Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-11-2010, 15:40   #2
Hawkeye
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Obiad został zjedzony w pewnej metaforycznej ciszy, której nikt nie odważył się przerwać. Była ona bardziej krępująca, niż najgorsza rozmowa. Pod pewnymi względami głośniejsza niż niejedna kłótnia. Trójka osób przy stole, która nie odważyła się zamienić żadnego słowa. Jackowi wydawało się, że cała ta sytuacja jest pod pewnymi względami nie realna. Pytanie i odpowiedź, a potem znów cisza. I nikt w tym momencie nie odważył się powiedzieć o tym co było naprawdę ważne. Zgodnie z planem przygotowanym przez kierownictwo Irlandzkich Ochotników i IRB jutro miało się rozpocząć powstanie. Kto wie, być może niedługo Irlandia będzie wolna i następny obiad, jaki zostanie spożyty w tej chacie, będzie ku uczczenia wolności?

Z drugiej strony istniała sytuacja, że nie uda im się osiągnąć zamierzonych celów. Istniała możliwość, że któryś z nich zginie. Do tej pory nie myślał o tym. Odsuwał od siebie jak najdalej możliwość śmierci. Jednak istniała ona. Z gazet, z radia, czy z opowieści weteranów wiedział, że śmierć zbierała krwawe żniwo w Europie. Wielka Wojna, gdzie na rzeź szły pokolenia. Ludzie w jego wieku walczyli i ginęli, na polach Europy. Jego rodacy oddali wielką ofiarę pod Suvla ... w Sedd el Bahr. Ich ciała pokryły plażę, a krew wsiąkła w jasny piasek, pod spieczonym tureckim słońcem.

Wiele razy zadawał sobie pytanie: W imię czego? Dlaczego Irlandczycy ruszali walczyć za Imperium? Nie oddawali życia za swój kraj, za swoje rodziny. Ginęli dla króla, dla Londynu. Czy oni tego nie rozumieli? A może był inny powód? Może uważali, że nie mają wyboru? Jednak co powiedzieli by na to ich przodkowie? Czy kraj ludzi wolnych, można bez żadnych przeszkód zakuć w łańcuchy? Wydawałoby się, że w tym miejscu należałoby odpowiedzieć negatywnie. Praktycznie każde pokolenie miało swoje powstanie. Ludzie co jakiś czas podnosili broń, chcąc wygnać okupanta z wyspy świętego Patryka.

I jak do tej pory im się to nie udawało. Ucieczka Hrabiów, czasy wojny domowej w Anglii, Zjednoczeni Irlandczycy ... było ich o wiele więcej. Czy tym razem ich zryw może odnieść sukces? Z drugiej strony czy było prawdą, że jeżeli ominą swoją okazję, to zostaną złamani? Niestety wydawało się, że taka możliwość była prawdopodobna. Większość ... większość zawsze była obojętna. Czy przyszłe pokolenia nazwą ich zapaleńcami, bez cienia szans na zwycięstwo? Czy wprost przeciwnie? Będą ich sławić jako bohaterów, ludzi, którzy oddali wszystko za wolność swojego kraju? Tylko czas mógł odpowiedzieć na to pytanie. Jack miał jednak nadzieję, że będzie to jednak ta druga możliwość.

Kończąc wspaniałe danie, przygotowane przez swoją narzeczoną, zastanowił się ponownie jak znalazł się w tym miejscu? Nie był jak większość swoich towarzyszy. Ludzie z klasy niższej, bądź średniej, w sporej mierze katolicy, nacjonaliści. Kim był on w ich oczach? Lord Jack O'Brien przyszły 12 hrabia Kiely. Był arystokratą. Jego rodzina pochodziła od przywódców znanego klanu. Jego drzewo genealogiczne zawierało jednego z Ard-ri z XI wieku. Jednak jego przodkowie odnaleźli się w nowej sytuacji politycznej. Niektórzy mniej, inni bardziej akceptowali rządy Anglii. Ich jedynym buntem była katolickość. Być może wyznawali zasadę, lepiej diabeł znany, niż anioł nieznany? Być może obawiali się o pozycję, jaką ukształtowali w obecnej sytuacji? Ciężko było odpowiedzieć na to pytanie, a przynajmniej w odniesieniu do dalszych pokoleń Hrabiów Kiely.

Jego ojciec, wysoki, postawny mężczyzna, nie był zanadto surowy. Był jednak dzieckiem swoich czasów. Żył w przekonaniu, że arystokracja powinna trzymać się razem. Miał jednak duży zmysł do interesów, dokończył pracę swojego ojca i dziadka, powodując, to że w nowej sytuacji gospodarczej O'Brienowie byli nie do ruszenia. Liczne inwestycje spowodowały, że nikt z nich nie musiał pracować. Nie musieli też polegać na pracy roli. Jednak jego wychowania nadal nie pozwalało mu uważać nie arystokratycznych kapitalistów za równych sobie. Pracował z nimi, inwestował w nich, ale nadal uważał się za lepszego. Był też człowiekiem za nadto ostrożnym. Bał się wszelkich wystąpień, bał się naruszeń prawa. Cenił sobie życie, zwłaszcza w obecnym standardzie i wolał dokonać swojego żywotu w przysłowiowych łańcuchach, niż żyć krótką chwilą i umrzeć wolnym. W gruncie rzeczy nie był zły. Nie akceptował jego związku z Olivią Delaney, Jack był pewien, że będzie próbował go w jakiś sposób sabotować, w końcu dla swojego dziedzica miał inne plany, ale jak do tej pory postępował bardzo ostrożnie. Zresztą jedyną osobą, która pogodziła się z tym związkiem była matka i siostra Jacka. Obie były bardzo postępowe, a Olivia była inteligentną i piękną kobietą. Jednak wsparcie kobiet, nie na wiele zdało się w rozmowach z ojcem.

Był jeszcze jego brat. Ostatnio coraz częściej się kłócili. Kevin był ambitny, sprytny, z dużym zmysłem do interesów, był też praktycznie chorobliwie lojalistyczny. Zdarzały się takie osoby, jego akceptacja przeszła w całkowite uwielbienie dla systemu. I z tego powodu nie raz i nie dwa kłócili się. Była to oznaka podziału, pewna niewidzialna linia jaka przebiegała przez cały kraj. Byli jednak braćmi. Wychowywali się razem, czy jednak powstanie przyniesie zmianę na gorsze? A może jednak ich relacje poprawią się. Inne podejście do życia, ale trudno było nazwać Kevina złym, na swój sposób kochał tą wyspę, nie rozumiał jednak, że opieki nad nią, nie należy szukać u obcych.

Jak w takim razie on sam stał się jednym z tych, którzy byli gotowi złożyć własne życie dla wolności? Przypadek ... wiele razy o tym myślał, ale był to albo przypadek, albo interwencja sił, których nie mógł zrozumieć. Gdy był jeszcze młody, wyruszył na samotne konne polowanie. Może było to błąd, ale robił to parę razy i nigdy nic złego się nie stało. Tym razem jednak koń spanikował i poniósł go. Nie dało się go powstrzymać, a spanikowane zwierzę, w pewnym momencie zrzuciło go, sprawiając, że uderzył głową w drzewo.

Mogło to zakończyć jego żywot. Tak się jednak nie stało. Odnalazła go córka nauczyciela z pobliskiej wioski. Zajęli się nim i wyzdrowiał. Zanieśli też wieści do zamku. Jack uśmiechnął się na wspomnienie o swoim domu. Większość jego towarzyszy miała mieszkania, ewentualnie domy czy chaty, a on mieszkał w zamku. Pozostałość po swoich przodkach. Pięknie utrzymana, ale emanująca bogactwem i historią, szkoda, że przez wiele osób z jego rodziny historią, źle rozumianą.

Dzisiaj nie pamiętał czy od razu zakochał się w Olivi, czy nastąpiło to stopniowo. Nie miało to też najmniejszego znaczenia. Spędzał z nią wiele czasu, a od Conora poznawał inną wersję historii Irlandii i niektórych swoich przodków. Byli tacy, którzy podobnie jak on teraz podnosili broń. Dzikie Gęsi, którzy z własnymi oddziałami wynajmowali się na usługi wrogów Irlandii, chociaż w ten sposób, chcąc walczyć za swój kraj.

Jego ojciec chciał powstrzymać rosnące pomiędzy młodymi uczucie. Być może z tego powodu wysłał go do jednego z najbardziej prestiżowych uniwersytetów na angielskiej ziemi. Był młody, młodszy niż wielu jego kolegów, to dlatego, że nigdy nie uczęszczał do szkół. Uczyli go wynajęci nauczyciele, a on był pojętnym uczniem. Jednak Oxford nie powstrzymał rozwoju jego marzeń o wolności, jego patriotyzmu. Pochłaniał tam setki książek historycznych, biografii, a gdy tylko znajdował się w domu spotykał się z Olivią. Często też wymieniali między sobą korespondencję. Jack często żartował, że sam chciał tak szybko ukończyć Uniwersytet, żeby móc się z nią częściej widzieć.

W pewnym momencie swojego życia został wciągnięty przez Delany'ego do Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego. Złożył przysięgę i dość szybko piął się w szczeblach kariery. Był kimś wyjątkowym z pochodzenia, w tej organizacji, a jednocześnie inteligentny i otwarty, co ułatwiało mu wyrabianie sobie pozycji. Gdy wybuchła I Wojna Światowa, Jack mógł zostać oficerem. Wszakże ukończył na studiach odpowiedni kurs. Był młody, nie zgłosił się jednak nigdy na ochotnika, mimo usilnym staraniom odpowiednich organów rządu Jej Królewskiej Mości. Nie mógł się zmusić do założenia tak zwanego fartucha rzeźnika. Gdy w Listopadzie 1913 roku powstawała organizacja Irlandzkich Ochotników, był już członkiem IBR, miał 18 lat, patent oficera rezerwy i w krótkim czasie został też członkiem tej organizacji i oficerem.


Ponieważ dzień był słoneczny i ciepły, po obiedzie przenieśli się na ganek, aby tam porozmawiać i wypić kubek herbaty. O'Brien nie mógł jednak skupić się na rozmowie. Jego myśli cały czas krążyły wokół jego historii. W pewnym momencie poczuł się tak jakby układał sobie nekrolog. Może faktycznie tak było? Jednak szybko odrzucił od siebie tą myśl. Nie był to jego styl bycia. Po prostu chciał to sobie wszystko jeszcze raz poukładać, przemyśleć, upewnić się, że podejmuje słuszną decyzję.

Dzisiaj był porucznikiem Ochotników, dowódcą szkoleniowym batalionu, był wysoko postawiony w korpusie finansowym i znał osobiście większość przywódców IBR i ochotników, a kilku z nich znał bardzo dobrze. Czy to też był przypadek? Czy może za dużo przypadków byłoby w tym życiu?

Wszystko zaczęło się od Toma Clarke'a. Człowiek ten przesiedział kilkanaście lat w angielskim więzieniu, za to, że w młodości prowadził tzw. kampanię bombową w Londynie. Był jednym z nielicznych, który przeżył uwięzienie, mimo tortur, mimo prób złamania, nie oszalał i nie odebrał sobie życia jak wielu jego towarzyszy. Dzisiaj prowadził sklep tytoniowy w Dublinie. Jack po raz pierwszy widział go na jakimś spotkaniu Bractwa. Drugi raz spotkał go w sklepie, gdy kupował najlepsze cygara dla swojego ojca. Spędzili wtedy wiele godzin na rozmowy, a młody O'Brien był częstym gościem jego sklepu.

Clarke szybko go polubił. Twierdził, że Jack przypomina mu jednego z jego dawnych towarzyszy, a tym samym młodość. Tom Clarke był też głównym księgowym Bractwa i to on wciągnął go do tego pionu organizacyjnego, a zapał młodego szlachcica, szybko sprawiły, że awansował, stając się swego rodzaju, adiutantem Clarke'a. Właśnie on poznał go z Seanem MacDermottem, jednym z pierwszych członków Ochotników i bardzo wpływową osobą.

Clarke, który sam, oficjalnie nie należał do Ochotników powierzył O'Brienia opiece swojego przyjaciela i faktycznie opieka MacDermotta dała Jackowi wiele. Właśnie z jego polecenia otrzymał szlify oficerskie i wysokie stanowisko instruktorskie. A ponieważ bardzo dobrze wypełniał swoje obowiązki, otrzymywał więcej informacji, niż wynikało to z oficjalnej linii organizacji. Nie raz i nie dwa na prośbę MacDermotta pomagał w tłumaczeniach różnych tekstów do jego gazety. Jack nigdy nie uważał się za poliglotę, ale widać był za takiego uważany. Mówił po gaelicku i angielsku jak wszyscy jego towarzysze. Jednakże znał także francuski, wyniesiony z domu, gdyż ojciec uważał, że każdy szlachcic powinien poznać ten język. Umiał też łacinę, która obowiązywał w kościele katolickim, a także była jednym z podstawowych przedmiotów, na jego studiach, a w ramach douczania się w Oxfordzie poznał niemiecki, jako język prawdopodobnego wroga Imperium brytyjskiego.

W ten sposób, był bardzo blisko dwóch prominentnych figur w organizacji. Poznał dzięki nim wielu innych, chociaż do pewnego czasu to właśnie ta dwójka była najbliższa. Potem doszedł trzeci, obecnie praktycznie przywódca wszystkich irlandzkich nacjonalistów. Wielki mówca Patrick Pearse. Jack polubił go od pierwszego spotkania i gdy tylko mógł pomagał mu. W Ten sposób, w niedługi czas przed powstaniem miał przyjaciół w wysokich miejscach, jednocześnie pozostając dobrze ulokowanym w strukturze organizacji oficerem.


Jego rozmyślania zostały przerwane przez pojawienie się nowej osoby. Jednego z sierżantów mieszkających we wsi.

-Panie poruczniku, co mamy o tym myśleć? Na pewno pan Delaney już o to pana pytał ... ale sam chcę wiedzieć? Najpierw dają nam rozkaz, że mamy się zjawić, potem go odwołują ... ja zwolniłem się wczoraj z pracy w fabryce, czy mam niedługo wrócić tam ... i na kolanach prosić o ponowne przyjęcie? -

O'Brien zmierzył mówiącego wzorkiem. Trzydziestoparoletni robotnik, z czarnymi włosami, dużymi wąsami i mięśniami przywodzącymi na myśl Herkulesa. A jednocześnie nad wyraz opanowany i spokojny człowiek, który teraz wydawał się wystraszony. Z drugiej strony czy trudno było mu się dziwić? Był człowiekiem oddanym za sprawę, ale zamieszanie jakie wybuchło parę dni temu, mogło skołować osoby dużo bardzie rozeznane w rozgrywkach politycznych na wysokim szczeblu, niż ten człowiek. Porucznik uśmiechnął się lekko i powiedział spokojnym, acz stanowczym tonem.

-Mogę powtórzyć, to co powiedziałem panu Delany'emu. Powstanie odbędzie się. Rozpoczyna się jutro z wybiciem dzwonu na Anioł Pański. Mamy być o wyznaczonej godzinie w posiadłości Plunketta, odebrać broń -

-To dobrze, to bardzo dobrze ... ja przejdę po chłopakach, tych których znam i powiadomię ich o tym, żeby się stawili ... bo wie pan, część mówiła, że nie ma zamiaru ... ale chyba się przekonają, oni się boją, że powstanie nie dojdzie do skutku ... ale skoro pan tak mówi .... wierzę, tylko dlaczego te sprzeczne rozkazy? - było to normalne zainteresowanie dość ważną dla każdego sprawą, ale czy Jack mógł na nie odpowiedzieć?

-Nie wiem sierżancie, na pewno góra ma swoje powody - skłamał, skłamał. Jednak musiał to zrobić. Zresztą po części mówił prawdę, nic nie wiedział na pewno. Słyszał jednak wystarczająco wiele, rozmawiał o tym z osobami, które były w to bezpośrednio zaangażowane, żeby wiedzieć wiele i chociaż nikt nie powiedział mu tego wprost, miał dość pełny obraz tej sytuacji.

Dowództwo było skłócone. Pearse, MacDermott, Clarke i inni byli całkowicie za powstaniem, ale istniała inna partia. Reprezentowana między innymi przez szefa sztabu MacNeilla, która uważała powstanie za głupotę i próbowała powstrzymać jego wybuch. Nie rozumieli, że to nie możliwe? Ogień został rozpalony, nic nie mogło go powstrzymać. Wybuch musiał być kontrolowany, aby nie poszedł na marne. Nie mieli już wyjścia, nie było odwrotu. Jednak działalność przeciwników powstania trochę im zaszkodziła. Zamieszanie, na pewno spowoduje, że część ochotników pozostanie w domach. Jednak dla głównych planistów powstania nie miało to znaczenia. Kości zostały rzucone i trzeba czekać na rezultat.

-Ahh, w takim razie nie będę, już państwu przeszkadzał - powiedział sierżant -Dziękuje i przepraszam, za to najście, w taki dzień - pożegnał się z nimi i ruszył do siebie. Jack z ulgą zauważył, że może zadziałać lepiej niż kurier. Wszak znał dobrze ludzi, którzy tutaj mieszkali i powinien ich przekonać do stawienia się na zbiórce. Być może ci, którzy się jeszcze wahali widząc twarz sierżanta szybko zmienią zdanie ... oby tak było.


Zapadał wieczór. Słońce powoli zachodziło za horyzontem. Godzina, w której będą wyruszać na walkę zbliżała się, o czym świadczyło ostateczna decyzja Conora Delany'ego o wyruszeniu na walkę. W krótkich słowach poinformował o tym swoją córkę, co oczywiście doprowadziło do awantury. Stary nauczyciel był jednak uparty i nieugięty, dlatego po kilkunastu minutach Olivia zła na cały świat opuściła pomieszczenie, które zajmował i wpadła do pokoju gościnnego, w którym Jack przygotowywał magazynki do swojej bocznej broni, czyli półautomatycznego pistoletu Mausera C96, nazywanego popularnie "Piotrem Malarzem".

-Wiedziałeś o tym?!- pytanie było wykrzyczane z wyrzutem i złością. Nie czekała zresztą na odpowiedź -Wiedziałeś! I nie zrobiłeś nic, żeby go powstrzymać?! -

Jack dokończył ładować kolejny magazynek i odłożył go na stolik, obok innych. Popatrzył na swoją narzeczoną i uśmiechnął się lekko mając nadzieję, że to ją choć trochę uspokoi.

-Posłuchaj ... tak oczywiście, że o tym wiedziałem. Byłem pierwszą osobą, którą o to poprosił. Chciał walczyć, ale potrzebował kogoś, kto wciągnie go na odpowiednie listy -

-I zrobiłeś to?! -

-Tak, jestem oficerem. Jak mógłbym mu odmówić? Wiesz, co to by sprawiło? Ile żon, narzeczonych czy matek przychodziłoby z prośbą, żeby usunąć kogoś z listy? Mam swoje obowiązki, o których muszę myśleć. Przykro mi, ale mój brak zgody, mógłby zrobić wiele złego. - teraz dziewczyna wyglądała na to, że ma zaraz się popłakać, dlatego Jack zmienił swój ton. Zaczął mówić delikatnie, jednocześnie wstając i przytulając się do dziewczyny

-Posłuchaj, zrobię co w mojej mocy, żeby nie narażać twoje ojca. Wiesz jednak, że to będzie niebezpieczne. To nie spacer po parku ... będę jednak na niego uważał - teraz Olivia zaczęła płakać. Płakała za ojcem, za Jackiem, płakała bo zdała sobie sprawę, że nie ma odwrotu, a jej ukochani mężczyźni mogą zginąć.

O'Brien stał tam patrząc na krzyż wiszący na ścianie. Pozwolił jej się wypłakać. Zastanawiał się czy jego przodkowie przechodzili przez podobne sceny. Gdy dziewczyna przestała płakać, przeszła jej też chęć na dalsze kłótnie.

-Poczekaj tutaj - powiedział i wyszła z pokoju, po krótkiej chwili wracając z rękami schowanymi za plecami. -Wiesz zbliżają się twoje urodziny i zrobiłam ci prezent, ale ta sprawa ... nie wiadomo ile potrwa, nie wiem czy będę miała wtedy możliwość wręczyć ci go, dlatego chcę to zrobić teraz ... zamknij oczy - jej delikatne dłonie owinęły się wokół jego szyi, gdy zawieszała coś na niej. -Możesz otworzyć - na srebrnym łańcuszku, obok krzyża wisiał teraz mały medalion. Jack przyjrzał się mu uważnie, przedstawiał św. Patryka, patrona Irlandii. Dziewczyna uśmiechała się szeroko
-Skoro masz za nią walczyć, mam nadzieję, że ta dodatkowa opieka się tobie przyda -

-Dziękuje - powiedział szczerze wzruszony chłopak ...


Nadeszła godzina wymarszu. Jack stał w zielonym mundurze ochotników. W kaburze u jego boku znajdował się jego pistolet, a dodatkowe magazynki włożone były do ładownicy. Pod dom starego nauczyciela przyszło kilku ochotników z wioski, którzy postanowili wybrać się automobilem Jacka zaparkowanym w podwórzu.

Samochód szybko wypełniły wesołe rozmowy. Przebijała z nich nadzieja na wolność. Podróż była krótka, sama posiadłość Plankettów, znajdowała się na obrzeżach Dublina. Po zaparkowaniu Jack zamienił parę słów z właścicielami posiadłości. Joseph był wpływowym członkiem ochotników. Znali się całkiem nieźle, raz czy dwa Jackowi zdarzyło się spotkać pozostałych członków rodziny. Nie było dane mu jednak prowadzić dłuższych dyskusji, trzeba było odebrać broń.

Jego przydziałem był karabin SMLE, czyli krótki model Lee-Enfield. Zakupiony od żołnierza armii Imperium za butelkę podłej whiskey. Broń, która miała wywalczyć ich wolność. Po odebraniu jej ponownie podszedł do niego Joseph. Nie wyglądał najlepiej, ale O'Brien słyszał, że ten wyrwał się ze szpitala, żeby wziąć udział w walce.

-Jack jeden z oficerów nie zjawił się, weźmiesz w dowództwo jego pół kompanię, przynajmniej na czas przemarszu. Zorganizuj ich -. O'Brien kiwnął głową i zaczął się wykonaniem tego zadania. Było dość prostsze, była to jedna z tych rzeczy, jakiej dobrze nauczyli go Brytyjczycy. Gdy wydano rozkazy do wymarszu, jego ludzie byli gotowi. Jednak Jack ich nie prowadził, poprosił o to zastępce dowódcy w stopniu sierżanta, a sam podszedł do Josepha.

-Przyjechałem tutaj automobilem i byłbym zaszczycony, gdyby pan zechciał mi towarzyszyć w podróży do Liberty Hall, jest dość miejsca, a nie ma sensu, żeby pan się przeciążał w tym momencie - Plunkett, chociaż niechętnie przystał na tą propozycję.

Po pewnym czasie cała kolumna opuściła posiadłość maszerując pod punkt zborny jakim był właśnie Liberty Hall. Gdy tylko tam dotarli Jack zaparkował automobil, pomógł wyjść Josephowi i ustawił swoich ludzi. Teraz należało tylko oczekiwać rozkazów ... walka była coraz bliżej ....
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline