Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2010, 00:35   #113
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Co ja narobiłem? Co ja najlepszego narobiłem?! Boooże przenajświętrzy... santo Antonio di Padova, Madonna di Loreto... san Guida Taddeo, san Luca potężny mój Obrońco i opiekunie, w trosce i opuszczeniu oddaję się Twej cudownej opiece... Co ja narobiłem!!? Boże co ja narobiłem....

Karuzela myśli wirowała w głowie chłopaka i czyniła w niej takie samo spustoszenie jakim skutkuje każdy, w nadmiarze doświadczony wir. Wieczorem nawet nie zauważył nieobecności brata. Poobijany, ale pełen dumy z łomotu jaki wraz z chłopakami sprawili tym ćwokom Jurgensonom wrócił do domu późno, już po zmroku i z takim samym poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, jaki odczuwa robotnik po ciężkiej zmianie w fabryce padł w opakowaniu na wyrko i zasnął snem sprawiedliwego. Cichy płacz matki w sąsiednim pomieszczeniu nie wzbudził niepokoju. Matka często płakała. Ostatnio coraz częściej. Żyło się ciężko, Ojciec nie mógł znaleźć żadnej stałej pracy. Z trudem zarabiał na okazyjnych fuchach tyle tylko by zapłacić czynsz. On, takiej klasy fachowiec...ale kto by chciał zatrudniać jednorękiego kalekę? Do tego mały Gaetano często chorował. Luca miał już siedemnaście lat. Był silny, zdrowy i nawet nie głupi, ale choć całej rodzinie Manoldi żyło się ciężko pracy nie szukał. Wolał włóczyć się po ulicach dzielnicy wraz z kolesiami, bandą takich samych obiboków w poszukiwaniu różnych okazji. W Ameryce wiadomo, pieniądze leżą na ulicy.
Nie rozglądał się za jedzeniem, Poobijane żebra domagały się odpoczynku, a duma triumfu syciła lepiej niż brejowata zupa z ulicznej garkuchni. Zasnął. Dopiero rano dotarło do niego co się właściwie stało. Radosny nastrój po wspomnieniu wczorajszej bójki prysł niczym mydlana bańka. Domenico nie było. Nie wrócił od wczoraj do domu. Nie doniósł zupy, po którą został wysłany on, jego starszy brat. Włosy stanęły chłopakowi dęba w obliczu powagi tego, co sobie uświadomił. Był odpowiedzialny. To na nim spoczywała cała wina za wszystko co się stało. Choć starał się nie myśleć o najgorszym jakieś licho wciąż podpowiadało, że nie, nie zakończy się to wszystko happy endem. Nie obejdzie się na strachu. Nie wiedział co powiedzieć. Jakich użyć słów. Że mu przykro? Że żałuje? Że Dmenico się odnajdzie i wszystko będzie dobrze? Chciało mu się wyć! Atmosfera w domu była nie do zniesienia. Łkanie matki. Burczenie ojca. Nic nie rozumiące oczy najmłodszego z braci. I to jego naiwne: Gdzie Domenico? Z trudem się nie rozpłakał z rozpaczy. Wybiegł z domu szukać brata. Ojciec robił to już wczoraj wieczór i przez część nocy, ale co jemu pozostało? Czekać? Siedzieć na dupie i nie robić nic? Puttana, puttana, putta...

Poszedł do Cichej Cerkwi. Szedł jak automat. Żebro bolało, ale jeszcze bardziej rwała dusza. Całą dzielącą go od jadłodajni drogę się modlił. Przez całe cztery przecznice zaprzestał tylko raz. Już blisko. Wtedy kiedy zobaczył Domenico. Po drugiej stronie ruchliwej, zapchanej ludźmi ulicy. Puścił się biegiem. Mało nie wpadł pod jakiegoś bentleya. - Domenico!! Domenico!! - darł się jak oszalały. Zielony kaszkiet brata znikał, to znów pojawiał się w tłumie. Przepychał się brutalnie, był już blisko - Domenico, arrestare!! Chłopak odwrócił się a Luce świat zawirował przed oczami. Pomylił się. To nie był jego brat! Poszedł dalej ze spuszczoną głową, tam gdzie ktoś musiał widzieć jego braciszka ostatni raz.
O tej porze cały teren, ogrodzony z dwuch stron murem, z trzeciej płotem okazał się zamknięty. Luca minął dom pogrzebowy znajdujący się na sąsiedniej parceli, obszedł mur. Właśnie kiedy wychodził zza zakrętu z bramy posesji wyjeżdżała jakaś ciężarówka. Skręciła w prawo i z głośnym rykiem silnika oddaliła się od chłopaka. Poluzowane zawory... - pomyślał odruchowo - ...ale kierowca i tak tego nie zauważy, skoro baran tak zmienia biegi... Bramę włąśnie zamknięto, kiedy do niej dotarł. Gruby łańcuch kołysał się ze stukotem na metalowych prętach.
- Hey Mister! - krzyknął za odchodzącym w kierunku zabudowań mężczyzną - Prze Pana! Niech Pan wróci!
Mężczyzna odwrcił głowę nie zwalniając kroku ani nie zmieniając kierunku marszu. Obrzucił go spojrzeniem. Chyba znał tego faceta. Widział go tu już kiedyś, ale nie potrafił sobie przypomnieć.
- Hey!!! Zaczekaj!!! - wrzasnął i szarpnął mocno za bramę, która odpowiedziała głośnym zgrzytem. Mężczyzna stanął. Odwrócił się i przyjżał Luce uważniej. Trwało to chwilę, po czym gestem wskazał na nadgarstek i niskim głosem okrzyknął - Posiłki wydajemy o trzeciej po południu! - a potem ruszył dalej w swoją stronę.
Myślał, że go nagła krew zaleje, ale nie zalała. Pozdzierane kłykcie bielały tylko na grubych prętach cerkiewnej bramy, a zaciśnięte usta i stężała twarz bladły to nabierały koloru dojrzałego pomidora. Wreszcie ochłonął. Nie miał innego wyjścia. Okrążył teren cerkwi-jadłodajni dwa razy. Przyjrzał się wszystkiemu dokładnie, bo od strony gdzie wydawano jedzenie posesja ogrodzona była jedynie płotem. W środku przez szpary w ogrodzeniu nie zauważył nikogo dostatecznie blisko, by można go było okrzyknąć. W głębi w ogrodzie stał jakiś wózek. Tyle. Postanowił poczekać. Z tyłu, po drugiej stronie ulicy był dość zapuszczony park. Czekało go sterczenie kilka godzin na ulicy lub chłodny cień drzew, bez zastaniowienia wybrał to drugie.

Oparty o pień omszałego drzewa wpatrywał się od jakiegoś czasu tępym wzrokiem w płot po drugiej stronie ulicy, a myśli kurczowo czepiały się nadziei, że może jednak niebawem okaże się, że wszystko było jednym wielkim nieporozumieniem. Wszystko musi się przecież ułożyć! Jak spojrzy ojcu w oczy? Co powie matce? Musiał coś zrobić. Cokolwiek, bo oszaleje. A puki co nie mógł zrobić nic...
Aż podskoczył, kiedy ciężka łapa wylądowała na jego ramieniu i mocno chwyciła za koszulę. Odruchowo szarpnął się, chciał wyrwać, ale łapa mocno trzymała. W desperacji odwinął ręką, kiedy kątem oka zauważył połyskujący guzik mankieta. Cios niezadany zamarł w pół drogi, ramię zwiotczało. Luca patrzył w oczy właścicielowi mankieta i łapy z grubymi paluchami, a w duchu przeklinał siebie, jak mógł tak dać się podejść. Przed nim w cieniu drzewa stał ten stary drań posterunkowy Patric Dougherty i świdrował go świńskimi oczkami z tym swoim nieodłącznym wrednym uśmieszkiem pod krzaczastymi wąsiskami.
- No i mam cię ptaszku. - zaczął jak zwykle - Co tym razem knujesz Manoldi?
- Nic - Luca odburknął i głębiej wepchnął w kieszeń kastet, łup na Angusie Jurgensonie.
- Nic? Jakoś ci nie wierzę...co tu robisz?
- Nic.
- Gadaj pętaku pukim dobry - tembr głosu policjanta podniósł się o jeden ton.
Luca był zły. Na siebie, że dał się przyłapać. Na posterunkowego, że go tu nakrył. Na świat, że pozwala znikać w niewyjaśnionych okolicznościach ośmioletnim chłopcom.
- Szukam brata! - niemal wykrzyczał Dougherty'emu w twarz całą swoją złość - Został porwany!
- Porwany powiadasz? - głupi uśmiech policjanta na moment jakby spoważniał - A przez kogo został według ciebie porwany, Manoldi?
- ...Nie wiem - odparł Luca z już dużo mniejszą pewnością - Ale ja znam swojego brata. Gdyby mógł na pewno by wrócił do domu. Myślę...
- Oj Manldi, Manoldi - posterunkowy nie dał mu dokończyć - Myślenie to ty zostaw mądrzejszym od siebie. Wiem o zaginięciu twojego brata, wasz ojciec zgłosił to dziś rano u nas na posterunku. Ale puki co twój mały braciszek nie jest jeszcze oficjalnie nawet zaginiony. Musi minąć...A co ja ci się będę tłumaczył.
Luca aż gotował się ze złości. W kieszeni palce do bólu zaciskały się na metalowych pierścieniach. Dougherty widział tą zmianę. Okrążył pień. Pałka z mlaskiem wylądowała we wnętrzu grubej dłoni.
- No, koniec tych pogaduszek Manoldi. Co tak sterczysz? Zgubiłeś tu coś? - uśmiech zupełnie zniknął z jego świńskiego ryja - Zmiataj stąd pętaku. I żebym cię tutaj więcej nie spotkał.

Zajebie skurwysyna. Kiedyś wbiję mu ten parszywy uśmiech z powrotem w gardło - marzył rozdygotany Luca przechodząc znów wzdłuż cerkiewnego parkanu - Ale jak udało mu się mnie podejść? Przeciesz to nie możliwe. Musiał drań być tam przede mną...
 
Bogdan jest offline