Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2010, 00:00   #6
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
To był szok. Masakra. Brakuje słów. James nigdy by nie uwierzył, jeśli ktoś kiedyś by mu opowiadał, że będzie kiedyś świadkiem czegoś podobnego. Nawet wszystkie doniesienia ze świata, które sączyły się przez telewizor do baru, brzmiały jak jakiś primaaprilisowy żart. Kwarantanna na takich wielkich obszarach? Epidemia o takim zasięgu? Przecież to niemożliwe. Jak to jest przenoszone?

Grant sączył przy barze swoje mętne piwo i obserwował ludzi w knajpie. Zawsze ci sami, w większości pobliscy farmerzy, jak i właściciele sklepów i warsztatów. Ernie zawsze głośno komentował wiadomości w TV i korzystał z każdej okazji, żeby coś ryknąć na Ruskich, zresztą na Czarnych, Zółtych, Meksykańców – lubił poryczeć na nich wszystkich. Mary, która pracowała na stacji benzynowej i zawsze uśmiechnięta Susie, która z chęcią każdemu doleje kawy. Za barem George, z którym Grant często toczył długie rozmowy o niczym, dopijając ostatnie piwo. Dzisiaj było również kilku przyjezdnych. Ludzi nie stąd rozpoznaje się na kilometr – to zupełnie inny gatunek. Zawsze ktoś taki się tu znajdzie. Nigdy nie wiadomo, skąd się tu wzięli, ani czego chcą. Posiedzą dzisiaj w barze, a jutro już ich nie ma. Chociaż obecność Francisa Jonesa trochę go zdziwiła. Ten typ nigdy się nigdy nie pojawiał i unikał ludzi, jak ognia, ale widać, że każdy musi się od czasu do czasu napić czegoś mocniejszego w ciepłym barze, kiedy na zewnątrz jest zerowa temperatura i od czasu do czasu prószy delikatny śnieżek. Była tam również ta mała Japonka, Nami. Pamiętał jak swego czasu uczyła się w liceum. Trudno zresztą tego nie pamiętać – w Lund Japończycy to naprawdę rzadkość, a już tacy, co mieszkają tam na stałe, to ewenement, ale bardzo sympatyczna rodzinka z nich była, czasami pogawędzili o tym i owym, spotykali się na festynach, jakie były urządzane kilka razy w roku. Już jakiś czas wyjechali jednak i James tak naprawdę nie wiedział nawet dokąd – miał zamiar zaraz po wiadomościach podejść do niej i pogadać jak wspomina Lund. Jak zwykle siedział tam tego dnia ten cholerny Frank Woods. Zawsze można było go spotkać tutaj w barze, chyba że akurat coś okradał. Jednym słowem, czuł się tu, jak w domu, bo rzeczywiście to był jego dom. Ten bar, to miasteczko, szkoła, w której uczyli się wszyscy tutejsi licealiści. Wszyscy się znali, często nawet bardzo dobrze. Chociaż nikt z nich raczej nie powinien wiedzieć o jego wyrzucie sumienia, który dręczy go przez całe życie. Tak mocno, że nawet, gdy usłyszał o pierwszych zarażonych w USA, pomyślał, że to zmierza w jego kierunku, żeby go ukarać.

Tyle się już głupot widziało w telewizji, jakieś strzelaniny na granicach państw, z których to miały wyniknąć konflikty na światową skalę, ten przeklęty Irak, Afganistan – ciągle dzieje się coś okropnego, ale ostatecznie świat na tym nie cierpi. Co rusz słyszy się też o jakiś chorobach przenoszonych przez zwierzęta – to wszystko kończy się tylko wielkim halo. James cały czas bagatelizował to, co widział na ekranie i nawet uśmiechał się do siebie pod nosem: „Co oni tu za głupoty pokazują”.

Ale nagle wszystko się zmieniło. Pierwsza padła Ellen, która prowadziła w Lund sklep żelazny, a później... wszystko stało się bardzo szybko, ale największym szokiem dla Granta, było zobaczyć piękną Marthę z pobliskiej farmy, która wyglądała teraz, jakby już nie żyła, ale szła prosto z pustym spojrzeniem w stronę Georga, który nie zastanawiając się nad niczym, wyciągnął gnata i strzelił jej prosto w głowę. Wszędzie była krew. James był nią oblepiony. W jednym momencie działo się tyle naraz. Ludzie padali martwi. Zaraz potem wstawali – żyli dalej! George, co rusz przeładowywał broń i rozwalał kolejną osobę. Grant poczuł, że musi stąd jak najprędzej wyjść. Ta cholerna epidemia okazała się prawdą. Nawet zimne powietrze nie orzeźwiło go do końca. To, co widział w barze, było zbyt wielkim szokiem dla niego. Widział, że nie wyszedł sam. Razem z nim na zewnątrz stała grupka ludzi. Między innymi Frank i ten odludek i jeszcze Nami. Chyba nic im nie było. Zaraz za plecami usłyszał dźwięk syreny policyjnej. Z baru wyłonił się George. James chciałby powiedzieć, że na szczęście, ale Georgowi brakowało części twarzy i ramienia. Boże! On przecież nie mógł żyć.

Podbiegł do wozu policyjnego. Patrol mieli, jak zwykle Mike i Hank. Zaczął dawać im polecenia, żeby zajęli się zabezpieczeniem baru i zorganizowali ewakuację miasteczka do szkoły – tam powinni się zabarykadować i sprowadzić wszystkich, którzy nie byli jeszcze jeszcze zarażeni. Nie wszystkim ocalonym z baru podobał się ten pomysł. Dwóch harleyowców przerzucało się coraz to głupszymi pomysłami. "Nie będę się nimi przejmować – dadzą sobie i tak radę”. Najbardziej zależało mu na ocaleniu Nami i jej rodziców, jeśli też są akurat w Lund. To, co zaproponował powinno wystarczyć. Zaczął iść w kierunku swojego forda.


Kto chce jechać z nim, pojedzie – reszta niech robi, co chce. On musi przygotować szkołę i zaraz wrócić odszukać swojego przyjaciela, Simona oraz swoją byłą żonę. Wiedział, że mieszkańcy mu zaufają i odpowiedzą na ogłoszoną ewakuację. Każdy, kto chce uniknąć choroby, zjawi się u niego w szkole, a on zapewni im opiekę. Mike i Hank zajmą się resztą – to dobre chłopaki. Zaraz powinni powiadomić posterunek, a ci będą wiedzieli co robić, żeby sprowadzić tu odpowiednie służby.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline