Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-12-2010, 00:55   #3
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Wrzuta.pl - Nine Inch Nails - 24 Ghosts III

Wystrzały na ulicach. Rutyna zewnętrznego kręgu. Nic niezwykłego. Nic dlaczego warto rozchylać powieki. Czułam się jak wyciśnięta brudna ściera, którą ktoś cały dzień pucował uszlajane ulice slumsów. Brudna. Stłamszona. Do śmieci.
Chciałam spać... To komfort, o który było ostatnimi czasy ciężko. Chociaż na pierdolonym Aussenstadt wszystko było luksusem. Czysty materac, ciepła woda albo żarcie, po którym nie złapią cię torsje. Ale to jest moje życie. MOJE. Sama je wybrałam i ta myśl pozwala przetrwać w tej norze.
Wolność. Albo choć jej namiastka.

Są rzeczy dla których warto żyć. I warto umierać.
Ale Muller nawet to mi zabierał. Erzac swobody. Miał mnie w garści i korzystał z każdej okazji by ścisnąć aż do bólu. A ze mnie ulatywała wola walki. Byłam bliska totalnej kapitulacji.

Strzały.
Bam bam bam.
Barszcz pocisków.
Pieprzona kołysanka slumsów.
Śpij Dum-Dum. Nie ma powodu by się od razu zrywać. Proza codzienności. Ktoś chce podskoczyć powyżej swojej dupy. Zaraz go spacyfikują, zawleką do ciemnej celi, posadzą na krześle, wykręcą i zwiążą rączki a później będą świecić żarówką w oczy aż pojawią się przed nimi rozlazłe żółte plamy i nie będzie już widać nic. Siedem dni może się ciągnąć jak wieczność. Siedem dni może zmienić człowieka nie do poznania. Może zabić wolę.

Śpij Dum-Dum. Nie kłopocz się gównianymi wystrzałami. Tym bardziej, że sen przyszedł tak niechętnie. Zawsze ciężko mi było zasnąć po spotkaniach z Mullerem. Poprzedniego wieczora umówiliśmy się tak jak zazwyczaj, w tanim motelu na Jatkach.
Nie chciałam o tym pamiętać ale obrazy same pchały się do głowy.
Przyszłam spóźniona. Muller to pedant i służbista. Nienawidzi partactwa, niechlujności i niepunktualności. Typ sadysty, który ma wszystko poukładane i uporządkowane. Musi grać jak w zegarku. Tik tak, tik tak i tańczysz jak ci zagram. Nie zgub rytmu Dum-Dum albo połamię ci palce. Masz takie ładne długie palce. Żal by trochę było...

Od razu rzucił mi się w oczy nietypowy wystrój. Ale Muller już mnie przyzwyczaił do niespodzianek. Zawsze jakieś atrakcje. Gry i zabawy w których jesteś pionkiem a on rzuca kośćmi.
Stolik nakryty kraciastą serwetą, dwa komplety talerzy i sztućców.
- Przebierz się.
Wcisnął mi w dłonie pakunek i wskazał łazienkę.
Spodziewałam się kostiumu z rzemiennych pasów ale obyło się bez dramatu. Suknia. Piękna i droga. W kolorze krwistej czerwieni, która komponowała się z odcieniem moich włosów.

Wciągnęłam na siebie gładką błyszczącą materię i zerknęłam w utytłane postrzępione lustro.
Halki i fiszbiny unosiły spódnicę daleko od ciała przez co wyglądałam jakby ktoś wbił mnie w gigantyczny kapelusz egzotycznego grzyba. Nasunęłam na dłonie cienkie delikatne rękawiczki i wyszłam do pokoju. O co chodziło tym razem?
- Usiądź Greto – głos Mullera był jak zwykle stanowczy, przesiąknięty chłodem.
- Nie mam na imię Greta.
- Dzisiaj masz.

Okiem obserwatora wieczór mógł uchodzić za nawet udany. Kulturalny. Nastrojowa muzyka, parujące dania. Ale ja siedziałam sztywno jak kołek a gula w gardle rosła do niebotycznych rozmiarów. Muller pierdolił farmazony z których nic nie łapałam.
„Ślicznie wyglądasz Greto”. „ Von Clausewitz zaprosił nas na jutro do siebie. Włóż tą bladobłękitną suknię, którą tak lubię”.

A ja się szczerzyłam jak przykładna żona i potakiwałam. Starałam się wejść w rolę pomimo iż nikt nie dał mi scenariusza. Na granicy improwizacji i pokory.

„Jesteś wyjątkowa Nadiu” - mawiał czasem. Normalnie taki komplement powinien kobietę połechtać ale mnie wprawiał w przerażenie. Muller mnie sobie upodobał. Uparł się. A ludzie jego pokroju nie mają zwyczaju popuścić sznura gdy raz go komuś zarzucą na szyję.

Czułam niemy wstręt. Złamał mnie jak łamie się agresywnego psa. Metodą kija i marchewki. I teraz siedziałam potulnie przy jego nogach i niemal merdałam ogonem.
Bałam się go, to oczywiste. Gdyby strach miał uosobienie przybrałby twarz Hansa Mullera. Jego zimne szare oczy sprawiały, że przyspieszał mi puls.
- Jestem zadowolony z ostatniej dostawy – powiedział na zakończenie wieczoru i odliczył mi kilka banknotów a ja schowałam je łapczywie do kieszeni. Próbowałam sobie wmówić, że te nasze motelowe spotkania to tylko dodatek do kontraktu. Gratis aby klient był zadowolony. Ale on nie był przecież klientem. Był oprawcą. Źródłem lęków i nieprzespanych nocy. Chwil kiedy wciskałam lufę do ust i byłam bliska pociągnięcia za spust.

Huk wystrzałów się nasilał. Ta miarowa symfonia uderzała w przejmujące crescendo i poruszała uśpiony niepokój. Ale ja go ignorowałam. Pogrążona w spazmach osobistej abominacji.
Jesteś zerem. Pyłkiem w jego oku. Zaciekiem na obcasie jego buta. Brudem za jego paznokciem.
Wydłubie cię i strzepnie w niebyt.

Do mieszkania wpadł Borys. Jego znajoma sylwetka wydała mi się nierealna. Jakbym naćpała się wiru i obserwowała rzeczywistość zza grubej szklanej szyby.
Wyglądał na przejętego. Dłoń zaciskała się nerwowo na tytanowej rękojeści podkręconego modelu Uzi. Zawsze był taki spokojny. Statyczny. Zapewne nawet w świetle jądrowej zagłady wyraz jego twarzy by się nie zmienił.

Kazał mi się zbierać ale głowa była ciężka jak ołowiana kula. Nie miałam siły unieść jej z poduszki. Poza tym byłam przekonana, że dramatyzował. Kilka wystrzałów, wielkie aj waj. Mój umysł był otępiały.

Seria posłana w wejściowe drzwi otrzeźwiała jednak jak bicz lodowatej wody. Zerwałam się z łóżka odszukawszy pod poduszką chłód Walthera. Wpadłam za regał i mimochodem przykleiłam się do Borysa. Przygarnął mnie ramieniem. Odruchowo, impulsywnie.

Prawie się wzruszyłam. Jeśli potrafiłam kochać, jeśli moje serce było zdolne do wyższych uczuć, to zarezerwowało je dla tego dwumetrowego napakowanego sukinsyna. Borys nie był przystojny. Nie był czarujący ani nadziany. Ale należał do mnie, a ja należałam do niego. To uczucie, może było nie na miejscu. Może miało w sobie coś z utopii, tanich andronów i przedwojennych bajek. Ale zakwitło. I rosło niby róża na kolczastym drucie.
W Elysium gdzie ludzie sprzedawali się półdarmo. Gdzie ciężko było o zaufanie a nawet zwykłą kurwa ludzką przyzwoitość.

Odbezpieczyłam klamkę gotowa jej użyć kiedy dosłyszałam głos. Znajomy tembr od którego jeżyły się włosy i miękły kolana. Strach wypełzł niczym wąż ukryty w ciemnej podziemnej jamie. Owijał się wokół gardła, miażdżył żebra. Brakowało tchu.

„Nadia wiem, że tam jesteś...”

Okno otwierało się łatwo. Solidne rusztowanie jeszcze z tych czasów, kiedy w zewnętrznej warstwie remontowano budynki. Metalowa konstrukcja trwała przylepiona do elewacji jak ponury pomnik zamierzchłych dni.

- Nie wierz mu – syknął Borys.

Martha Steuer.
Przyjaciółka.
Przyjaźń jest na wagę złota. Tym bardziej w Aussenstadt.
Nie wierz mu. Nie wierz mu....
- (…) kto w dowództwie tak bardzo jest chory na głowę, żeby zaufać takiej brudnej gnidzie jak ty...
Vixen.
...takiej brudnej gnidzie jak ty...

Hans był kłamliwą łajzą. Zawsze odnosił się do najniższych instynktów. Wyzwalał lęki, stosował bezecne triki aby zacisnąć jak najciaśniej obrożę. I znów coś knuł. O ile wcześniej miałam pewność, że to jego indywidualne chore improwizacje to teraz wmieszał w to Nuklearvereinigung. Jakiś głos na pograniczu świadomości podpowiadał, że to blef. Gdyby miał Vixen grałby ostrzej. W otwarte karty. Nie omieszkałby walnąć ją kolbą karabinu abym słyszała jej krzyk i błagalne jęki. A zza drzwi dobiegał tylko niecierpliwiący się głos funkcjonariusza Mullera. Owszem, wiedział kim jest Vixen ale nie dopadł jej jeszcze w swoje łapy.
Tak bardzo chciałam w to wierzyć...
Bo gdyby ją miał to musiałabym za nim pójść. Poddać się walkowerem.
A nie chciałam mu znów ulec. Nie kiedy Borys stał obok i się przyglądał.

Borys się niecierpliwił. Przestępował z nogi na nogę jakby pod stopami kłębiły mu się żarna.
Zgarnęłam plecak z całym swoim dobytkiem. Zawsze stał obok łózka. Przygotowany na taką chwilę. Kiedy trzeba będzie się w pośpiechu zwijać.
Żegnajcie znajome mury, tęskniła nie będę.

Skinęłam. Znak niby umówiona sygnalizacja napędzająca machinę i uruchamiająca kolejny ciąg zdarzeń. Zębate kółeczka ruszyły ze zgrzytem. Nie ma odwrotu.

Borys stał już na rusztowaniu, ponaglał mnie spojrzeniem.
Niewiele myśląc dałam nura za okno. A później czym prędzej w dół jakby sam diabeł miał ruszyć za mną w pościg. I kto wie, najpewniej zaraz ruszy.
Śpieszyłam się. Drzwi w każdej sekundzie mogły posypać się w drzazgi.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 17-12-2010 o 08:47.
liliel jest offline