Poranek....cmentarz...pogrzeb....pełną świadomość istnienia Lynch odzyskał dopiero w biurze Hiddinka. Spotkanie uświadomiło mu w jakim stopniu członkowie "grupy" ufają sobie nawzajem...właściwie bardziej zaniepokoiła go jego wiara w tych ludzi niż ich nieufność wobec Styppera. Na słowa Hiddinka dotyczące medalionu, student nieznacznie kiwnął głową, po czym niezauważenie ulotnił się z budynku...
*
Dzwon wybijał drugą...korytarze uniwersytetu wypełnione były po brzegi zestresowanymi studentami oczekującymi na "swoją kolej".
"Wiem...powtórka w czasie marszu od Hiddinka do Uniwersytetu raczej nam nie wystarczy do zdania". Lynch "wisiał" na telefonie, starając się mieć ciągle w kącie oka sekretarkę, która ciągle śledziła jego ruchy:
- Witam. Tu Douglas, byłem na pogrzebie...tak...spotkaliśmy się, są jakieś zdjęcia...nie podoba im się S-Stypper...tak....Hiddink m-ma wisiorek, który panu się na pewno s-spodoba...tak, gwarantuję iż się p-panu spodoba...tak, zajmę się tym...wiem gdzie to jest, do zobaczenia - rozmowa przebiegła bardzo szybko mimo przerw w których Lynch starał się wymówić poprawnie całe słowo. Oddał słuchawkę wyraźnie zainteresowanej sekretarce po czym ustawił się pod jedną z klas w oczekiwaniu na swój "wyrok"...
*
-I? - zaraz po wyjściu z sali do Leonarda doskoczyły trzy osoby, które obsypały go gradem pytań:
-W-wydaje mi się, że...ma z-zły humor, ale zaliczyłem - wymamrotał, jęk przerażenia i zawodu zagłuszył jego ostatnie słowa. Każdy wiedział o "humorach" profesora egzaminującego, jednak taka informacja widocznie zasiała popłoch wśród grupy idącej na rzeź...
Jednak nie to było teraz ważne...w końcu Lynch czuł, że na coś się przydaje, że czynnie uczestniczy w pracy grupy.
*
"Przygotowania...hm? Przynajmniej odgrywasz jakąś rolę..."
Lynch ocknął się, gdy do jego nozdrzy przebił się zapach krwi i ton mięsa...stał na tyłach masarni, w której Lafayette dużą porcję mięsa na wieczorny "występ".
Stuknął trzy razy ostrzem parasola w ciężkie, stalowe drzwi... po chwili przeraźliwego pisku stanął w nich mężczyzna w średnim wieku, Wyglądał na osobę dość..ekscentryczną, co nie dziwiło studenta...w końcu Lafayette robił to co robił i mimowolnie posiadał moc przyciągania do siebie osób i rzeczy "innych"...Dziwną rzeczą w postaci stojącą na tym cuchnącym zapleczu był ubabrany we krwi fartuch, narzucony niedbale na świetnie skrojony, zapewne drogi frak.
-Od Vincenta?
-T-tak- nerwowo odpowiedział Lynch, po czym wyciągnął dłoń na powitanie- L-leon...- nie dokończył...rzeźnik uciszył chłopaka zakrywając mu usta...wyglądał na dość...spiętego.
-Spokojnie młody, zrobimy to szybko i zwinnie, tak że nie będą wiedzieli co się stało...- mówił bardzo szybko przeskakując niektóre głoski, wyraźny francuski akcent bił po uszach - za mną - w całkowitej ciszy przeszli niespełna dziesięć kroków przez uliczkę i stanęli obok jednego ze skupisk koszy na śmieci. Nieznajomy kilkoma przedziwnie wyglądającymi ruchami odgonił ucztujące tam stado much, po czym podniósł jedną z pokryw:
- Chwytaj mały ile chcesz, ja sprawdzę czy nas nie obserwują...
- Ale... - i tym razem nie dane mu było dokończyć, mężczyzna wbiegł już z powrotem do budynku zatrzaskując za sobą drzwi.
Douglas ułożył wielki plecak turystyczny opierając go o kosz po czym zajrzał do środka.
Pierwszym co go "powitało" był odrąbany, prawie cały krowski łeb z ciągle otwartymi ślepiami:
- Jasna cholera - przeklął pod nosem i stanowczym ruchem odsunął się od kubła...
"Nie, nie podniesiemy tego...nie...nie ma takiej opcji....kopnij"
Oparł stopę na szczycie pojemnika po czym z gracją pchnął go nogą wywołując przy tym okropny hałas i wyrzucając całą zawartość na brukowy zaułek...smród uderzył ze zdwojoną siłą, z cieni wyłoniły się futrzaste szczury, które nie przejmując się zupełnie Lynchem rozpoczęły obiad....
- Dopóki się na mnie nie rzucisz...nikomu z nas nie stanie się
k-krzywda...tylko zostańcie tam...gdzie...stoicie - szczur wlepiając swoje okropne, wyłupiaste oczka w siłującego się z zepsutym mięsem wydawał z siebie irytujące piski...
Po kilku obrzydliwych momentach plecak był pełny i zaczynał przeciekać, a wywołujący wymioty fetor i chmara much wskazywały bardzo celnie na "pakunek" jako coś podejrzanego.
Szczęśliwie w czasie drogi powrotnej nikt o nic nie zapytał...nikt nic nie wiedział, ani widział...a nawet jeśli widział to wyraźnie udawał, że nie widzi...nikogo nie obchodziło, czy młody, potargany i zziajany mężczyzna targa w plecaku turystycznym zgniłe mięso, czy może "świeżo" poćwiartowaną dziewczynę, matkę czy ojca....anonimowość i brak zainteresowania innymi to najprawdopodobniej jeden z niewielu plusów Bostonu.
*
Wszystko miał już rozłożone na podłodze- kilka grubych świec zdobytych od Taylora, dla którego ogień jest jedynym słusznym źródłem światła, butelka krwi biednej krowy, na której truchło natknął się w kuble, plecak podgniłego mięsa plus mały pakunek pełny zepsutych konserw, mały słoiczek z ciemnego szkła opisany literą "O" oraz kilka pokruszonych kadzidełek.
"Teraz tylko przejść z tym przez całe miasto, hm?"
Wszystko, wliczając broń, aparat i sztylet ułożył w zgrabnej walizeczce, przesiąknięty krwią plecak zarzucił na jedno ramię, zamknął mieszkanie po czym ruszył na ulicę....
Było niedługo po zmroku - świetna godzina dla osób, które musiały "coś" przenieść, gdy to "coś" było niezbyt zgodne z normami przyjętymi przez mieszkańców. Szedł trzymając się cieni, przechodząc bocznymi i ciemnymi uliczkami...w połowie drogi lekko spanikowany zaczął biec
"Nigdy nie byliśmy w tym dobrzy...nie byłeś"
W końcu stanął przed upragnionymi drzwiami - mieszkanie wypełnił dźwięk energicznego i wyraźnie nerwowego pukania do drzwi.
- Otwarte!
Mężczyzna nie dokończył mówić do środka wpadł Lynch:
- D-dobry wieczór! - stał przy drzwiach, z plecaka co kilkanaście sekund kolejna kropla krowiej krwi zdobiła drewniany parkiet.
- Pięknie - rzekł Vincent na powitanie z uśmiechem wchodząc do przedpokoju - proponuje wrzucić to do wanny, zanim zjawi się tu policja
- Ah - chłopak podrapał się po głowie - na zewnątrz biegłem więc...nie powinno tam być śladów - odciążył ramie - trochę śmierdzi - mruknął po czym podniósł wzrok- w walizce mam wszystko o czym pan mówił- skinął na walizkę.
Lafayette otworzył ją delikatnie i po szybkim rekonesansie zamknął.
- No dobrze, chyba mamy wszystko...Muszę o to spytać - czy jest pan w pełni świadomy, na co się pisze? Zbieranie składników to była ta... przyjemniejsza część wieczoru.
Twarz Lyncha wyraźnie spoważniała, po chwili zamyślenia uśmiechnął się niemrawo:
- Nie do końca r-rozumiem...a raczej nie do końca potrafię sobie wyobrazić co tam zobaczymy jednak cóż...chcę to zrobić- mówił starając się nie zacinać. Vincent spojrzał na niego poważnie i przeciągle, po czym skinął głową:
- Cóż, muszę zatem poprosić pana tylko o przyswojenie tych kilku linijek tekstu - wręczył chłopakowi jakąś kartkę - myślę, że ruszymy koło północy, więc zostało jeszcze parę godzin. Kawa, herbata, coś do jedzenia?
- Chętnie skuszę się na kawę - odpowiedział zdejmując płaszcz- w końcu czeka nas ciężka noc - dorzucił po czym wszedł wgłąb mieszkania.