Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-09-2010, 21:30   #37
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Poranek....cmentarz...pogrzeb....pełną świadomość istnienia Lynch odzyskał dopiero w biurze Hiddinka. Spotkanie uświadomiło mu w jakim stopniu członkowie "grupy" ufają sobie nawzajem...właściwie bardziej zaniepokoiła go jego wiara w tych ludzi niż ich nieufność wobec Styppera. Na słowa Hiddinka dotyczące medalionu, student nieznacznie kiwnął głową, po czym niezauważenie ulotnił się z budynku...
*
Dzwon wybijał drugą...korytarze uniwersytetu wypełnione były po brzegi zestresowanymi studentami oczekującymi na "swoją kolej".
"Wiem...powtórka w czasie marszu od Hiddinka do Uniwersytetu raczej nam nie wystarczy do zdania". Lynch "wisiał" na telefonie, starając się mieć ciągle w kącie oka sekretarkę, która ciągle śledziła jego ruchy:
- Witam. Tu Douglas, byłem na pogrzebie...tak...spotkaliśmy się, są jakieś zdjęcia...nie podoba im się S-Stypper...tak....Hiddink m-ma wisiorek, który panu się na pewno s-spodoba...tak, gwarantuję iż się p-panu spodoba...tak, zajmę się tym...wiem gdzie to jest, do zobaczenia - rozmowa przebiegła bardzo szybko mimo przerw w których Lynch starał się wymówić poprawnie całe słowo. Oddał słuchawkę wyraźnie zainteresowanej sekretarce po czym ustawił się pod jedną z klas w oczekiwaniu na swój "wyrok"...
*
-I? - zaraz po wyjściu z sali do Leonarda doskoczyły trzy osoby, które obsypały go gradem pytań:
-W-wydaje mi się, że...ma z-zły humor, ale zaliczyłem - wymamrotał, jęk przerażenia i zawodu zagłuszył jego ostatnie słowa. Każdy wiedział o "humorach" profesora egzaminującego, jednak taka informacja widocznie zasiała popłoch wśród grupy idącej na rzeź...
Jednak nie to było teraz ważne...w końcu Lynch czuł, że na coś się przydaje, że czynnie uczestniczy w pracy grupy.
*
"Przygotowania...hm? Przynajmniej odgrywasz jakąś rolę..."
Lynch ocknął się, gdy do jego nozdrzy przebił się zapach krwi i ton mięsa...stał na tyłach masarni, w której Lafayette dużą porcję mięsa na wieczorny "występ".
Stuknął trzy razy ostrzem parasola w ciężkie, stalowe drzwi... po chwili przeraźliwego pisku stanął w nich mężczyzna w średnim wieku, Wyglądał na osobę dość..ekscentryczną, co nie dziwiło studenta...w końcu Lafayette robił to co robił i mimowolnie posiadał moc przyciągania do siebie osób i rzeczy "innych"...Dziwną rzeczą w postaci stojącą na tym cuchnącym zapleczu był ubabrany we krwi fartuch, narzucony niedbale na świetnie skrojony, zapewne drogi frak.
-Od Vincenta?
-T-tak- nerwowo odpowiedział Lynch, po czym wyciągnął dłoń na powitanie- L-leon...- nie dokończył...rzeźnik uciszył chłopaka zakrywając mu usta...wyglądał na dość...spiętego.
-Spokojnie młody, zrobimy to szybko i zwinnie, tak że nie będą wiedzieli co się stało...- mówił bardzo szybko przeskakując niektóre głoski, wyraźny francuski akcent bił po uszach - za mną - w całkowitej ciszy przeszli niespełna dziesięć kroków przez uliczkę i stanęli obok jednego ze skupisk koszy na śmieci. Nieznajomy kilkoma przedziwnie wyglądającymi ruchami odgonił ucztujące tam stado much, po czym podniósł jedną z pokryw:
- Chwytaj mały ile chcesz, ja sprawdzę czy nas nie obserwują...
- Ale... - i tym razem nie dane mu było dokończyć, mężczyzna wbiegł już z powrotem do budynku zatrzaskując za sobą drzwi.
Douglas ułożył wielki plecak turystyczny opierając go o kosz po czym zajrzał do środka.
Pierwszym co go "powitało" był odrąbany, prawie cały krowski łeb z ciągle otwartymi ślepiami:
- Jasna cholera - przeklął pod nosem i stanowczym ruchem odsunął się od kubła...
"Nie, nie podniesiemy tego...nie...nie ma takiej opcji....kopnij"
Oparł stopę na szczycie pojemnika po czym z gracją pchnął go nogą wywołując przy tym okropny hałas i wyrzucając całą zawartość na brukowy zaułek...smród uderzył ze zdwojoną siłą, z cieni wyłoniły się futrzaste szczury, które nie przejmując się zupełnie Lynchem rozpoczęły obiad....
- Dopóki się na mnie nie rzucisz...nikomu z nas nie stanie się
k-krzywda...tylko zostańcie tam...gdzie...stoicie - szczur wlepiając swoje okropne, wyłupiaste oczka w siłującego się z zepsutym mięsem wydawał z siebie irytujące piski...
Po kilku obrzydliwych momentach plecak był pełny i zaczynał przeciekać, a wywołujący wymioty fetor i chmara much wskazywały bardzo celnie na "pakunek" jako coś podejrzanego.
Szczęśliwie w czasie drogi powrotnej nikt o nic nie zapytał...nikt nic nie wiedział, ani widział...a nawet jeśli widział to wyraźnie udawał, że nie widzi...nikogo nie obchodziło, czy młody, potargany i zziajany mężczyzna targa w plecaku turystycznym zgniłe mięso, czy może "świeżo" poćwiartowaną dziewczynę, matkę czy ojca....anonimowość i brak zainteresowania innymi to najprawdopodobniej jeden z niewielu plusów Bostonu.
*
Wszystko miał już rozłożone na podłodze- kilka grubych świec zdobytych od Taylora, dla którego ogień jest jedynym słusznym źródłem światła, butelka krwi biednej krowy, na której truchło natknął się w kuble, plecak podgniłego mięsa plus mały pakunek pełny zepsutych konserw, mały słoiczek z ciemnego szkła opisany literą "O" oraz kilka pokruszonych kadzidełek.
"Teraz tylko przejść z tym przez całe miasto, hm?"
Wszystko, wliczając broń, aparat i sztylet ułożył w zgrabnej walizeczce, przesiąknięty krwią plecak zarzucił na jedno ramię, zamknął mieszkanie po czym ruszył na ulicę....
Było niedługo po zmroku - świetna godzina dla osób, które musiały "coś" przenieść, gdy to "coś" było niezbyt zgodne z normami przyjętymi przez mieszkańców. Szedł trzymając się cieni, przechodząc bocznymi i ciemnymi uliczkami...w połowie drogi lekko spanikowany zaczął biec
"Nigdy nie byliśmy w tym dobrzy...nie byłeś"
W końcu stanął przed upragnionymi drzwiami - mieszkanie wypełnił dźwięk energicznego i wyraźnie nerwowego pukania do drzwi.
- Otwarte!
Mężczyzna nie dokończył mówić do środka wpadł Lynch:
- D-dobry wieczór! - stał przy drzwiach, z plecaka co kilkanaście sekund kolejna kropla krowiej krwi zdobiła drewniany parkiet.
- Pięknie - rzekł Vincent na powitanie z uśmiechem wchodząc do przedpokoju - proponuje wrzucić to do wanny, zanim zjawi się tu policja
- Ah - chłopak podrapał się po głowie - na zewnątrz biegłem więc...nie powinno tam być śladów - odciążył ramie - trochę śmierdzi - mruknął po czym podniósł wzrok- w walizce mam wszystko o czym pan mówił- skinął na walizkę.
Lafayette otworzył ją delikatnie i po szybkim rekonesansie zamknął.
- No dobrze, chyba mamy wszystko...Muszę o to spytać - czy jest pan w pełni świadomy, na co się pisze? Zbieranie składników to była ta... przyjemniejsza część wieczoru.
Twarz Lyncha wyraźnie spoważniała, po chwili zamyślenia uśmiechnął się niemrawo:
- Nie do końca r-rozumiem...a raczej nie do końca potrafię sobie wyobrazić co tam zobaczymy jednak cóż...chcę to zrobić- mówił starając się nie zacinać. Vincent spojrzał na niego poważnie i przeciągle, po czym skinął głową:
- Cóż, muszę zatem poprosić pana tylko o przyswojenie tych kilku linijek tekstu - wręczył chłopakowi jakąś kartkę - myślę, że ruszymy koło północy, więc zostało jeszcze parę godzin. Kawa, herbata, coś do jedzenia?
- Chętnie skuszę się na kawę - odpowiedział zdejmując płaszcz- w końcu czeka nas ciężka noc - dorzucił po czym wszedł wgłąb mieszkania.
 
zodiaq jest offline