Odruchowo sięgnął po znajomy kij a ruchem głowy wskazał Roy’owi na gościa ze śrubokrętem. Szef Ochrony z miejsca zmienił aparycję i sprawnie przepychając się przez tłumek górników dawał znaki pozostałym na sali ochroniarzom.

- Kurwa, następny skurwiel! – rzucił przez zęby barman, nie poznając sam siebie. Zawsze unikał przewlekłych wulgaryzmów. No chyba, że były wyjątkowo adekwatne i precyzyjne w użyciu. Teraz czuł nagły napływ gniewu i frustracji. Przed chwilą skończył latać ze szmatą z prędkością BATa, zgięty na wysokościach lamperii nad przelaną krwią, a tu znowu szykuje się rozpierducha. Zdawał sobie dobrze sprawę, że przy tak podnieconym tłumie, to będzie jak dolanie bimbru do ognia. Wiedział co ma robić. Przede wszystkim dbać o własna głowę, towar i w miarę możliwości brać stronę tych słabszych. Niemniej jak to w bijatykach bywa, szala przewagi w mordobiciu często się zmienia, więc ta ostatnia zasada miała ruchome granice umowne. Pozytywem w tym wszystkim było dla Fisha, że każdy powszechnie wie, że jego interwencja idzie w parze z zawodem, i że nikt później do niego głębokiej urazy w sercu nie nosi za guza po pałce lub rozbitej butelce na głowie. To było w tym wszystkim na plus zaraz obok faktu, że po rozróbie w kantynie była później na długi czas cisza i spokój. Do następnej burzy. A obrót w międzyczasie kwitł jak to kiedyś mawiał pradziadek: „Jak grzyby po deszczu”. Ludzie mieli co wspominać, godzić się serdecznie i upijać. Mieli czym żyć przez jakiś czas i na co wydawać ciężko wydarte Ymirowi grosze. Z tytanowym kijem opuszczonym wzdłuż nogi, tak, żeby nie rzucał się w oczy nad blatem, Chuck przesunął się za barem w kierunku małolata w czarnej skórze, który okazał się być w centrum zagrożenia.
Kurwa, tyle razy mówiłem mu, że wstęp do kantyny od lat 21! – pomyślał czując wyrzuty sumienia, że z miejsca nie odprawił młodego z kantyny, gdy tylko zobaczył go wślizgującego jak-gdyby-nigdy-nic do środka.
 

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 24-09-2010 o 04:44. Powód: orty
Campo Viejo jest offline