Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-09-2010, 12:41   #22
Hellian
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Potężnie wyglądający, wysoki na niemal dwa metry czarny mężczyzna stał opierając się oburącz o bury głaz porośnięty szaro-zielonymi porostami. Z zamkniętymi oczami starał się stłumić skurcze mięśni klatki piersiowej gdy przedłużający się i coraz bardziej wycieńczający kaszel pozbawiał go kolejnych strzępów płuc. Sam nie mógł uwierzyć, że tyle ich jeszcze miał. To był nawet śmieszne w tej chwili. Na początku się bał, potem tylko denerwował, a teraz zwyczajnie czekał na koniec, który nie chciał nadejść. Żeby jeszcze nie to cholerne kłucie...

Krwawe ślady szybko wysychały na rozgrzanej od chylącego się ku zachodowi słońca, skale przybierając brunatnego zabarwienia i uwalniając w powietrze wilgoć, która już zaczynała kusić ewentualnych padlinożerców z pobliskiej okolicy. Dziki pies o zmierzwionej sierści leżąc w cieniu skały patrzył na niego wyczekująco, jakby z pytaniem, na co właściwie czekają. Poza nimi wokoło nie było nikogo. Tylko ciągnąca się po sam horyzont równina nie oferująca wędrowcom poza krzewami suchorośli i mnóstwa jadowitych molochów i insektów, prawie niczego co mogłoby dać choć cień życia, lub iskrę nadziei. Pustkowia. Tak przecież wyglądał cały świat. Świat bez początku ani końca. Sesibon wiedział jednak gdzie i skąd podąża. Wiedział też jak żyć na pustkowiach gdzie ziemia wszelkimi siłami stara się odebrać resztki życia, które co roku skąpo wydawała. Życia, którego od zawsze tak bardzo łaknęła dla siebie...
Podniósł się do pozycji stojącej uspokajając skurcze, po czym otworzył usta by łatwiej oddychać. Cenna wilgoć powoli zaczęła go opuszczać. Tak mniej kłuło. A potrzebował przejść jeszcze trzy mile i w dodatku być w pełni sił. Splunął jeszcze by pozbyć się z ust wstrętnego posmaku zepsucia i zarzuciwszy plecak na ramiona ruszył dalej. Pies podniósł łeb i szybko zerwał się za mężczyzną. Nareszcie ruszali dalej.

Zmierzchało gdy dotarli na miejsce. Wnosząca się przed nimi kamienista formacja nie większa niż jedna czwarta Bluff, zasłaniała ostatnie promienie słońca. Sesibon znał te skały jak własną kieszeń. Niewielkie wzniesienie po środku pustkowi nie raz i nie dwa stanowiło idealne schronienie na nocleg gdy wyruszał na wyprawy łowieckie. Teraz dom swój znalazł w nim gunur. Zdecydowanie zbyt blisko Bluff, by można było uznać, że nikomu nie zagraża. Bestia pustkowi ustępująca z drogi wyłącznie żarzyskom. Dzikusi widzieli w nich nieumarłe demony zemsty, które spuszczone ze smyczy w czasie wielkiego snu, nie odnalazły drogi powrotnej do tęczowego węża. Sesibon jednak wiedział, że to zwyczajne, nieco większe bydlę. Jadło, oddychało i srało jak wszystko inne. Tak samo krwawiło. Wiedział o tym, bo parę lat temu z Derienem i Pastorem przegnali takie cholerstwo ostrzeliwując je z kusz. Tak samo jednak nie miał wątpliwości, że wybieranie się w pojedynkę, by zapolować na to zwierzę oznaczało nie tyle błąd co poszukiwanie śmierci. I wcale się nie oszukiwał. Miał już swoje lata i choroba, którą złapał rok temu przestała być tylko chorobą. Była jak kłębowisko robactwa, które wijąc się w jego klatce piersiowej, żywiło się każdym przeżytym przez niego dniem. Doktor powiedział, że jeszcze parę miesięcy pociągnie. Kto wie? Może warto było? Verka pewnie by tak wolała, a i przecież mógł do miasta jakiś handlarz zawitać, który miałby jakieś medykamenty... Kto wie? Ale Sesibon był wolnym człowiekiem i jeśli już śmierć była mu pisana to wolał spotkać się z nią na swoich warunkach. A to był dobry sposób. Obrzucił skały szybkim spojrzeniem kontrolnym i wciągnął w płuca powietrze niesione ledwo wyczuwalnym wiatrem. Bolało tylko trochę, ale zapach bestii był wyczuwalny. Gdzieś tam pomiędzy rozpadlinami czekała w swoim półśnie.
Zdjął z ramion plecak i przymocowaną paskiem do pleców kuszę sprężynową. Solidna broń nadawała się idealnie do polowań na molochy i małe szczunury, które z łatwością przygważdżała do podłoża. Pięć bełtów. Tyle ze sobą wziął. Reszta przyda się Verce...
Spojrzał na wyczekującego jego reakcji psa. Nigdy go nie nazwał, bo i nadanie imienia oznacza przywiązanie. Ilekroć zaś to robił, zwierzak zdychał. Postanowił więc, że tego nie będzie głaskał, drapał, ani nazywał. Po co się oszukiwać? Tymczasem pies o dziwo dotrwał już z nim do końca. Trudno było nie poczuć ukłucie żalu. Okrągłe oczy koloru asfaltu nadal wyczekiwały, a nos poruszał się charakterystycznie. Też wiedział. Sesibon uśmiechnął się do zwierzęcia, po czym jego wzrok znów zrobił się obojętny.
- Zabij – powiedział cicho, a pies pognał niemal radośnie pomiędzy cienie skał.
Sesibon ruszył biegiem za nim. Pomyślał nawet lekkomyślnie, że jeśli pies wytrzyma parę chwil nim odwracając uwagę gunura od niego, to mogą mieć szansę. Cóż. Instynkt czasem pchał naiwność przed zdrowy rozsądek.
W biegu przeskakiwał kamienie wspinając się w górę formacji za znacznie szybszym psem, który po chwili zniknął mu z oczu zeskakując w stronę jednego z zagłębień. W tym samym momencie Sesibon skoczył na bok i ruszył prędko do drugiej krawędzi niecki. Usłyszał ujadanie psa. Bestia powinna... Zatrzymał się gwałtownie podnosząc kuszę przed siebie.
- Sprytny skurwiel...
Gunur nie zawracał sobie głowy zbyt zwinnym psem. Już od dobrych paru chwil wiedział o jeszcze jednej istocie w pobliżu. Czuł jej ciężkie, pewne kroki, i rytm nierównych uderzeń serca. Zmysł drapieżcy cofnął wszystkie inne aspekty życia na bok. Pot ofiary drażnił nozdrza bestii, powoli pchając ją w ramiona żądzy krwi. Omijając psa kucnął i wybił się ze swojego leża na mocarnych tylnych łapach. Na chwilę zawisł wysoko w powietrzu jak trzymetrowy czarny cień przysłaniający szarość nieba, po czym opadł z rykiem i odgłosem trzaskanych kamieni na krawędź leża tuż przed Sesibonem. Myśliwy zdążył tylko raz strzelić nim wielka wyposażona w trzy brzytwopodobne szpony, łapa rozcięła jego kurtkę orząc skórę i druzgocząc kilka żeber. Siła uderzenia wyrzuciła w powietrze. Gruchnął o jakiś kamień gdzieś wyżej i jęknął targany piekielnym bólem płuc nie mogąc złapać ani jednego oddechu. Impet tak go zatkał, że aż krzyknął gdy w końcu przepona złapał powietrze. Parę metrów obok pies zaskamlał agonalnie gdy odgłos dartego ciała wypełnił ciszę zmierzchu. Sesibon powiódł słabym wzrokiem po okolicznych kamieniach w nadziei na znalezienie kuszy, która przepadła gdzieś na dole. Prawą rękę kurczowo zacisnął na rękojeści myśliwskiego noża i zamknął oczy zbierając myśli i przygotowując się na koniec. Ból jaki odczuwał był ty razem inny. Nie zimny i tchnący lodowatym zepsuciem. Był gorący. Zupełnie przyjemny. Podniósł się i ujrzawszy gunura pochylonego poniżej nad zwłokami psa z krzykiem skoczył na jego kark. Bestia go nie zawiodła.
Parę chwil później gunur zawył żałośnie, jak nigdy wcześniej i wybiegłszy ze skał, skierował się na południe zostawiając za sobą Bluff.

***

Nawet rodzice obecnych mieszkańców Bluff nie znali już nikogo, kto pamiętał czasy sprzed Wojny. Były one mitem, który ożywał w chłodniejsze wieczory w piosenkach z szafy Pana Wonga, choć gdy po asfaltowych drogach znowu jeździły samochody, ludzie spacerowali alejkami, a pary chodziły do kina, nikomu nie chciało się pytać, co to znaczy.
Świat podupadał z każdym pokoleniem bardziej, tylko na szczęście nie łatwo było to dostrzec. Trudne słowo perspektywa, które przewijało się w rozmowach Pana Wonga, Doktora i Very dla większości z 300 mieszkańców miasteczka nic nie znaczyło.

Bluff leżało pośrodku niczego. Z północy i południa, wschodu i zachodu, setki mil rozgrzanych pustkowi, czerwonych skalistych wzgórz, popękanej w romby glinianej ziemi i czasem nawet piasku. W opowieści Very o podobnym bezmiarze, ale wody, prawie nikt nie wierzył. Jak mawiał Doktor może to i dobrze, przynajmniej nikt nie rusza w drogę by je sprawdzić. Jeszcze dwa pokolenia temu w Bluff było 50 mieszkańców więcej, co doktor wiedział z zapisków swego poprzednika, no może nie wiedział, ale się domyślał, cyfry znał, a litery kiedyś potrafił czytać, więc można też rzec, pamiętał. Czasem nad aromatycznym bimbrem Pana Wonga żalił się Verze, że to nie jego wina, że dzieci rodzi się coraz mniej a dorośli żyją krócej, że robi przecież co może, a Vera w zależności od nastroju, kazała mu się chrzanić, nie pić, i wracać do roboty, albo głaskała go po głowie i zapewniała że faktycznie, on niczemu nie jest winien. Dla tych właśnie chwil Verkowej czułości, doktor pił tak często. A przynajmniej wierzył, że to jest przyczyną.

Miasteczko miało dziś powierzchnię koło 20 hektarów, lub jeśli ktoś woli 2000 arów, co daje całkiem sporą ilość metrów kwadratowych zamkniętej suchą fosą powierzchni.
Sucha fosa nie pochodziła oczywiście sprzed Wojny. Bo, podobno, przed wojną ludzie nie bali się żarzysk.
Jak widać miasteczko było naprawdę malutkie, pompa wiatrowa i zbiorniki wieżowe znalazły się już poza fosą.
Najważniejszy w mieście był Pan Wong, właściciel baru, wspomnianej już szafy grającej, jedynego w Bluff destylatora, obrzyna, do którego podobno miał pudełko naboi, mechanicznego generatora prądu i paru innych, unikalnych na Pustkowiach rzeczy.
Bar znajdował się na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic miasteczka. Nad wejściem do dwupiętrowego budynku pod wyblakłą markizą świeciły czerwone chińskie lampiony. Być może najbardziej niezmienna rzecz na świecie i tylko Pan Wong wiedział, że zapas odziedziczonych po przodkach szklanych wkrętów starczy już najwyżej na kilka lat.


W Barze, co wieczór zbierało się parę osób. Nie płacono tu kapslami ani żadnymi monetami, Verka czasem przynosiła coś, co ugotowała, niektórzy jak Doktor czy Pastor nie płacili nigdy, waluta była zmienna, czasem trzeba było popracować na polu doktora, czasem przynieść trochę opuncji, albo załatać czyjś dach, a silna młodzież incydentalnie zastępowała Nicka w pedałowaniu przy generatorze. Na tym polegał dar Pana Wonga. Nikomu nie odmawiał i każdy jakoś płacił.
Zapewne warto też dodać coś o Nicku. W skali Pustkowi oryginalny nie był, w skali Bluff już tak. Nick był chuderlawy, choć naprawdę silny, miał zielonkawą skórę, czasem złażąca z niego płatami, zwiększoną odporność na promieniowanie i był własnością Pana Wonga. Ghul.
Koczownicy wierzyli, że ghule są siewcami zarazy, których przeklęli straszliwi plemienni bogowie, mieszkańcy Bluff byli na to zbyt cywilizowani. Wiedzieli, że zaraza to napromieniowanie, które jest wynikiem Wojny, a ghule są jego ofiarami. Przynajmniej tak było w teorii. Bo Bluff nigdy nie zaoferowało schronienia proszącym o to grupom ghuli i jedynie Pan Wang miał tyle autorytetu, że mógł kogoś takiego utrzymywać. A że niewygodne prawdy łatwo się zapomina, jakoś nikt nie pamiętał, że tego samego ghula utrzymywali też ojciec i dziad Pan Wonga.

Natomiast gdy przychodziły wietrzne dni, Bar odwiedzało pół miasteczka. Bo wtedy pan Wong uruchamiał Szafę. Nie była to jedyna muzyka znana mieszkańcom Bluff. Jednak, choć niewiele romantycznych dusz ujęłoby to w ten sposób, była najpiękniejsza.
Bo nawet po wojnie, w świecie, który ogranicza się do paru hektarów, kilku pastwisk, odrobiny pól uprawnych, nieznajomych, którzy cieszą, i których należy się obawiać średnio dwa razy w roku oraz dwóch plemion koczowniczych przewijających się po sąsiedzku od zawsze, nawet w takim małym świecie, człowiek potrzebuje Sztuki.

To oczywiście zdanie Verki, która pijana, głaszcząc Doktora czasem lubiła objaśniać rządzące życiem prawa.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline