Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2010, 22:11   #10
Carrington
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
Minęło pięć miesięcy od czasu opuszczenia przez Morganów Bluff. Miasteczko żyło tą sprawą przez parę tygodni, później sprawa przycichła, aż w końcu stała się tylko mglistym wspomnieniem, ożywającym tylko w opowieściach starych plotkar pokroju Sulimanowej. Ludzie mieli ważniejsze rzeczy na głowie. Czekała ich walka o przeżycie, nie było czasu na strzępienie jęzorów. I w ten właśnie sposób mieszkańcy milcząco przystali na swój parszywy los. Po co to jeszcze komentować? Co to da? Zakasali rękawy i wzięli się do roboty jak to zawsze robili. Jak to miało miejsce po tym upiornym lecie kiedy zostali zaatakowani przez watahę psów.
Pewne jednostki jednak dalej przechodziły cierpienie z powodu straty. Dla przykładu Pastor po utracie księgi stał się częstszym gościem u Pana Wonga. Czasami, w przypływie pijackiego szału, odgrażał się właścicielowi, że zrobi w barze >>Świątynie pod wezwaniem Jezusa Kananejskiego<< i, że On- Sługa Boży będzie przemieniał modlitwą wodę w bimber najprzedniejszego gatunku, nie to co te szczyny z destylatorni. I każdy będzie pił, ile komu będzie potrzeba. I będzie to robił za darmo. Niestety, kiedy ktoś pytał o szczegóły Pastor zsuwał się ze stołka i zasypiał tak jak leżał pod kontuarem.

Zapasy poszły z dymem, ale przynajmniej mieli pod dostatkiem wody ze studni artezyjskiej. Podobno dziadek Pana Wonga, kiedy przybył tu miał czarodziejską różdżkę, którą znalazł miejsce gdzie podobno miały być złoża życiodajnego płynu. Ludzie pukali się po głowach.
-Wariat- powtarzali.
A on jak gdyby nigdy nic niezrażony wydał ostatnie rzeczy, które miał przy sobie i zamówił u jakiegoś mądrego człowieka w mieście (w tamtym czasie było ich więcej) dziwne urządzenie do wiercenia. Kiedy ludzie zobaczyli żelazny kolec umocowany do stelaża, a następnie połączony systemem kół zębatych z korbą, śmiali się. Kiedy Dziadek Pana Wonga zaczął wiercić we wcześniej wskazanym miejscu, wszyscy dosłownie ryczeli ze śmiechu, aż im łzy po policzkach ciekły. Jednak on się nie poddawał i wiercił... Jeden dzień, drugi dzień. Na trzeci dzień mieszkańcy zastanawiali się czy czasem nie wypędzić wariata z miasta. I wtedy z otworu trysnęła woda, a wszystkim śmiech zamarł na ustach. W jednej chwili Dziadek Pana Wonga przebył drogę od zera do bohatera. Uwolnił miasto od uciążliwych podróży po wodę do Jaskiń. Nikt więcej się nie śmiał. Jak jeden mąż wszyscy czuli głęboki szacunek do tego małego, światłego człowieka. Respekt, który miał przetrwać pokolenia. Dziadek oddał w użytkowanie miastu studnie artezyjską (oczywiście zastrzegając sobie prawo do brania wody kiedy tylko chce i w ilościach jakie dusza zapragnie). W zamian społeczność oddała mu największy budynek w miasteczku. To w nim przodek Pana Wonga założył bar.
Wracając do czasów obecnych. Na nieszczęściu miastowych postanowili skorzystać koczownicy. Teraz to oni dyktowali ceny. Mieli przecież oczy i widzieli spopielone ruiny spichlerza spoczywające na środku osady. A tam gdzie jest wielki popyt i ograniczona możliwość jego zaspokojenia ceny rosną, rosną wysoko- prawo stare jak świat. Pan Wong i Thel starali się na swój sposób obejść je, ale o tym później…
Teraz miasteczko jakoś sobie radziło, (biednie, bo biednie, ale do przodu) więc rudowłosa barmanka skupiła się na pomocy dla wygnańców. Opracowała plan i swoimi sposobami starała się wprowadzić go w życie. Jeśli ktoś miał pomysł to przychodził do niej. Przy kubku pryty z opuncji (Hyra miała naprawdę boski dar do przygotowywania ziołowych nalewek) zawsze była chętna do negacji i wprowadzenia zmian. Wystarczyło powiedzieć…

Zamysł wyglądał mniej więcej tak:
Podzielić się na dwie grupy
Grupa pierwsza: kobiety miały zostawać w mieście (przynajmniej tak chciała Thel, ale w praktyce różnie to wyglądało) i miały zdobywać zapasy żywności, wody, ubrań i w miarę możliwości jakiś przydatnych przedmiotów (powinna zapytać Enolę czy jej matka przejęła dom Morganów i czy w takim przypadku ewentualnie nie może tam skombinować paru drobiazgów. Sęk w tym, że nie za bardzo ufała w motywy działania Enoli).
Mężczyźni mieli coś upolować lub znajdować jakieś użyteczne na pustkowiach rzeczy. W przypadku jajogłowych było to konstruowanie jakiś urządzeń, najczęściej broni. Jak w przypadku Mitcha, któremu kazała skonstruować metalową procę dla Sesibona. Tyle przecież mówił o tym przywódcy gangerów- Dave’ie, jego idolu.
Z początku uważał to za głupi pomysł, ale w końcu go przekonała. Może to było szalone, ale lepsze to niż nic. Poza tym udała się do Enroze’a kiedy miał przerwę między strzelaninami ze swojej dwururki. Za baniaczek bimbru zgodził się preparować co miesiąc woreczek żelaznych kulek będących amunicją do procy. Zadawały one więcej obrażeń niż zwykłe kamienie, a po za tym nadawały się do ponownego użycia. Enroze może był i świrem, ale jak na tak prymitywne warunki miał smykałkę do rusznikarstwa.
Próbowała pogadać z Rufusem, ale skończyło się to tylko nabiciem wielkiego guza w jego szopie.
>>Jak ma jakiś pomysł to niech przyjdzie do mnie!!! W barze mi się przez niego nie powinno nic stać<<- wściekła do granic możliwości dotknęła siniaka na czole. Ten jak na złość bolał dalej.
Upiła łyk alkoholu, zapaliła papierosa, zaciągnęła się głęboko. Uspokajała się powoli, bo pomyślała o Burke’u.

>>A tak… Burke…<<
W jednym momencie przed jej oczami pojawił się tamten dzień w, którym dowiedziała się o śmierci Starego Stara. To było tak pod wieczór. Nie zapłakała, nie uroniła ani jednej łzy. Ogarnął ją gniew, tak wielki, tak straszny, tak płomienny, że wypalił wszystkie kanaliki łzowe. W jej duszy nie pozostało żadnego miejsca na litość czy miłosierdzie. W głowie kołatała się tylko jedna myśl:
>>Zabić Prosta!!! Zabić Prosta!!! Zabić Prosta!!!<<
Wtedy właśnie podjęła decyzje. Barmanka wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
-Dzisiaj zginie!!!- powiedziała do siebie wtedy.
Przygotowania nie zajęły dużo czasu. Powiedziała Wongowi, że źle się czuje, ponieważ ma okres. Potem wybiegła do kuchni, następnie na górę do sypialni Pana Wonga, który aktualnie przebywał na mieście załatwiając jakieś sobie tylko znane sprawy. W sypialni znajdowało się przejście do schowka z największymi skarbami właściciela. Przegrzebała wszystko wprawnie, aż w końcu natrafiła na to czego szukała.
Skórzany pokrowiec. Pogładziła go prawie, że pieszcząc go, a potem przytuliła do piersi. Popatrzyła w dal przez okno. Westchnęła. Odchyliła głowę lekko w prawo. Popatrzyła znowu na znalezisko. Powoli, nie spiesząc się ściągała opakowanie ze skóry. Najpierw pojawiła się zielonawa rękojeść na, której końcu znajdował się mini kompas. Zatrzymała się na chwilę, żeby znowu westchnąć. Głowę przechyliła w lewo, nucąc jakąś piosenkę:
-Raz, dwa- Freddy już Cię ma
Trzy, cztery- Zaraz w drzwi uderzy
Odkrywanie noża ruszyło dalej. Ostatnie promienie słońca odbiły się w ostrzu z hartowanej stali chwilowo oślepiając Thel. Ona jednak na to nie zważała mrucząc do siebie:
-Pięć, sześć- Krzyż ze sobą nieś
Siedem, osiem- o Losie myśl swym
Chwilę stała z obnażonym narzędziem zbrodni. Myślała tylko o tym jak za niedługo ono zagłębi się w gardle Prosta robiąc mu uśmiech od ucha do ucha. Przyjrzała się przelotnie jeszcze raz rękojeści. Znalazła jakieś czarne literki. Nie umiała czytać, więc jej nic nie mówiły, ale gdyby mogła jednak je rozszyfrować to napis by obwieścił:
>>J.RAMBO<<
-Dziewięć, dziesięć- nie dla Ciebie sen!!!- zakończyła, schowała sam nóż za pazuchę i pędem ruszyła z powrotem do kuchni. Zabrała jakąś manierkę z kredensu, a następnie napełniła ją świeżo destylowanym bimbrem.
Z baru wyskoczyła jakby ścigało ją stado demonów. W domu wykąpała się w balii zimnej wody (w razie czego ghoul dotaszczy nowy zapas z pobliskiej studni artezyjskiej), doprowadziła się do porządku i przebrała się w najlepszą suknię jaką miała. Ostrze ukryła w jej fałdach. Zaślepiona żądzą mordu ruszyła na miasto.
Dom Prosta. Zapukała jednocześnie przywołując na twarz najbardziej zmysłowy uśmiech na jaki było ją stać. Wprost ociekający słodyczą. Oczy przymrużone. Sięgnęła po manierkę. Odkorkowała ją. Zapukała jeszcze raz.
Drzwi otworzyły się. Stanął w nich Burke jeszcze bardziej zmiętoszony niż zazwyczaj- ubrany tylko w spodnie. Przygarbione plecy, odkryta klatka piersiowa (można było bez trudu przeliczyć wszystkie żebra), włosy niemyte od tygodnia, trupia cera, oczy zapadnięte. Musiał ostatnio mało sypiać.
Pociągnęła łyk z piersiówki i podała go ofierze. Kiedy on kosztował, Thel przeciągnęła się niczym leniwa kotka, która dopiero co wygrzewała się na słoneczku. Zamruczała.
-Gdzie twoja kultura kowboju, nie zaprosisz damy do środka? Noc taka chłodna…- zatrzęsła się. Niby- dreszcz.
-Mogę się odwdzięczyć… Wiesz o tym- jej głos zszedł do szeptu poruszającego wyobraźnię. Było w nim wszystko: hipnoza, ulotność chwili, obietnica wielkiej, nieskrępowanej rozkoszy. Każdemu facetowi na taki tekst miękną nogi i salutuje Sierżancik.
Prost miał się nigdy nie dowiedzieć jak blisko był śmierci dając się otumanić przez słówka rudowłosego demona.
Była już głęboka noc kiedy skończyli. Minęło parę minut. Burke siedział na posłaniu łóżka, Thel udawała, że śpi. Tymczasem ręka coraz silniej ściskała nóż czekając na odpowiedni moment by zadać coupe de sac- ostateczny cios.
I kiedy już miało się to wydarzyć, poczuła jak jej ofiara wstaje z łóżka.
>>Cholera!!!<<- zaklęła w duszy. >>Taka okazja zmarnowana<<. Usłyszała jak podchodzi do okna. Kroki wywołały skrzypienie podłogi.
Chwila ciszy. Później ciężkie westchnienie.
-Słyszałaś co się stało ze Starym Morganem?- przez chwilę patrzył na nią. Czuła ten wzrok na sobie jakimś szóstym zmysłem, który posiadają tylko kobiety, a powalającym na przykład poznać, że mężczyzna coś kręci, ze jednak posuwa tę piersiastą sekretarkę z biura, że coś jest nie tak.
Prost obrócił się do okna. Westchnął ciężko. Minęło parę sekund.
>>Chyba myśli, że śpię<<- Thel otworzyła lekko oko i patrzyła jak blada poświata księżyca pada na jego lico sprawiając, że był podobny do posągu. Po chwili zakrył twarz rękami. Głęboki wdech powietrza. Odsłonił oczy.
-Ta cała sprawa… wygnanie i Mel… i całe to zasrane miasteczko…
Dziewczynie zdawało się przez chwilę, że widziała łzę w jego oku, ale to przecież nie możliwe!!! Chłopaki nie płaczą! I wtedy dotarł do Thel cały ogrom nieszczęścia jakie spowodowała. Jak grzesznik, który budzi się pewnego dni i uświadamia sobie bezmiar swoich grzechów, które wyrządził. Całe zło, które posiał i wykiełkowało, a następnie urosło doprowadzając w końcu do stanu gdzie nie można go wyplenić, ani naprawić. Droga zatracenia przez, którą kroczyło się całe życia staje się drogą do potępienia, do piekła, ale nie do takiego zwykłego z kotłami, siarką i smołą. Do piekła po tysiąckroć gorszego. Pustego, zimnego, bez nadziei, bez zbawienia, gdzie wiara to iluzja, a o miłości nikt nigdy w nim nie usłyszy. Do piekła samotności.
W jednej chwili grozy zrozumiała wszystko. To nie Prost zawinił, Morganowie nie podpalili tych książek. To wszystko jej wina!!! To ona urodziła się jako cierpiący Mel, to ona opracowała narkotyki, to ona okradła wszystkich z woluminów, to ona wznieciła ogień, który podpalił spichlerz i doprowadzi do zagłady miasta. Ona nie zrobiła tego fizycznie, ale wszyscy uczestnicy tych wydarzeń noszą jej twarz, a jest to twarz Thel Williams!!! Potępionej.
Dalej leżała w łóżku. Z oczu pociekły łzy małymi strużkami. Otworzyła je. Spojrzała na Burke’a, bezszelestnie zsunęła się z łóżka. Podeszła do niego od tyłu i objęła w pasie. Przytuliła się do niego. Trwali tak chwilę w milczeniu. Potem on odwrócił się i objął swoim ramieniem. Pocałowała go chciwie i namiętnie jakby chciała wyssać z niego wszystkie siły witalne.
Później wrócili do łóżka i dała mu wszystko to co kobieta może dać mężczyźnie…
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika

Ostatnio edytowane przez Carrington : 11-10-2010 o 13:30.
Carrington jest offline