Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-12-2010, 21:59   #111
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Walter Chopp

Boston, noc z 9 na 10 lipca 1921 r

Wzniesienie, które wybraliście miało z jednej strony łagodne podejście by z drugiej skończyć się piaszczystym osypiskiem. Na szczycie wzgórza rosły jakieś krzaki i kilka dzikich drzew owocowych. Było tam też pełno pokrzyw. Brakowało ci twojego karabinu Springfield m 1903 byś mógł poczuć się, jak na froncie. Napięcie też było jakby nieco mniejsze.
Siedzieliście z Teodorem zajmując sobie czas luźną pogawędką, która niebezpiecznie zbliżała się w okolice atrakcyjności panny Gordon. Słońce leniwie wędrowało w stronę widnokręgu. Robiło się coraz ciemniej. Tutaj nie docierały światła Bostonu widocznego teraz jako migoczące ogniki spory kawałek w lewo od was. Byliście zdani jedynie na światło gwiazd, które coraz wyraźniej lśniły na niebie, oraz ubywającego księżyca.

Czas dłużył się niemiłosiernie, ale w końcu, gdzieś w okolicach jedenastej, doczekaliście się.. Oczywiście Teodor zobaczył je pierwszy. Światła samochodu podskakującego na nierównej, wiejskiej drodze. Wiatr przyniósł charakterystyczny odgłos silnika ciężarówki. Wiedzieliście co trzeba robić.

Ześliznęliście się w dół wzgórza, do miejsca, gdzie ukryliście samochód i kiedy ciężarówka minęła was i znalazła się w bezpiecznej odległości Teodor odpalił silnik i nie zapalając świateł ruszył za nią.

Jak dla ciebie jechał jak dupa wołowa. Powoli, wypatrując przeszkód przed samochodem – dołów i większych kamieni na których naprawdę mogliście uszkodzić forda. W końcu jednak dojechał do utwardzonej drogi prowadzącej w stronę Bostonu i przyspieszył.

Ty straciłeś ją z oczu. Najwyraźniej życie w żałobie przytępiło twoją czujność, z której kiedyś byłeś słynny. Praca z cyferkami nie wymagała niczego poza wytrwałością i koncentracją uwagi. Niszczyła jednak wzrok, co musiałeś przyznać z niechęcią. Jednak Teodor najwyraźniej wiedział dokąd jedziecie.

- Pojechali w stronę portu – powiedział w pewnym momencie i skręcił w lewo, gdzie niskie magazyny i widok portowych maszyn nad nimi mówił wam, w jakiej części Bostonu się znaleźliście.

- Zwalniają – skręcił pod najbliższy budynek zatrzymując pojazd. – Nie widzieli mnie, ale w każdej chwili mogli zobaczyć. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej, trzeba zwyczajnie się podkraść. Widziałem fragment nabrzeża i jakiś magazyn. Wydaje mi się, że wożą tam bimber dla jakiejś miejskiej szajki. Spore ryzyko w razie zauważenia, lecz ty podejmujesz decyzję. Mam jeszcze na tyle słabe nogi, że nie pobiegam jakby coś, więc musiałbym puścić cię samego.

- Chodzi o wódę – powiedziałeś rozsądnie. – Możemy wracać. To nie nasza sprawa.

- Masz rację – widać było, że twoje decyzja ucieszyła Teodora. – Jest tam pięć samochodów plus ta ciężarówka. Do każdego wozu przynajmniej dwie osoby. Mają tam co najmniej pół plutonu zbiorów, Wal. A najwyraźniej autorowi zdjęć nie chodziło o wódę.

Zawróciliście ostrożnie i klucząc przez ponad godzinę dotarliście do domu koło drugiej.

Boston 10 lipca 1921 r

Spałeś, jak zabity, do późnego popołudnia dnia następnego, a kiedy wygramoliłeś się z łóżka ogarnąłeś troszkę chlew, jaki zrobił się w mieszkaniu Teodora. Prosta praca fizyczna pomagała ci uspokoić myśli i wejść na „większe obroty”.

Nikt z pozostałych „śledczych” nie kontaktował się z tobą od dłuższego czasu i zaczynałeś się martwić. Garrett i Hiddink byli zapewne nadal we San Francisco i póki się nie odezwą nie miałeś pojęcia, jak się z nimi skontaktować. Podobnie rzecz się miała z Lynchem. Lafayyette zajmował się interesami i tłumaczeniem się ze skandalu, jakiego dopuścili się występujący u niego „Tiger Lilies”. Z tego co wiedziałeś jakiś tam ważny wydział w magistracie domagał się zamknięcia teatru i Vincent musiał się nieźle nagimnastykować, by zakończyło się jedynie wysoką karą pieniężną. W tej sytuacji przeszkadzanie mu wydawało się czymś zgoła chamskim. A pomóc się nie dało. Zadzwoniłeś do Amandy, lecz okazało się, że ta jest na zakupach, a wieczorem idzie na przyjęcia, a jej gość pojechał razem z nią.
Cholera!

Wyglądało na to, że zdany byłeś jedynie na siebie. Póki znów nie zbierzecie się w jedną zwartą grupę.

Rozsądnym wyjściem wydawało ci się odpocząć z dzień lub dwa. Przemyśleć plan działania. W tej sytuacji, w której się znaleźliście pośpieszne decyzje mogły przynieść więcej szkód, niż korzyści.



Amanda Gordon


Boston 10 lipca 1921 r


Hieronim Wegner nie był uciążliwym gościem. W zasadzie jego obecność nie rzucała się w oczy. Był dyskretny i miły dla służby, która dość szybko polubiła tego „europejskiego dżentelmena”.

Dni zazwyczaj spędzał w saloniku, gdzie zajmował się studiowaniem biblioteczki wuja. Najwyraźniej trafił w niej na kilka interesujących go tytułów, bo nie rozstawał się ze swoim notatnikiem i piórem.

To był nieodgadniony mężczyzna, a jego oczy skrywały o wiele więcej tajemnic i sekretów, niż zapewne chciałabyś kiedykolwiek poznać, ale w jakiś dziwny, empatyczny sposób ufałaś mu. Jakby był opoką, ojcem, autorytetem – cierpliwym i wyrozumiałym, o którym mogłaś porozmawiać nawet o takich sprawach jak niespodziewany pociąg do Callahanówny.

Wieczorne party ogrodowe u Julii zaczęło się punktualnie o szóstej. Musiałaś przyznać, ze twoja przyjaciółka poważnie podeszła do sprawy. W jej ogrodzie na tyłach domu pojawił się płócienny pawilon w którym przygrywał zaproszony zespół, a pomiędzy gośćmi krążyli kelnerzy z wynajętej firmy cateringowej podając poncz i przekąski.

Można było potańczyć, można było pogawędzić w cieniu kwitnących drzewek owocowych. Nie ma co. Byłaś jej dłużna.

Wilcox został omotany taką siecią niewidzialnych, kobiecych intryg, iż nie miał szans by nie wpaść w zastawioną sieć. Z początku nieśmiały, zachęcony w sposób dyskretny i niezbyt oczywisty, zaczął okazywać ci zainteresowanie. Był ciekawym typem spragnionego kochanka i nieśmiałego romantyka, któremu teraz stwarzała się szansa na uchylenia bram osobistego raju. Miejsca, o którym marzył od dłuższego czasu o czym wiedziałaś.

Wieczór skończył się przed północą, a ty dałaś odprowadzić się pod dom i na pożegnanie pocałować w rękę.


Boston, przedpołudnie 11 lipca 1921 r


Pocałunek w rękę może być bardzo groźny. Szczególnie jeśli całowana osoba jest „niedysponowana” dla kogoś pokroju Wagonowa, by tegoż samego wieczoru bawić się na ogrodowym przyjęciu z jakimś śmiałym, przystojnym młodzieńcem.

O tym, że Wilcox nigdy nie wrócił do domu, dowiedziałaś się od Julii, która zadzwoniła roztrzęsionym głosem przekazując ci nowinę.

Nie wiadomo co robił w tamtej części miasta, w okolicach owianego złą sławą Brooklinu, na ulicy Clayd Street, ale właśnie tam go znaleziono. W przylegającym do ulicy parku. Zagryziony przez dzikiego pasa, o czym świadczą otrzymane obrażenia.

Policja i hycle przeszukują pobliskie tereny zielone szukając zwierzęcia, które to zrobiło.

Dzwonek do drzwi wyrwał cię z oszołomienia i pozwolił powstrzymać histeryczny bełkot, kiedy przypomniałaś sobie oczy Wilcoxa.

- Jaki śliczny – usłyszałaś podekscytowany głos służącej.

- Tym razem tajemniczy absztyfikant przysłał panience nie tylko róże ale i śliczniuteńkiego szczeniaczka – powiedziała wchodząc z radosnym uśmiechem na twarzy niosąc kosz z różami i wiklinową klatkę w której popiskiwało żałośnie jakieś zwierzę.

Nie musiałaś za bardzo zgadywać, co chciał tym razem przekazać ci Wagonow tym podarunkiem. Niechciane łzy popłynęły z oczu. Służąca zbladła widząc twoją nerwową reakcję.


Emilia Vivarro

Nowy York , poranek 10 lipca 1921 r


Dzień zapowiadał się nad wyraz przyjemny i ciepły. Lato zaczynało się najwyraźniej rozpędzać i temperatura sięgała ponad 75 stopni Farenheita.
Obudziłaś się, jak co dzień, układając w głowie plan spędzenia tego przyjemnego dnia. Taka aura dała spore pole do aktywności fizycznej i nie zachęcała do pobytu w czterech ścianach.

Już przy śniadaniu, pan Santoro, lekarz rodziny, poruszył nieprzyjemny temat zdrowia matki. Ostatnie wydarzenia mocno podkopały jej stan zdrowia. Miała coraz większe trudności z oddychaniem i lekarz sugerował wysłanie jej na jakiś czas na zachodnie wybrzeże, w cieplejszy klimat. Jeśli byłybyście zainteresowane, zna dobre, naprawdę dobre sanatorium z miłą obsługą i wykwalifikowaną kadrą, w którym przez miesiąc lub dwa wasza matka troszkę podreperowałaby swój stan zdrowia. Jest jednak jeden problem. Wyprawa ojca do Indii, mimo wsparcia sponsorów, nadwątliła wasz rodzinny budżet na tyle, że dłuższy pobyt matki, mógłby jeszcze bardziej uszczuplić zasoby finansowe. Santoro nie widział o tym, że ostatnie – dość ekscentryczne zachowanie Morgana – dość mocno uderzyło w portfel rodziny, a ty sama dowiedziałaś się o tym zaledwie kilka dni temu. Niestety, nie jako jedyna.
Matka także wiedziała, że możecie mieć małe problemy finansowe w niedalekiej przyszłości i w tej sytuacji przekonanie jej, by wyjechała do luksusowego sanatorium równałoby się naprawdę poważnej rozmowie.

Więc przy śniadaniu, starym zwyczajem rodziny Vivarro, nie poruszaliście kwestii związanych z pieniędzmi.

Miałaś zamiar rozmówić się w tej kwestii z Santoro i matką nieco później, jednak przeszkodziła ci młodsza siostra. Zaraz po posiłku chwyciła cię za rękaw i odciągnęła w bok, a potem do ogrodu przed domem.

- Słuchaj – powiedziała, jak to miała w zwyczaju, prosto z mostu. – O dwunastej mam spotkanie w kafejce „La Creme Royale” z nieznanym mi młodym mężczyzną.

Spojrzała na ciebie groźnie, nim zdołałaś coś powiedzieć.

- Nic z tych rzeczy! – uśmiechnęła się łagodząc ostrzejszy ton wypowiedzi. – Chodzi o ojca. Widzisz. Wczoraj skontaktował się ze mną Jason Brand, znasz to nazwisko równie dobrze jak ja, i powiedział, że pewien młodzieniec prowadzi za jago aprobatą, jak on to nazwał, wywiad, w sprawie, w którą mógł być zamieszany ojciec. Wiesz! Zamieszany! Tak powiedział. Moze wie coś więcej. Może potrzebuje naszej pomocy.

Zaczerpnęła oddechu.

- Tak, czy siak, jadę. Chcę cię jednak prosić o towarzystwo. Nie znam tego człowieka, z którym mamy rozmawiać i wole mieć kogoś, na kim mogę polegać przy sobie. Jedziesz, siostra?

Nie potrafiłaś jej odmówić. Nigdy.

* * *

Przed dwunastą siedziałyście już przy zarezerwowanym stoliku i zamawiałyście lody i coś do picia. W ogrodzie na podwórzu zaaranżowanym na rajski pawilon. Dzika roślinność – palmy, pnącza, nawet papuga w wielkiej klatce. Miło i przyjemnie. Z dala od wielkomiejskiego zgiełku, który najbardziej ci przeszkadzał kiedy wracałaś do Nowego Yorku.

Gdy pojawił się ten chłopak, nie mogący mieć więcej niż dwadzieścia lat Teresa poderwała się zupełnie jak ona z miejsca i ruszyła by go powitać. Wydawał się być czymś wystraszony i spłoszony i coś w jego zachowaniu wzbudzało lekki niepokój. Mimo wszystko na pierwszy rzut oka wydawał się być sympatycznym młodzieńcem.


Leonard D. Lynch


Nowy York , 10 lipca 1921 r

Jason zadzwonił, tak jak obiecał, wieczorem. Upewniwszy się, ze ma do czynienia z tobą, poinformował cię, że panna Vivarro będzie czekała na ciebie jutro w południe w ogródku kawiarni „La Creme Royale” na piątej alei. Każdy taksówkarz zabierze cię tam bez trudu, lecz lepiej, byś wyglądał w miarę elegancko, bo to lokal z klasą.

Poinstruowany przez Jasona zacząłeś się szykować, szczególnie, że Piątą Aleję – zgodnie z mapą – dzielił od mieszkania twojego brata spory kawałek. No i spotkanie z kobietą. To troszkę przerażająca perspektywa.

W końcu, spory czas przed wyznaczoną godziną, opuściłeś mieszkanie brata.
Nowy York tętni życiem, co ułatwia piękna, słoneczna, letnia pogoda. Ludzie przewalają się po ulicach w codziennej krzątaninie w cieniu ogromnych budowli.



W końcu dotarłeś na miejsce. Wspaniały lokal. Faktycznie. Aby dojść do ogrodu, trzeba przejść przez jego wnętrze, pod czujnym wzrokiem wystrojonych kelnerów z wybrylantynowanymi włosami. Widać, że twoja obecność w tym miejscu wydaje im się nieco .. nie na miejscu chyba.

Ale nie zrażony poszedłeś do ogrodu umiejscowionego na podwórzu, w przyjemnym cieniu. Ogrodu urządzonego z przepychem. Egzotyczne rośliny, girlandy kwiatów i nawet papuga skrzecząca w wielkiej klatce. Atmosfera „tropików” w centrum metropolii.

Ucisk w dołku nasila się, kiedy przy jednym ze stolików macha do ciebie ręką jakaś młoda, dość ładna dziewczyna. Ale nie jest sama. O nie. Obok niej siedzi druga, nieco starsza i bardzo do niej podobna. Zapewne siostra. Jason nie mówił, że będą dwie!

Młodsza z nich wstała na twój widok – najwyraźniej Jason Brand poinstruował ją co do tego, jak wyglądasz.

- Witam – uśmiech miała prawdziwie piękny i promienny. – Pan musi być owym Leonardem Lynchem. Zapraszam. Jestem Teresa Vivarro. Pan pozwoli, że przedstawię – wskazała dłonią drugą kobietę. – To moja siostra, Emily.

Ten uśmiech. Te iskry w oczach, dołki w policzkach. Teresa. ... jest piękna. Wręcz niebiańsko piękna. Twoje serce zabiło dużo szybciej, co oczywiście zaowocowało zwiększoną potliwością dłoni.

Papuga zaskrzeczała w swojej klatce.

Herbert J. Hiddink i Dwight Garrett

San Francisco, 11-12 lipca 1921r

Podczas, gdy Herbert zajął się logistyką i zapleczem organizacyjnym waszego małego porwania Garrett wypróbowaną metodą pomocy dokerskiej zajął się rozpoznaniem terenu i ułożeniem planu działania.

Najważniejsze było zbadanie prawidłowości związanych z załogą „Blue Monkey” i zachowania Artura, którego detektyw w myślach zaczął nazywać „celem”. Ów cel nie ułatwiał wam zadania. Większość czasu spędzał w kajucie – zapewne swojej. Niekiedy pojawiał się na pokładzie, by zapalić fajkę lub po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy schodził z pokładu zazwyczaj robił to po to, by wsiąść do jakiegoś forda T i udać się poza port. Bez samochodu i w ubraniu dokera nie miałeś szans pojechać za nim, ale udało ci się zapamiętać trasę przejazdu. Trasę, na której jedno miejsce wręcz idealnie nadawało się do waszych celów. Bo to, że porwania musieliście dokonać poza statkiem, było nader oczywiste. Inaczej mielibyście na karku załogę „Blue Monkey”, no i tego przerośniętego Hindusa.

Pozostawało jeszcze pytanie, co zrobić z towarzyszącą „celowi” osobą. I pomysł, jak zatrzymać samochód, którym jedzie „cel”. Możliwe, że za kółkiem siedział nieczuły zbir, lecz istniało też ryzyko, że jest to jakiś Bogu ducha winny szofer wynajęty na czas pobytu „Blue Monkey” w San Francisco. Samo porwanie było już dość ryzykownym i z punktu widzenia prawa mocno niewłaściwym posunięciem. Za coś takiego nie tylko traciło się licencję detektywa, ale i szło do więzienia na naprawdę długi czas. Dołożenie do tego strzelaniny było jak dolewanie benzyny do ognia. Niosło z sobą ryzyko wybuchu. A nad grupą „ciążył” już fakt strzelaniny w „Małej Moskwie”. To, że do tej pory policja nie zapukała do niczyich drzwi w tej sprawie napawało optymizmem, lecz nie dawało przecież poczucia stuprocentowej pewności, ze kiedyś tego nie zrobi.

Najgorsze w tym wszystkim było to, iż wasz plan musiał zawierać w sobie element przypadku. Nie dało się go uniknąć. Było zbyt wiele niewiadomych by dało się dopracować plan w szczegółach. Trzeba było działać spontanicznie. Prawie bez namysłu. Każde kolejne wyjście Artura na ląd mogło być jego ostatnim zejściem z pokładu. Zostały wam w zasadzie dwa, góra trzy dni. Musieliście działać szybko i spontanicznie.

Tak zrobiliście.

* * *

San Francisco, 13 lipca 1921r, wczesny wieczór

Przypadkowi i nieliczni przechodnie zapamiętali ten incydent niezbyt dobrze.

Wszystko działo się szybko. Bardzo szybko.

Niespodziewanie na nadjeżdżającego forda T wyjechał inny samochód stojący do tej pory w bocznej uliczce. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że stojący wcześniej przy straganie z rybami mężczyzna zdjął kapelusz dając znak drugiemu kierowcy, by ruszał.

Kierowca nadjeżdżającego forda T musiał reagować szybko, by uniknąć zderzenia z niespodziewanym pojazdem. Gwałtownie wyhamował skręcając jednocześnie w bok. Jednak wyjeżdżający z zaułka tęgawy i zamaskowany kierowca drugiego auta nie dał za wygraną. Również skręcił zatrzymując swój pojazd tak, ze ten przyblokował kierowcę forda T na siedzeniu. Po czym szybko opuścił swój, nieprzydatny juz pojazd, biegnąc jak szalony do stojącej od pewnego czasu w pobliżu ciężarówki z obitą brezentem budą.

Tymczasem mężczyzna dający znak zamaskowanemu kierowcy ruszył sprintem w stronę przyblokowanego pojazdu, z którego akurat, z miejsca dla pasażera, gramolił się brodaty młodzieniec.

Do tego właśnie momentu wszystko wyglądać mogło jak zwyczajny wypadek.

Teraz jednak mężczyzna w drelichu i ubrudzonej twarzy o charakterystycznych, wielkich jak szczotki wąsach, doskakuje do brodatego młodzieńca i przykłada mu coś do ust i nosa wykorzystując element zaskoczenia. Brodaty chłopak nie ma szans. Wiotczeje i wpada w ramiona mężczyzny z buteleczką chloroformu, który nie tracąc czasu przerzuca go sobie przez ramię i rusza w stronę ciężarówki, którą wcześniej otworzył zamaskowany grubszy mężczyzna, zajmując miejsce w szoferce i odpalając silnik. Nie mógł wykorzystać jej do przyblokowania pojazdu z brodatym chłopakiem, bowiem istniało zbyt duże ryzyko uszkodzenia uniemożliwiające dalszą ucieczkę z miejsca zderzenia.

Strzały były zaskoczeniem dla wszystkich. Ludzie kryją się, gdzie popadnie. Brudny mężczyzna z doklejonymi wąsami, w którym nikt nigdy nie dopatrzyłby się znanego nowojorskiego detektywa, biegnie dalej, a kierowca staranowanego wozu opróżnia z wściekłością bębenek rewolweru celując właśnie w uciekającego „wąsacza”, targającego bezwładnego Artura Hiddinka.

Detektyw szczęśliwie znika we wnętrzu ciężarówki, wcześniej wrzucając do środka nieprzytomnego chłopaka z brodą i zamyka budę, a zamaskowany kierowca wydając dziki okrzyk rusza przed siebie. Kierowca staranowanego forda T zdążył jeszcze zmienić bębenek i oddał kilka niecelnych strzałów w kierunku pojazdu. Uciekająca ciężarówka nabiera prędkości i oddala się ulicami San Francisco w stronę wylotówki z miasta.

* * *

Pół godziny później prowadzący ciężarówkę Herbert Hiddink zwalnia i zatrzymuje się na poboczu, w ustronnym miejscu, wcześniej wybranym do tego właśnie celu. Wysiada z pojazdu i podbiega do boku ciężarówki zrywając szybko nabite na pakę płótno. Spod szarego materiału wyłaniają się barwy karetki zakładu psychiatrycznego. Dopiero wtedy orientuje się, że Garrett nie pomaga mu tak, jak wcześniej to zaplanowali.

Zaniepokojony wydawca zagląda do wnętrza ciężarówki, gdzie znajdują się zapasy benzyny w kanistrach, wody i innych środków potrzebnych do długiej podroży. I pasażerowie.

Chwilę potem już wie, że nie wszystko poszło zgodnie z planem.

Zapach świeżej krwi jest wyraźnie wyczuwalny w zamkniętej przestrzeni.

* * *

Garrett. To, że oberwałeś było niespodziewanym pechem. Zrządzeniem losu. Jedną pechową kulkę. Byłyby dwie, lecz ta druga trafiła w niesionego przez ciebie Artura. Chłopak oberwał niegroźnie w tyłek. Ty dostałeś w plecy. Dużo poważniej.

Kiedy Hiddink oddalał się z miejsca porwania ty walczyłeś z nadciągającą falą słabości. Pulsującym, niesłabnącym bólem. Przytomność straciłeś dopiero, kiedy Herbert zatrzymał się, by zgodnie z planem, zerwać maskowanie auta.

Do tego czasu wywiązałeś się ze swojej części roboty. Odurzony chloroformem Artur Hiddink został skrępowany.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-12-2010 o 00:10.
Armiel jest offline