Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-12-2010, 22:40   #119
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Tyle ludzi Walter dawno już nie widział stłoczonych w jednym miejscu. Tłum naciskający z każdej strony. Dziennikarskie hieny żądne krwi niewinnego człowieka, Victora. Każdy z przybyłych liczył na lincz, jaki powinien odbyć się na biednym Proodzie. Każdy przyszedł, żeby zaspokoić swoje najniższe żądze. Krew. Wszyscy chcieli jego krwi. Najlepiej teraz, od razu, natychmiast. Błyskające flesze ranią oczy. Gdzieś w tłumie ujrzał przeciskającą się Amandę. Celowo trzymali się od siebie z daleka. Na sali powinni być też Wegners i Brand. Ten ostatni dał znać telefonicznie o swoim przybyciu. Gdy księgowy przekroczył wreszcie próg sali rozpraw i, przeciskając się niezwykle skutecznie przez napierające ciała, dotarł do wolnego miejsca, zobaczył również Lafayetta. Na nim zgromadzona ciżba w ogóle nie zdawała się robić żadnego wrażenia. Widać, że był przyzwyczajony. Takie tłumy w jego teatrze to wcale nie była rzadkość. Vincent zdawał się przepływać pomiędzy gapiami, jakby... jakby to było częścią któregoś z jego spektakli. W końcu też gdzieś usiadł. Po rozprawie mieli zaplanowane spotkać się w komplecie w tym samym hotelu, co wcześniej z samym Wegnersem. Porozmawiają co dalej, bo dłużej tej stagnacji Walter nie zniesie.

Tymczasem ludzie zajmowali miejsca. Napór wcale się nie zmniejszał. Skąd ich się brało tylu? Czego oni szukają na tych cholernych procesach? A wcale ich niemało ostatnio w Bostonie. Nawet tych z wyrokami śmierci. Niespokojne czasy. Ludzie są podenerwowani, harują jak woły, pozostali się bogacą, fortuny rosną, napływają komuniści, nic dziwnego, że ludziom odbija. Chcą krwi, rozładowują swoje frustracje, chcą zabijać za własne niepowodzenia, szukają kozłów ofiarnych, ciągle z czymś walczą.

Wojna się wcale nie skończyła...

Z drugiej strony, co się dziwić. Takie brutalne morderstwo, jak to na Angelinie... Ludzie się boją, po prostu. Jak zginie winny, będą czuć się bezpieczniej. Wyrok, jakiego chcą, czyli śmierć Prooda, pozwoli Andrew J. Petersowi objąć urząd na następną kadencję. Miasto się rozrasta. Pięknie, ale wszyscy i tak czują, że zaczyna się dusić własnymi wydzielinami. Port nie rozwija się tak, jak powinien. Pieprzony Nowy Jork jest coraz bliżej... Chociaż tym wyrokiem śmierci załatwmy sobie lepsze samopoczucie. Pokażmy sobie, jaką mamy sprawną policję, władze miasta, sądy i burmistrza. Walterowi pozostawało liczyć tylko na to, że nie będzie to proces pokazowy i prawnicy Branda wiedzą, co robią.

Zobaczył, że do sali weszli Dominic Duvarro i Figgins. Zmierzali w stronę miejsc dla świadków. Dominic udał, że go nie widzi – skurwiel jeden – a Figgins lekko się ukłonił – ciekawe, czy już mu przeszło z tym oskarżaniem Waltera o sabotaż w fabryce. przysłowiowy nóż otworzył się w kieszeni księgowego na widok ich obydwu. Lordowie cholerni. Będą teraz świadczyć, jaka to Angelina była wspaniała i jakim zwierzęciem jest Prood, a ludzie będą im przyklaskiwać – bo Duvarro Sprocket to dobra fabryka, daje zatrudnienie, rozwija nasz kraj, rozwija Boston, dzięki nim czujemy się obywatelami Ameryki, tego raju na ziemi. Tylko, że nikt nie chce znać prawdy... Duvarro Sprocket bierze udział w morderczym spisku przeciw ludności. Pomaga Kuturbowi w sprowadzeniu potężnego gula na Misterium. Ciekawe, co by się stało, gdyby ktoś wstał i powiedział całą prawdę. Ludzie by go zlinczowali i zawisł by pewnie zaraz obok Victora.

Nagle salę rozświeciły jeszcze większe ilości błyskających lamp, reporterzy zdawali się wariować, siły porządkowe ledwo trzymały emocje publiczności na wodzy. To wejście oskarżonego wywołało dodatkowe poruszenie. Aż trudno uwierzyć, że to ten sam facet, który przychodził swego czasu do mieszkania Waltera. Spokojny, opanowany, skupiony. To była jakaś karykatura. Aż żal chwytał księgowego za serce. Nie miał okazji widzieć go w szpitalu, więc teraz z trudem powstrzymywał łzę, która chciała wypłynąć na widok tego wychudzonego i zarośniętego mężczyzny. Boże, co oni z nim zrobili. Skurwysyny... - bluźnierstwa same napływały do ust Walterowi. Victor zdawał się nic nie widzieć, nic nie rozumieć, jakby nie wiedział w ogóle gdzie się znajduje i co się z nim dzieje. Wyraźnie był naszprycowany i to tak, że w czasach prohibicji, niejeden z tu zgromadzonych, chciałby znaleźć się w podobnym stanie. Obłudnicy.

Walter siedział i obserwował. W szczególności tych z Duvarro. Pozostałych mógł zrozumieć – nic nie wiedzieli o sprawie. Dla nich to rzecz oczywista. Koledzy z pracy, wścibska sąsiadka, gospodyni domu, wdowa po glinie, który go zgarnął z miejsca zbrodni. Oni po prostu wylewali swój żal. Cierpieli, bo Prood ich zawiódł – był mordercą. Nie interesowało ich drugie dno.

Ale ci z Duvarro...

Oni przecież wiedzieli, przemawialiśmy im do rozsądku, nie chcieli słuchać. Kuturb ma rację, z nimi będziemy rozmawiać... I rzeczywiście opowiadali, jak to Victor od samego początku wydawał im się podejrzany. Walter słuchał ich i przyglądał się swojemu przyjacielowi i czuł jak zaczyna z całego serca nienawidzić tych obłudników. Gdyby nie to, że do sądu nie wziął ze sobą broni. byłby w stanie po prostu wstać i strzelić do nich. Dokładnie z tego miejsca, gdzie teraz siedzi. Między oczy. Albo w kolana, żeby cierpieli. Tylko trudniej było by trafić z tego miejsca. Czoło. Zostaje więc czoło. Zrobił by to z wielką satysfakcją.

Rozprawa zakończyła się o dziwo bez żadnych ostrych wyroków. Prood odmawiał zeznań. I tak, pewnie mógłby tylko bełkotać. Oskarżenie miało mało dowodów. Widocznie byli przygotowani na sprawę z góry wygraną. A jednak nie. Widział po minach Figginsa i Dominica, że nie są zadowoleni. Następna sesja miała odbyć się 29 lipca. I chyba należało uznać to za sukces. Chociaż każdy kolejny dzień spędzony przez Prooda w tym szpitalu, mógł się skończyć nie wiadomo jak źle. Po minie Hieronima, który cały czas się uśmiechał, księgowy przypuszczał, że jest lepiej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. „A może rzeczywiście on wie coś więcej?” - zastanawiał się w duchu. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie w hotelu w Bostonie, kiedy Amanda pokazała fotografię, na której był z tyłu Victor... Może on... może go tu w ogóle nie ma! Musi koniecznie przycisnąć o to w hotelu Wegnersa.

Hieronim był jednak twardy. Zbył go krótkim: -Muszę jeszcze poszperać w kilku książkach nim odpowiem na to pytanie, Walterze. Więcej Chopp nie pytał, nie było sensu. Za to Brand był wyraźnie zadowolony z przebiegu procesu: - Wszystko przebiega tak, jak myślałem. Uda nam się uniknąć wyroku śmierci. Mój obrońca spisuje się nad wyraz dobrze a oskarżenie jest słabe.

To trochę uspokoiło księgowego. Skoro specjaliści są dobrej myśli, to musi być dobrze. Chopp mimo to nie chciał usiąść. Wolał stać i palić papierosa za papierosem. To go trochę uspakajało. Długo wcześniej myślał, co mogą jeszcze zrobić, żeby pokonać impas, jaki zawitał do ich śledztwa. Nie wiedział, co dzieje się z Garettem i Hiddinkiem, czy nie mają czasem jakichś rewelacji. Ale dopóki oni nie wrócą, trzeba działać i posuwać sprawę do przodu.

Jason opowiedział, że Leonard nie przyjechał z Nowego Jorku, bo złapał nowy ślad. Chodzi o tę Cichą Cerkiew, gdzie panoszy się brodacz z fotografii. Podobno giną tam dzieci. Bez śladu. Brand zaproponował Choppowi powrót z nim do jego miasta, bo Lynchowi przydałoby się wsparcie. Walter przyklasnął w myślach na ten pomysł. Powiedział jednak:

-Ale najpierw chciałbym załatwić jeszcze jedną sprawę, jeden pomysł, jaki przyszedł mi do głowy – popatrzył się na Wegnersa, który zapadł się w fotelu i w skupieniu sączył swoją kawę. -Hieronimie, posłuchaj: my z Teodorem jesteśmy u Zaprzensky'ego spaleni, a to wydaje mi się bardzo ważne ogniwo w sprawie. Skoro trzy fotografie: brodacza, farmy i Danse Macabre, były razem, to musi je coś łączyć. Wiemy o nim wystarczająco dużo. Wiemy, kto go leczył, wiemy, że jego choroba była związana z kanibalizmem – księgowy chodził po pokoju i powoli wymieniał przesłanki, aż w końcu, czując na sobie wzrok pozostałych, przeszedł do sedna: -Może poszedłbyś do niego, tak po prostu i powiedział, że byłeś bliskim przyjacielem tego całego Lorry'ego i prowadzisz teraz bardzo ważne badania i chciałbyś bliżej poznać jego przypadek... - widział znak STOP w oczach Niemca, więc zaczął zwalniać, bo znowu się zagalopował. - Sprawę oczywiście trzeba by rozegrać niezwykle subtelnie, ale co... pokusiłbyś się na to? Gdyby cię wpuścił do siebie, byłoby idealnie.

- Hmm - zamyślił się Wegners. - Ja nawet nie wiem jak wyglądał ów doktor. Poza tym o co miałbym spytać tego typka Walterze, jeśli by już udało mi się z nim spotkać. Nie znam szczegółów jego przypadku, co może łatwo wyjść podczas rozmowy. Nie widzę potrzeby spotykania się z nim w ten sposób. jednak, gdybyśmy mieli jakiś ważny cel, konkretne pytania, to mogę zaryzykować. Aczkolwiek oceniam to ryzyko na dość spore.

Achh ten rozsądek... -Wydaje mi się, że dopóki nie wróci Garett z Hiddinkiem, utknęliśmy w martwym punkcie. Zaprzensky też już pewnie nie pamięta tego lekarza. Nic ci nie zrobi, bo policja ma na niego oko i przy swojej obecnej działalności musi być czysty i nie wzbudzać podejrzeń. Byś musiał zapewnić go o pełnej anonimowości i tak naprawdę chciałeś porozmawiać, żeby sprawdzić, czy on w ogóle może ci pomóc. Możesz przecież pisać jakąś pracę na temat, na przykład, kanibalizmu. Pytania jak najbardziej ogólne. Możemy nad nimi popracować. Hieronimie - wyglądasz jak szalony naukowiec, bez obrazy, więc będziesz wiarygodny i przychodzisz w dobrych intencjach. Jakby cię wpuścił do domu, można by się rozejrzeć, poczuć, czy on rzeczywiście ma coś wspólnego z gulami.

-Problem polega na tym, że jeśli tam są gule od razu wyczują mój sigil, tatuaż o którym ci napomknąłem, Walterze. A rozmowa o jego przeszłości moim zdaniem niewiele nam da. O wiele bardziej istotne są jego powiązania z, nazwijmy ich umownie, czcicielami ghouli. Jednak, jeśli reszta stwierdzi, za warto sprawdzić Zaprzansky'ego pojadę tam i porozmawiam z nim. Możemy go też zaprosić na rozmowę gdzieś w knajpie.

-To jak? Co myślicie o tym? - podekscytowany Walter zawiesił to pytanie w powietrzu i czekał w napięciu na reakcję. Ale nagle zadzwonił telefon. Głośny dzwonek podrzucił do góry wszystkich obecnych. Walter w zdenerwowaniu, zupełnie odruchowo, chwycił słuchawkę i rzucił: -Halo?

-Będzie rozmowa...- głos telefonistki był słaby - do Pana Jasona Branda. Pan Garrett. Rozmowa z...

Walter chyba był w szoku. Wytrzeszczył oczy, zakrył ręką słuchawkę i powiedział do reszty: -To Garett. Dzwoni z... cholera, nieważne skąd. Tak? Halo?

-Panie Brand? - zawiesiła głos kobieta - ...przyjmie pan?

-Chce rozmawiać z tobą, Brand – przekazał mu słuchawkę.

Wszyscy siedzieli w napięciu i starali się wyłowić, co mówi głos po drugiej stronie linii. Rozmowa trwała jakiś czas. W końcu Jason odłożył słuchawkę i odezwał się: -Dobra. Walter? Chcesz pojechać do Saint Louis? Garett oberwał i potrzebuje pomocy.

-Jak to oberwał? Co się stało??? Do Saint Louis? Jak tam dotrzeć?

-Wiele więcej nie zdołał powiedzieć, poza tym, że mają jakiegoś Artura i że oberwał on i Garrett. Załatwimy jakiś samochód. Umiesz prowadzić?

-Mają Artura! Czyli udało się! To syn Hiddinka. Oczywiście, że umiem. Jestem gotowy do drogi! - Walter rozejrzał się po pozostałych twarzach. -Hieronim... będzie tu Artur, on nam powie najwięcej. Możemy jechac razem, tylko nie wiem, czy Amanda powinna zostać sama - spojrzał przy tym na Lafayetta, a ten skinięciem głowy dał znać, że zaopiekuje się ich rodzynkiem w tym męskim gronie.

Skoro Brand zapewnił, że zajmie się stroną logistyczną przedsięwzięcia, Walter wyszedł, ba, wybiegł, żeby przygotować się do podróży. Przy wyjściu rzucił tylko, że będzie czekał u Teodora na znak, co ma robić dalej.

Zupełnie nieistotne było, że to ponad 1180 mil i podróż będzie naprawdę ciężka. Z Wegnersem nie będzie mu się nudzić. Zresztą, jakby co, to sam również może jechać. Najważniejsze było zadanie.

Bo wojna wcale się nie skończyła...
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.

Ostatnio edytowane przez emilski : 24-12-2010 o 00:11. Powód: poprawienie odległości
emilski jest offline