Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-12-2010, 00:55   #7
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
„Co za pierdolony burdel…” pomyślał John miedzy kolejnymi szarpnięciami kolby SCAR-a. Trzymany w ustach papieros dopalał się, a popiół opadał na pustynny mundur, teraz upstrzony kilkoma szarymi łatami. Lśniące łuski wyskakiwały z karabinu, w rytm pociągnięć spustu. Sytuacja nie wyglądała ciekawie. Konwój był o wiele liczniejszy niż przewidywał wywiad… powinien powiedzieć tym amatorom, że wywiad zawsze daje dupy… to już chyba jakaś tradycja była…


*****


Był niczym stary wilk, pokiereszowany i z ciałem pełnym szram, z których każda mogłaby stanowić niezłą opowieść. Był też zgorzkniały i wypalony… całe życie jakie znał, wypełniała mu walka. Najpierw o przetrwanie w tym, co pozostało z dawnego świata, pogrzebanego przy akompaniamencie wybuchów termojądrowych. Często zmęczenie, głód, choroby i odejścia bliskich mu osób… najpierw matka, potem ojciec… Życie po Zagładzie nie było łatwą sprawą. Pieprzony Darwin pewnie się cieszył, bo „słabi ginęli, a silni przeżywali” – dobór naturalny całą gębą.


Miał szczęście, przygarnęło go Wędrowne Miasto. Nie zostawili go na śmierć, albo nie wyeliminowali jak dziesiątki innych ludzi, którzy znajdowali się na jego sekretnej drodze. Był młody, z dobrze zapowiadającymi się warunkami fizycznymi. Oni nie marnowali zasobów, wszystko musiało być wykorzystane. Przeszedł szkolenia i indoktrynację… i trafił w miejsce gdzie Piekło szczerzyło zęby do śmiertelników odważających stanąć mu na drodze.



Front, to drugi najobszerniejszy rozdział jego życia. Do dzisiaj nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tyle razy udało mu się ujść cało z tego bagna? Gdzie ołów świszczy nad głowami, piekielny hałas silników rozwala bębenki, a trujące gazy rozdzierają płuca na malutkie strzępki. Może miał szczęście, a może był cholernie dobry, a może po prostu myślał? A może wszystkiego po trochu?


*****


Początkowo plan, przedstawiony przez JT spełniał się punkt po punkcie. Grant nie przed akcją nie zgłaszał swoich uwag, z racji tego, że nie zamierzał się wychylać. Wszystko brzmiało sensownie, a w gorączce walki, mogło się zdarzyć wszystko. Wóz prowadzący został wyeliminowany z gry, później pięćdziesiątka utonęła w obłoku ognia i stalowych strzępów, rozerwana celnym strzałem z granatnika.


Jednak wzmocniony pluton Marines, mimo sporych strat, jakie poniósł w pierwszym akcie ataku, zaczynał się organizować. John od razu rozpoznawał utarte schematy i procedury postępowania. W Trzecim Zwiadowczym, słynęli z tego, że uczyli się zarówno od wroga jak i od sprzymierzeńców. Choć w dzisiejszych czasach, oba określenia były bardziej niż płynne.
Żołnierze nowojorscy, zaczęli się osłaniać i ostrzeliwać. Ich uzbrojenie i ilość amunicji nie pozostawiały wiele do życzenia, sądząc po ilości pocisków jakie posyłali w kierunku pozycji rebeliantów. John kilka razy zmieniał stanowiska strzeleckie. Nie siał ogniem, raczej skupiał się na ogniu pojedynczym, starając się uderzać, tak, by obrońcy konwoju, musieli się skupiać w większą grupkę.



*****


Rzucił tę służbę z dnia na dzień. Mijał drugi rok jego drugiego już z kolei zaciągu. W trzecim zwiadowczym zaciąg wynosił pięć lat. Był jednym z najstarszych, choć do Nestugowa dużo mu brakowało. Miał już dość… dość coraz bardziej bezsensownych rozkazów, co raz bardziej niekompetentnych oficerów. Miał dość patrzenia, jak po raz kolejny, młodzi żołnierze z jego drużyny giną, bo ktoś zawalił swoją robotę…


Rezygnację przyjęto z niechęcią, nawet z wrogością. To był jednak przywilej starszych podoficerów… on sam czuł się wypalony… zabrał trochę sprzętu na odchodne i ruszył przed siebie. Zasrane Stany znał całkiem nieźle, w przerwach między kampaniami na Froncie, dostawali czasem małe robótki w innych o wiele bardziej przyjemnych miejscach.



Los poniósł go na Wschód, powłóczył się trochę po Wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej… potem ruszył ku Appallachom. Szukał miejsca, gdzie mógłby do końca życia robić coś innego niż bawić się w wojnę.

*****


Mike, dowódca ich sekcji, padł tuż obok niego w kałuży krwi. Grant schylił głowę, kule karabinowe odłupały kilka kawałów tynku z muru za jego plecami. Kurz i pył wypełniał zrujnowane pomieszczenie, które było ich pozycją. Kilka metrów dalej piątka rebeliantów na zmianę ostrzeliwała się z broni krótkiej, na zmianę rzucała przez to co kiedyś było oknem, płonące butelki z benzyną.



Strzał… jęk… z kondygnacji ponad nimi, spadł jeden z ich ludzi. Marins stawali się coraz bardziej skuteczni. Minął pierwszy szok, teraz chcieli zabrać jak najwięcej wrogów ze sobą. John wiedział, że będzie musiał to zrobić. Żaden z tych, którzy walczyli u jego boku nie był zawodowcem. Banda amatorów, dobra do wykonania jakiegoś zamachu, czy zamieszek, a nie do regularnej bitwy.


„Niech to szlag”… - wypluł niedopałek z ust.

*****


Baron de ForeVill trzymał lufę czarnej czterdziestki piątki, tuż przy skroni Joann. W Johnie wrzało, miał ochotę rozerwać, tego arystokratycznego sukinsyna na małe strzępy, a potem je spalić. Nie odważył się jednak nacisnąć spustu Colta.
- Bądź tak łaskaw odłożyć broń najemniku – cedził słowa Federacyjny dowódca służby bezpieczeństwa. – Nic jej się nie stanie… Nie chcę jej skrzywdzić, potrzebna nam jest żywa, podobnie jak Ty – Johnie Grant.
Stary żołnierz zachodził w głowę skąd ten gnój zna jego nazwisko. Popatrzył ze smutkiem w czarne oczy Joann i opuścił broń.

*****


Biegł pochylony między tym, co kiedyś było ścianą frontową kamienicy. Trzymał głowę nisko i patrzył pod nogi. Potknięcie się było wyrokiem śmierci, wśród tego gwizdu kul.


Krzyknął wcześniej do chłopaków, że mają zająć ich ogniem. Mołotowy kazał rzucać w największe skupiska żołnierzy. Sam ruszył, by zajść nowojorczyków z boku. To była ich jedyna szansa, dłużej by się już nie utrzymali.



Pochylony przemykał, prostopadle do stojącego na drodze konwoju. Gdzieś za plecami usłyszał miarowe serie cekaemu, chyba obstawa konwoju uruchomiła jakieś nowe rezerwy. Po chwili serie umilkły w kolejnym wybuchu granatu. Nie zastanawiał się teraz nad tym.


Był już na pozycji, przed sobą miał wolne pole, od żołnierzy marines dzieliło go kilkadziesiąt metrów. Zostało ich chyba z sześciu. Wymienił magazynek na pełny, odpiął kaburę Colta na wszelki wypadek, poprawił uchwyt na broni i ruszył.


„Każdy skurwiel, przez którego się w to wpakowałem, będzie żałował dnia, w którym mnie spotkał.”



Karabin szarpnął i pocisk kalibru siedem i sześćdziesiąt dwie dziesiąte milimetra opuścił lufę, trafił najbardziej wysuniętego żołnierza w szyję. Padł niczym źdźbło trawy podcięte kosą…



Był zły… nie był wkurwiony, kolejne pociski opuszczały magazynek, a ogień masakrujący rebeliantów zelżał. Dopiero kiedy trzeci marines opadł na popękany asfalt ulicy, przenieśli ogień an nowego wroga. John schował się za resztkami jakiegoś samochodu, przerzucił karabin na plecy i wyszarpnął dziewięćset jedenastkę z kabury.


Znajomy ciężar broni i kształt rękojeści uspokoiły go. Odetchnął głęboko, nie zważając na kule dzwoniące po resztkach karoserii. Wychylił się z drugiej strony i naciskał spust raz za razem. Lata treningu i walki, wykształciły niezawodną linię koordynacji oko – ręka. Magazynek z brzękiem upadł na ziemię, a drugi już wypełniał pistolet. Ogień ucichł… Chyba nie było już do kogo strzelać…


Ruszył w kierunku zabitych żołnierzy wroga… Nagle gdzieś nad nim rozległ się strzał… pojedynczy grom, rozdzierający ciszę pobojowiska. Odwrócił się i zobaczył sierżanta z ochrony konwoju, osuwającego się na ziemię… „Kurwa, jak mogłeś być tak głupi.”- zaklął w myślach, krytykując siebie, za przedwczesne odstawienie czujności na bok.


Skinął głową w kierunku okna, gdzie zasadził się Neo, ze swoją snajperką… Uratował mu życie.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 31-12-2010 o 11:39.
merill jest offline