Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-11-2010, 22:12   #23
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=n3FYvaIxlHk&NR=1[/MEDIA]

Śnieg padał coraz mocniej. Na Nowy York sypały się z nieba wielkie, białe płatki, które zmieniały się szarą, zimną masę w chwili, gdy się z nią zetknęły. Samotna kobieta stała przed tablicą upamiętniającą ofiary 11 września spoglądając na powstającą w tym miejscu budowlę. Po długich kłótniach o formę i kształt tego co ma powstać na miejscu zniszczonych w zamachach wież w końcu inwestorzy doszli do porozumienia i prace rozpoczęły się pełna parą. Kobieta nie słyszała jednak hałasu, jaki czyniły pracujące za wysokim parkanem maszyny, drążąc ziemię, ubijając ją, wylewając tony cementu. Słuchała innych dźwięków. Głosów z przeszłości w swej wyobraźni. Wrzasku tysiąca ofiar, których życie zgasło w krótką chwilę, poprzedzoną niewyobrażalnym wręcz strachem. Kobieta poprawiła płaszcz i strząsnęła z niego warstwę miękkiego puchu. Potem odwróciła się i ruszyła w swoją stronę. Nie przypuszczała nawet, jak ważną rolę odegra w nadchodzących wydarzeniach. Ona. Anonimowa kobieta w kilku milionowym tłumie mieszkańców Nowego Yorku.
Ślady jakie zostawiła w miękkim śniegu szybko zadeptał spieszący się do swoich spraw tłum.



Jessica Kingston i Patrick Cohen


Zakurzona kartoteka zaginionej Pauli Altberson. Smutna historia dziecka bez domu. Urodzona w 2004 roku. Podrzutek w okienko „ostatniej szansy” w szpitalu. Matka i ojciec nieznani. Adopcja w roku 2008. Rodzina nazywała się Timothy i Helena Blue. Ostatni adres zamieszkania – Yrvington, jakieś 20 km od Nowego Yorku, właściwie fragment obrzeży metropolii. Ojczym – właściciel firmy budowlanej, matka – dziennikarka w kobiecym piśmie. Dobrze sytuowani. Wywiad środowiskowy bardzo pozytywny. Dziecko oddane po pół roku. Powód „niezgodność charakteru i problemy psychiczne dziecka”. W aktach wzmianka z raportów policyjnych o domniemanych skłonnościach pedofilskich ojczyma. Sprawy nie było. Wszystko okazało się być konfabulacją Pauli. Opinia biegłego psychologa dziecięcego – doktor Sandry Patison dołączona do akt.

Dokumentacja przeglądana pod czujnym okiem jednej z sióstr. Sprawy z Kościołem są zawsze trudne. W zasadzie potrzebujecie specjalnych pozwoleń by dokonać aresztowania, zatrzymania a i tak cały episkopat będzie stawał w obronie jednego ze „swoich”.

Czas spędzony w sierocińcu podświadomie ograniczyliście do minimum. To przez efekty dźwiękowe, które słyszała Jessica – niosące się po korytarzach, zgrzytliwe i jękliwe, bolesne i pełne cierpienia, zwodnicze i nierozpoznawalne. Oraz ze względu na migawki obrazów widziane przez Cohena. Chore i mroczne. Do tego wszystkiego dochodziła bardziej realna i nie mniej krępująca i uciążliwa obecność siostry Plum. Coś z tą kobietą było nie tak i podświadomie oboje poczuliście do niej ogromną antypatię.

Kiedy opuściliście przytłaczający sierociniec nawet zimne i śmierdzące powietrze Nowego Yorku wydawało się być zbawiennie czyste. Sierociniec prowadzony przez zakonnice przytłaczał i działał na zmysły. Było w nim coś, co kazało zastanawiać się nad waszą egzystencją, nad człowieczeństwem, nad tym wszystkim, co filozofowie i teolodzy zwali „sensem życia”. Dopiero, kiedy ciemna od wilgoci brama zamknęła się za wami poczuliście się zdolni do działania. Jakby tknięci przeczuciem obróciliście się by ostatni raz zerknąć na sierociniec. Ujrzeliście matę Plum stojącą, niczym drobna statua, na schodach wejściowych do budynku i obserwującą waszą dwójkę. Było w niej coś drapieżnego. Jakaś ukryta groźba. Aż dreszczy przechodziły was na widok tej pozornie niegroźnej staruszki.

Nawet szybko nagrzewające się wnętrze samochodu nie poprawiło wam samopoczucia. Kolejny świadek w tej niekończącej się sprawie – ojciec zaginionej Patrycji Oldberg – mieszkał w miarę niedaleko od sierocińca. W tej samej części miasta lecz na jej drugim końcu. Ale i tak dotarcie na miejsce zajęło wam ponad czterdzieści minut.

Mieszkanie w kilkunastorodzinnym bloku. Dość ładny budynek, którego parter uliczni artyści wymalowali fikuśnym grafitti. Przedstawiało ono jakieś futurystyczne figury i zamazane postacie i sprawiało lekko niepokojące wrażenie.

Domofon pod wskazanym adresem milczał. Jakiś wychodzący właśnie staruszek poinformował was, że Julian jest w pracy od rana i że zazwyczaj wraca około piątej. Jasny szlag!

Telefon w kieszeni Jess zadzwonił w tej samej chwili, kiedy miły sąsiad zamykał drzwi.

- Tutaj Strepsils – rzeczowego, wojskowego tonu nie można było pomylić z nikim innym. – Słuchajcie. Mac Davell znalazł kolejne ciało w kanałach pod Wall Street. A Falcow poważnie oberwał. Wpadli z Baldrickiem w jakąś pułapkę, czy coś. Tam też znaleziono kolejne zwłoki. Więc uważajcie na siebie, cokolwiek robicie.

Rozłączył się, nim Jess zdołała udzielić dopowiedzi.


Rafael Jose Alvaro


Rozmowa z zielonookim barmanem niewiele ci dała. Najwyraźniej gospodarz lokalu starannie unikał tematów związanych z czymś więcej, niż zwykła codzienność. Sączyłeś więc piwko czując jego gorzkawy smak na języku i zastanawiając się nad wieloma sprawami, które nie dawały ci spokoju.
Tymczasem barman wziął się za porządki i najwyraźniej przygotowywał do otwarcia baru. Jakiś czas później do knajpy weszła jakaś zaśnieżona kobieta o jasnoniebieskich oczach i rudych włosach.



Barman przywitał ją całusem w policzek, co oznaczało mocną zażyłość, a potem wskazał ciebie palcem mówiąc:

- Rafael Alvaro. Protegowany Jacooba.

Kobieta posłała ci taksujące spojrzenie. Cień uśmiechu zagościł na jej dość bladej twarzy.

- Rebeka – podała ci chłodną dłoń. – Ale wszyscy wołają mnie „Ruda”.

Potem poszła na zaplecze, gdzie po chwili wyszła odmieniona. Mocniejszy makijaż, postawione w czub włosy i skórzana kurtka z ćwiekami.

- Trzeba dbać o image knajpy – zaśmiała się widząc twoje spojrzenie.

Potem otworzyli lokal. Z początku, poza chłodem, nie pojawił się nikt. Ale potem zaczęli pojawiać się pierwsi klienci. Zamawiali piwo, coś do jedzenia. Ot, zwyczajny bar z nieco ostrzejszą muzyką lecącą z głośników.

Jacoob pojawił się koło ciebie, jak diabeł wyskakujący z pudełka. W pewnej chwili go nie było, a za chwilę, jak się obróciłeś siedział tuż koło ciebie. Mrugnął do ciebie łobuzersko, posłał całusa do „Rudej” która robiła tutaj za kelnerkę, a ta przyniosła wam dwa ciemne piwa.

- Nieźle wyglądasz, Ruda – zabajerował dziewczynę Jacoob, lecz ta zbyła go tajemniczym uśmieszkiem i wróciła za bar.

- Szaleje za mną – szepnął do ciebie „chłopak” szeptem konfidenta – Dobra robota, tam na Queens. Pogoniłeś Rezydenta aż miło. Problem jednak w tym, ze ten twój dawny kumpel został przeklęty, wiesz. Ciebie kręci krew, a jego ... inne rzeczy. Chociaż czasami pojawia się w nich krew.

Wyjął papierosa, zapalił i spojrzał na ciebie już poważniej.

- Komu z tych gliniarzy możesz zaufać? – zapytał niespodziewanie. – Będziemy potrzebowali ich pomocy? A oni będą potrzebowali naszej ochrony.


Terrence Baldrick


Ciało. Wiszące na łańcuchach. Zimne. Wilgotne. Kawałki pozbawionego życia mięsa.
Piwnica jest ciemna. Teraz jednak oświetlają ją silne halogeny ekip technicznych. Mężczyźni i kobiety odziani w policyjne kombinezony ochronne oglądają każdy kawałek powierzchni podziemnego magazynu. Robą zdjęcia, ewidencjonują starannie dowody i ślady. Zimne oko grafitti przygląda się im z obojętnością, na którą stać jedynie farbę.

Do czasu.

Stoisz z boku uważnie obserwując pracujących techników. Chcesz się upewnić że nie ucieknie im żadne szczegół. Żadna poszlaka. Cała scena odkształca się. Jakbyś stał z boku. Wygląda tak surrealistycznie. Ubrani w drelichy z napisem POLICE ludzie snują się w oparach, jakie wytwarzają się, gdy rozstawione lampy nagrzewają się w chłodzie podziemi. Technicy przypominają jakieś fantastyczne, bezduszne istoty celebrujące w okrutny i wyrafinowany sposób swego pana. Pana lub panią. Bóstwa, które żąda ofiar z ludzkich szczątków.

I wtedy oko namalowane na ścianie porusza się. Gałka przesuwa w środku obrazu zatrzymując wpatrzona w ciebie. Wokół niej eksplodują płomienie barwy krwi. Widzisz, jak ich blask wprowadza w taniec tysiące cieni. Wysokich, chudych, dziwacznych cieni rzucanych prze niewidzialne istoty lub przedmioty.

Odpływasz w ciemność. Na spotkanie cieni.


* * *

Kiedy otwierasz powieki w oczy razi cię jaskrawy blask. Ktoś świeci ci latarką w oczy.

- Weź ta latarkę – słyszysz, nim zdążyłeś zareagować.

Miły, kobiecy głos.

- Fiknął na widok tego trupa – dodała kobieta. – To się zdarza nawet tym ze specjalnych.

Spoglądasz na rozmówczynię. Ochronny strój technika. Twarz schowana za maską. Ale wokół niej widzisz dziwną, świetlista otoczkę.



Kobieta pomaga ci wstać z miejsca, w którym cię położono.

- Ewa Luneball – przedstawia się techniczka. – Patolog sądowy.

Kobieta ma bardzo ładne, brązowe oczy. Nadal jednak nie ściągą maski. Przygląda ci się przez chwilę.

- Moim zdaniem powinien pana zobaczyć lekarz. Dobrze by też było zrobić tomografię. W prawym oku ma pan lekki wylew. To może oznaczać tętniaka.

Znów zakręciło ci się w głowie. Przestrzeń za plecami Luneball zafalowała, znów wypełniły ją świetliste rozbłyski, a oczy pod maską zajaśniały bursztynową barwą.

- Może niech pan usiądzie – głos patolog dochodzi cię z coraz większej odległości.



Walter Mac Davell i Mia Mayfair



Rozdzieliliście się. Mia została, by obejrzeć miejsce znalezienia ciała, a Walter ruszył w drogę powrotną, by złapać zasięg i zawiadomić techników o tym, co znaleźliście na miejscu.


Walter – szedłeś kierując się fluorescencyjną farbą. Mimo, że znałeś drogę, nadal czułeś się nieswojo, maszerując pośród śmierdzącej i wilgotnej ciemności. Kilkakrotnie zatrzymywałeś się i rozejrzałeś niespokojnie wokół. Dziwaczne dźwięki pędzącego gdzieś w odległych tunelach pociągu metra wydawały się czymś innym, niż były w istocie. Raz nawet zdawało ci się, że słyszałeś chichot, ale snop latarki spłoszył tylko szczura, który popiskując uciekł w jakąś odnogę.

Kilkadziesiąt metrów dalej znów coś usłyszałeś. Odruchowo wyciągnąłeś broń. Snop latarki powędrował w bok i serce zabiło ci jak szalone. W kolejnej odnodze stała Judith – twoja córeczka. Sama jedna! Już chciałeś ruszyć w jej stronę, kiedy zorientowałeś się, że to jedynie jaśniejsza plama jakiegoś liszaju, i gra chorej wyobraźni.
Podszedłeś jednak bliżej, wiedziony niepowstrzymanym impulsem. Światło latarki wyłoniło coś na odbarwieniu.
Znak. Namalowany czymś lekko zbrązowiałym i lśniącym.



I tuż obok napis wyryty w kamieniu

Hostis honori invidia

Na razie nie miałeś czasu, by zająć się tym niecodziennym odkryciem. Musiałeś wezwać wsparcie i techników.

Z ulgą powitałeś widok znajomej drabinki, a z jeszcze większą zaparkowany na poboczu radiowóz. Wykonałeś telefon i szybko ruszyłeś z powrotem, by dołączyć do Mii, która została w kanałach. Sama.

Mija – w miejscu, w którym się znajdowaliście, beton i stal skutecznie tłumiły zasięg, więc Mac Davell ruszył na gorę, a ty zostałaś, by w świetle latarki lepiej przyjrzeć się pomieszczeniu.

Szybko tego pożałowałaś.

Co prawda zawsze byłaś twarda, ale kiedy mlaszczące kroki Waltera ucichły i zostałaś sama w tym makabrycznym pomieszczaniu od razu poczułaś się mocno zaniepokojona. Światło twojej latarki płoszyło szczury, które z piskiem i przyprawiającym o dreszcze chrobotem pazurków o beton, uciekały przed niespodziewanym blaskiem.

Łańcuchy poruszały się lekko, wprawione w ruch przez gryzonie, lecz chora wyobraźnia podpowiadała ci miliony innych, coraz bardziej irracjonalnych powodów tego ruchu. Kiedy do twoich uszu dobiegł łoskot pociągu, wprowadzający pomieszczenie w którym byłaś w drżenie i powodujący wyraźne drgania łańcuchów, o mało nie krzyknęłaś.

Głowa dziecka poruszyła się. Usta otworzyły, ale był to oczywiście jedynie ruch cienia innego łańcucha obracającego się wokół własnej osi. Wciągnęłaś w płuca smrodliwe wyziewy i oparłaś o ścianę, nawet przez kombinezon czując jej zimno.

W uszach nadal słyszałaś echo oddalającego się pojazdu. I coś jeszcze! Tak!

Jakiś dziecięcy, słaby głosik. Nie szept! Coś bardziej piskliwego. Jakby słowa wyliczanki. Wierszyka.

Gorzko i słodko w zimie, podczas nocy cienia,
Słuchać w pobliżu ognia, co dymi i płonie,
Jak się z wolna podnoszą dalekie wspomnienia
Na głos dzwonów dzwoniących przez zamglone tonie.
Szczęśliwy dzwon, co mimo lata upłynione
Zdrowy i zawsze rześki swoim sercem złotem,
Religijne swe tony rzuca nie zmienione,
Jak stary, czuwający żołnierz pod namiotem!
Lecz dusza ma rozbita; i gdy wśród znudzenia
Chcę zaludnić swym śpiewem zimne nocy tchnienia,
Staje się głos jej słaby, podobny rzężeniu
Żołnierza, który zranion, leży w zapomnieniu
Nad brzegiem krwi jeziora, wśród trupów gromady,
I kona z wycieńczenia, nieruchomy, blady.


Zdębiałaś. Serce zabiło ci jak szalone. Głos dochodził gdzieś z góry. Po chwili zauważyłaś pomiędzy rurami niewielki przedmiot. Cyfrowy dyktafon.

O mało nie zaśmiałaś się histerycznie.

- Szukaj tam, gdzie wskazuje wiersz, a znajdziesz piekielną karetę! – zimny, beznamiętny głos rozległ się w minutę po tym, jak dziecięcy głosik zaprzestał czytania wiersza.

Ten głos zaskoczył cię tak, że o mało nie rozwaliłaś szczura, który smyrgnął właśnie rurą.


* * *

Mac Davell wrócił do ciebie po kilkunastu minutach, które wydawały się być wiecznością. Technicy na miejscu zjawili się jakąś godzinę później, a wy mogliście w końcu wyjść i zaczerpnąć świeżego powietrza.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-11-2010 o 22:20.
Armiel jest offline