Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-10-2010, 18:37   #16
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Nowy York, 23 lutego 2012
Okolice godzin południowych


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=rQhOk2N1h3E&list=QL&playnext=2]YouTube - Apocalyptica - Death Zone[/MEDIA]


Są w ludzkim życiu takie dni, które zaczynają na pozór dobrze, a kończą tragicznie.

Na przykład pan Dowson otrzymał rano wiadomość, że żona zaszła w ciążę po kilku latach starania. Może właśnie ze szczęścia wyskoczył na ulicę nie dostrzegając nadjeżdżającego samochodu. Stukot jego głowy o beton jest ostatnim co usłyszy w swoim życiu.

Albo starsza pani Garment, tak starannie szykująca się na spotkanie z nową miłością swojego życia – Malcolmem. Szczęśliwa pośliznęła się na wysokich, stromych i oblodzonych schodach i spadając złamała kark. Przeżyła, lecz pozostanie bezwładną kukłą leżącą w szpitalnym łóżku.

Albo Garrison. Małoletni narkoman. On też był szczęśliwy, ze udało mu się zdobyć kasę na kolejną działkę. Jak się okazało – zanieczyszczoną i ostatnią.

Tak. Szczęście w Nowym Yorku to niestała suka. Potrafi kopnąć w tyłek znienacka i cholernie boleśnie, o czym niedługo mogli przekonać się detektywi z Wydziału Specjalnego NYPD.


Detektywi Jessica Kingston i dr Patrick Cohen

Miasto zza okien jadącego samochodu wyglądało zupełnie inaczej. Owszem – brudne jak zawsze. Owszem – tłoczne i hałaśliwe. Jednak nie widać było owych śladów wojen gangów ani innego gówna o którym tyle trąbią media.
Za to jest śnieg. Brudny. Zwalony na chodnikach. Zmieniony przez opony i podeszwy butów w brudną breję. Ale śnieg nie poddawał się w tej walce. Z nieba ciągle nadciągały posiłki. Wielkie. Leniwie wirujące w powietrzu płatki szybko dołączające do syfu zalegającego ulice.

Drogowcy nazywają to utrudnieniami, wy cholernym korkiem. A staliście w trzech takich, nim dotarliście na miejsce. W jednym miejscu nawet mijaliście karetkę i policyjny wóz. Obok samochodu ze zgiętą maską i stłuczoną, okrwawioną przednią szybą, siedział jakiś mężczyzna z twarzą zasłoniętą rękami. Chyba płakał. Zapewne kogoś właśnie przejechał. Zapewne ze skutkiem śmiertelny.

W końcu jednak dotarliście na miejsce. Sierociniec sióstr Karmelitanek. Surowy, leżący nieco na uboczu, osłonięty płotem i ogrodem budynek. Zimowy ogród z pozbawionych liśćmi drzewami i zasypany śniegiem mógł z powodzeniem robić za scenerię do jakiegoś filmu grozy. Nawet wielki krzyż w samym sercu ogrodu i kolejny, nad wejściem, były – wypisz, wymaluj – idealne w swym wyrazie.

Dzwonek, krótkie przedstawienie się i po chwili byliście już w środku budynku. Jego wnętrze było równie chłodne i ponure, co sam ogród. Surowe cegły. Spłowiałe tynki. I kolejny krzyż. Wielki, drewniany, zawieszony w głównym holu.

Na wasze spotkanie wyszła starsza zakonnica o surowej twarzy, na której uśmiech bywał zapewne nieczęstym gościem.



- Jestem matka Teresa Plum – przedstawiła się cichym głosem, prawie szeptem. – Co sprowadza państwa detektywów do naszego sierocińca? Mam nadzieję, że nic poważnego.

Jessica - jej głos rozbrzmiał ci w uszach. Pobudził jakieś dziwne szepty i syki. Jakby głosy dzieci. Płacze. Świst przecinanego powietrza. Błagalne jęki i krzyki bólu. Kilka przebijających się przez niepoznanie bariery słów: „Apage! Apage Satanas!”.

Cohen – ty zapatrzyłeś się na moment na wiszący na ścianie krucyfiks. Idealnie odwzorowany Zbawiciel zdaje się naprężać mięśnie z bólu i wykrzywiać swoją zalewaną krwią twarz. Cienie wokół krzyża pogłębiają się i po chwili, zamiast wnętrza sierocińca widzisz wnętrze innej budowli. Budowli która – jesteś tego pewien, nie przynależy do świata który znasz.



- Proszę państwa? – głos Teresy wyrwał was z kilkusekundowego transu. – Nic państwu nie jest?

Wizje i omamy ustępują. Tak samo gwałtownie, jak się zaczęły.

Spoglądacie w oczy zaniepokojonej siostry odzyskując zdolność logicznego myślenia.


Detektywi Miya Mayfair i Walter Mac Davell


Zmodulowane przez emulator słowa cichną jeszcze we wnętrzu waszego samochodu, kiedy tryby w głowach zaczynają pracować.

„Gówno”, „Finansjera”, „Szczury”, „liczba bestii”. Myśli przelatują przez głowę obojga w tempie błyskawicy.

- Wall Street 666? - wypowiadacie te słowa na głos, równocześnie.

Szybkie sprawdzenie GPS w samochodzie powoduje jednak chwilową konsternację. Nie ma adresu 666 na Wall Strett. Jednak krótka rozmowa i mimo wszystko ruszacie na ulicę banków.

Jazda nie jest szybka. Jest wręcz ślimacza, bowiem miasto stoi w korkach. Poziom zdenerwowania kierowców jest wprost proporcjonalny do długości zatorów. Tutaj nawet policyjny kogut na dachu nie pomoże. Musielibyście latać. Na domiar złego znów zaczyna śnieżyć. W samochodzie macie jednak klimatyzację i czas na rozmowy. Jeśli znajdą się tematy i ochota.

W końcu docieracie na tą reprezentatywną ulicę Wielkiego Jabłka. Wspaniałe wysokościowce lśniące w słabym, lutowym słońcu. Dumne fasady banków obwieszone znanymi na całym świecie logami grup kapitałowych i towarzystw asekuracyjnych. Siedziby największych tego świata. Wręcz czuć dolary płynące niewidzialnym strumieniem przez tą aleję.

Zaparkowaliście nie przejmując się przepisami, co zwróciło momentalnie uwagę ochroniarzy pobliskich instytucji. Po krótkich „uprzejmościach” i pokazaniu odznak jednak odczepili się od was, a nawet zadeklarowali wolę popilnowania auta.

Ruszyliście po ulicy. Za bardzo nie wiedząc, czego szukacie. Wasze oczy przeskakiwały od neonu, do neonu, od jednej reklamy do drugiej, od budynku do budynku. Wzrok rejestrował a umysły pracowały na zwiększonych obrotach.

Czujność Mac Davella po kwadransie dała o sobie znać. Jak to czasami bywa o wszystkim zdecydował przypadek. Błysk czegoś pod nogami. Dwudziestopięciocentówka. Faktycznie przyniosła szczęście. Wzrok Waltera padł na wielką studzienkę kanalizacyjną. Szereg numerów wypisanych obok niej trwałą farbą oznaczających zapewne lokalizacje włazu na mapach odpowiednich służb w mieście. Kilka liter i cyferek. Olśnienie przyszło gwałtownie.

- Włazy – detektyw Mac Davell rzucił to jedno krótkie słowo, lecz detektyw Mayfair doskonale je rozumie. Dziesięć minut później znajdujecie leżącą w pobliżu studzienkę. Numer 666. Czujecie, że to jest to.

Serca biją jak szalone. Z podniecenia i satysfakcji. Psychol gra z wami w swoją grę. Grę, w której najwyraźniej ma nad wami kilka ruchów przewagi. Liczycie jednak, że to co znajdziecie tam, w kanałach na dole pozwoli wam na znaczne skrócenie tego dystansu.

Jeśli chcecie tam zejść potrzebujecie na pewno czegoś do odsunięcia okrągłej płyty z napisem New York Sewer i jakiś dobrych latarek. Na dole może też być woda. No, może nie do końca woda, więc przydałyby się jakieś gumowe ochraniacze.

- Niezłe gówno – szept w uchy Miji był tym razem – o dziwo – szeptem jak najbardziej celnym i trafionym.

Oczywiście nikogo przy niej nie było. Za to w głowie czujesz tępy nacisk w miejscu, gdzie zbrojeniowy pręt rozwalił ci czaszkę – tam, gdzie teraz spinają ją metalowe klamry.


Detektyw Terrence Baldrick


Pamiętasz, jak prze mgłę, że naga dziewczyna cisnęła tobą o ścianę. Wtedy musiałeś stracić częściowo przytomność. Osunąwszy się po chropowatej ścianie słyszałeś huk wystrzałów zlewający się w jeden rytm – jak bębnienie szalonego perkusisty w jakimś młodzieżowym zespole. Nie jesteś pewien, ale wydawało ci się, że widzisz kogoś – jakąś brodatą twarz w ciemnych okularach. Jednak drugie oko – te uszkodzone na Red Hook – widziało ... Alvaro. Zmarłego detektywa. Potem naprawdę przestałeś widzieć ....

Ból w obolałej ręce i łomot krwi w uszach były pierwszymi odczuciami, które upewniły cię, że nadal żyjesz.

Zimny, wilgotny beton na którym leżysz wydaje ci się czymś niezwykle przyjemnym.

Czujesz się nieźle obolały. Dziewczyna, jak na takie chucherko, była nadspodziewanie silna.




Kiedy wstajesz mokry beton lśni tysiącem drobinek wilgoci. Uszkodzone podczas wybuchu na Red Hook oko pokazuje ci dziwaczną scenerię wnętrza tych postindustrialnych ruin. Niby podobną, lecz bardziej mroczną i zdewastowaną.

Nie wiesz ile leżałeś bez przytomności, ale nie mógł to być długi odcinek czasu. Jednak ani po dziewczynie, ani po niespodziewanej odsieczy nie ma już nawet śladu.

Falcon leży nieprzytomny. Na pierwszy rzut oka widać, że jego stan jest ciężki. Kiedy patrzysz na jego bezwładne ciało oparte o filar, w który walnął z takim hukiem, czujesz się dziwnie ... podniecony.

Szybko jednak tłamsisz w sobie te zdrożne i chore myśli, mimo że obrazy z twoich snów przez ułamek sekundy pojawiły się w twojej głowie. O mało nie zwymiotowałeś.

- Paskudne to wszystko, no nie – niespodziewany głos pomógł ci zebrać się w garść.

Spojrzałeś w stronę, z której dochodził głos odruchowo szukając broni.

- Spokojne, śpiąca królewno – zaśmiał się nastoletni chłopak o długich włosach i fantazyjnym, różowym kosmykiem włosów. – Gdybym chciał cię załatwić, zrobił bym to, jak byłeś nieprzytomny.

Chciałeś o coś zapytać, lecz uprzedził cię.

- Nie ważne kim jestem. Ważne, że chcę ci pomóc. Zawsze mówiłeś, ze kierujesz się w swej pracy szkiełkiem i okiem. Teraz ten drugi element staje się niezwykle ważny, prawda? Nie lekceważ tego, co widzisz. Może ci uratować życie i ocalić troszkę ludzi.

Otworzyłeś usta lecz władczo podniesiona dłoń chłopaka – o dziwo – nie pozwoliła ci się odezwać. Czułeś przed nim nieracjonalny respekt.

- De Sade naznaczył cię swoim jadem – powiedział chłopak. – Jeśli chcesz być żywy musisz się go pozbyć. Trzymaj.

Rzucił coś pod nogi. Foliowy woreczek.

- Tam znajdziesz skurwysyna. Ale rozegraj to mądrze. Bo inaczej ten perwers najpierw cię wypatroszy a potem wyrucha twojego trupa.

- Czemu mi pomagasz? – zdołałeś w końcu wykrztusić pytanie z zaciśniętego gardła.

- A kto, kurwa, mówi, ze pomagam tobie – uśmiechnął się chłopak złośliwie. – Pomagam sobie, a przez przypadek ty możesz pomoc mi osiągnąć mój cel. I uważaj na siebie. Masz tego w sobie tyle, że każdy Rezydent będzie chciał cię wydoić, co nie jest przyjemne, oj nie ... Ta pułapka jest tego przykładem.

- Czego .. – nie zdążyłeś dokończyć, a chłopak.. znikł.

Dosłownie. W jednej chwili stał tam i z tobą pogrywał w gierki, a następnie już go nie było. Pozostał tylko foliowy woreczek a w środku niego zwyczajna wizytówka.

Czerwony napis głosił:

„TEATR LOVE”
Tutaj ujrzysz to, czego normalne teatry nie pokazują.
Przyjdź. Zobacz. Umów się na indywidualny spektakl. Moja wizytówka jest biletem. Pokaż go przy umawianiu spektaklu.
Markiz De Sade.


- Kurwa! – pomyślałeś. – On tu jest. Naprawdę tu jest.

I wtedy usłyszałeś zbliżające się dźwięki syren i przypomniałeś o leżącym partnerze. A słowo „partner” znów dotarło do miejsc w twoim mózgu, których strony nawet się nie spodziewałeś.

Potrząsnąłeś obolałą głową pozbywając się natrętnych myśli.


Rafael Jose Alvaro


Samotny mężczyzna opuszcza zrujnowany, poprzemysłowy kwartał. Bez wysiłku przeskakuje przez otaczający rozległa parcelę płot. Druciana siatka buja się zrzucając zalęgający na niej śnieg. Mężczyzna stawia kołnierz płaszcza i oddala się ulicą. Kiedy wychodzi na kolejną słyszy już dźwięki syren. Policja i karetka. Niby brzmią podobnie, lecz wprawne ucho potrafi uchwycić różnicę. Mężczyzna wyciąga wizytówkę lokalu. Daleko. Lepiej złapać taksówkę.

* * *


Kilka minut później siedzisz już w dobrze dogrzanym wnętrzu żółtego opla, jadącego przez zaśnieżone miasto. Kierowca – młody Afroamerykanin o wyglądzie ulicznego cwaniaka ścisza jakiś rap i spogląda na ciebie w lusterku. Czuje się pewnie, bo od niechluja, za jakiego pewnie cię wziął, odgradza go mocna, kuloodporna szyba.

- Na siedemdziesiątej siódmej jest zajebisty korek, koleś – mówi kierowca. – Jeśli masz dwadzieścia dolców więcej na zbyciu, polecimy przez obwodnicę. Jeśli nie, odjadę najbliżej jak się da i będziesz mógł wysiąść. To jak będzie, koleś?

Zdecydowałeś. Gdybyś wiedział, ze lokal otwierają po trzeciej popołudniem zaoszczędziłbyś te dwadzieścia dolców.

Trudno.


* * *

Bar było ciężko znaleźć. Nie miał dobrze oznaczonego wejścia. Leżał na bocznej uliczce, wciśnięty pomiędzy drugstore i sex-shoop. Widać było, ze nikt specjalnie nie przejmuje się czystością w okolicy. Wały śniegu, zmieszanego z brudem ulic i solą zalegały chodniki. Ze studzienek kanalizacyjnych unosiła się para cuchnąca ciepłym gównem.

Drzwi lokalu były ciężkie, pomalowane na jaskrawoczerwony kolor i zamknięte na głucho. Na ścianie przy nich wisiały plakaty reklamujące występy jakiś zespołów z modnego ostatnio nurtu progresywnego metalu. Jedna z twarzy gitarzysty któregoś z zespołu wydaje się być znajoma. Tak! To Jackoob. A zespół nosi nazwę FATAL ERROR.

Co nie zmienia faktu, że nawet łomotanie w nitowane blachy nie przyniosło efektu. Przyciągnęło jednak uwagę jakiegoś ubranego a skóry chłopaka.

- Dziadek! – krzyczy do siebie wskazując cię paluchem towarzyszącej mu dziewczyny w stroju mrocznej gotki, w butach na koturnach i z ostentacyjnie mrocznym makijażem. Już z daleka, jakimś nowym – zapewne wampirzym zmysłem – wyczuwasz, że oboje są naćpani. Znasz takie dzieciaki. Pracowałeś z nimi. Próbowałeś wyciągnąć z bagna zwanego światem, a skończyłeś zastanawiając mimo woli, jak smakuje krew tej małolaty.

- Dziadek! – wykrzyknął jeszcze raz chłopak. – Nie czynne, kurwa! Nie widzisz jełopie!

Potem chichocząc oddalił się wraz z dziewczyną w swoją stronę.

Spojrzałeś do góry, widząc grube płatki śniegu spadające z nieba. Ich widok kiedyś cię cieszył, ale kiedy dowiedziałeś się, ze nie tylko deszcz i śnieg spadły z Nieba na Ziemię, jakoś przestałeś zachwycać się dziełem Stwórcy. Tym bardziej, że jeśli się zastanowić, to gówno o tym dziele, tak naprawdę wiedziałeś.

Stojąc z rękami w kieszeniach naprzeciwko zamkniętych drzwi i zastanawiałeś się co dalej, kiedy usłyszałeś zgrzyt zamka i drzwi otworzyły się lekko zgrzytając.

- Jeśli sprzedajesz biblię czy inny badziew, to wetknę ci towar w dupsko – powiedział jakiś mężczyzna zaspanym i nieco wkurzonym głosem. – Nie żartuję, więc lepiej zacznij spierdalać.

Spojrzeliście na siebie. Facet był szczupły, raczej niewysoki, o zniszczonej cerze palacza i grubych zmarszczkach żłobiących mu czoło. Miał lekko siwiejące włosy rozrzucone na głowie w chaotyczny, przypadkowy sposób i najbardziej zielone oczy, jakie widziałeś w życiu. Jak dwa szmaragdy osadzone w oczodołach.

- AAA!!! – powiedział zielonooki – Takie buty. Właź.

- Znamy się – rzuciłeś nieco niegrzecznie.

- Jasne, że nie – odpowiedział człowiek w drzwiach. – Ale ja wiem czym jesteś. Nazywam się Jerome Book i jestem dokładnie tym samym. Włazisz?

Pytanie zawisło w mroźnym, zimowym powietrzu.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 23-10-2010 o 18:49.
Armiel jest offline