Maqua
Irokez leżał na podłodze i odruchowo prawą ręką ściskał woreczek z lekami na szyji, który miał chronić go przed złymi duchami. I obronił, duchy odeszły. Ale czy nie powrócą? Czego mogą od nie go chcieć. A może nie o niego chodzi lecz o to przeklęte miasteczko. Podniósł się i wziąwszy muszkiet wyszedł z pokoju. Poszedł do siebie. Wydobył z torby małą grzechotkę z paskiem włosów i usiadłszy na środku zaczął wyśpiewywać po cichu jakaś monotonną piesń, która szła mniej więcej tak: Iléleya nawázin yeló(jestem w płomieniach) Iléleya nawázin yeló hayey (jestem w płomieniach) Táku waśté oni kin naphéwayin kte ló (Cokolwiek nie jest dobre, odstraszam to stąd) Iléleya nawázin yeló hayey (jestem w płomieniach)
Nic więcej nie mógł zrobić w tych warunkach. Wziął całą resztę ekwipunku i wyszedł na zewnatrz bo właściwie nie wiedział co dalej robić. |