Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2010, 15:36   #85
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
John siedział na schodkach i marzył o papierosie. Kobiety zajęły się gotowaniem, Marie badaniami, Swen najwyraźniej ochraniał domek, a on sam zaczął się zwyczajnie ... nudzić. Czy też może nabierać sił po stresie, jakiego doświadczył.

W pewnym momencie zobaczył Davida tachającego jakieś najwyraźniej ciężkie ustrojstwo. Bez słowa wstał i ruszył pomóc Thomsonowi. Dziadostwo okazało się generatorem spalinowym. Niemało wysiłku kosztowało załadowanie tego cholerstwa z wózka do samochodu, ale we dwóch poszło im sprawniej, niż gdyby David miał się z tym męczyć samemu. Przynajmniej tyle mógł pomóc. Czekanie na wynik badania Marie dobijało go psychicznie. Siedzenie na tyłku powodowało, że myśli biegły do rzezi, jaką wyobrażał sobie w Bostonie. To nie pomagało w zachowaniu pokerowej twarzy.

Ciepły posiłek nie był może obiadem w pięciogwiazdkowej restauracji, ale i tak był jedną z lepszych rzeczy, jakie Green jadł w życiu. Miał ogromną zaletę – był gorący i pomagał przegonić chłód wkradający się w ciała tak wysoko w górach.

- Dziękuję – powiedział kierując słowa do osób, które włożyły tyle wysiłku, by mogli zjeść coś przyzwoitego.

Proste słowa. Ale przynajmniej zachowywał pozory normalności w tym szalonym momencie. Poparzył sobie usta i siorbał jak niewychowane prosie, ale przy okazji pajacował przy tym teatralnie starając się rozbawić Eathana, puszczając do dzieciaka oko i żartując ze swojej niezgrabnosci. A jeśli przy okazji uśmiech zagościłby na ponurej twarzy Nathali John czułby się podwójnie usatysfakcjonowany. Dzięki temu, że grał rolę klauna przed dzieciakami, nie musiał myśleć o swoich bliskich, ani o tym, co w tym momencie działo się w Bostonie. Nie musiał też myśleć o pracującej w domku obok Marii. Liczyła się tylko ta wesoła chwila. Może ostatnia w ich życiu, więc tym bardziej warta celebracji. Nie ważne że dorosły, poważny biznesmen robi z siebie osła. Ważne, by dzieciaki się uśmiechnęły.

W końcu dołączyła do nich pobladła doktor. Już jeden rzut oka na jej twarz powiedział Greenowi wystarczająco, by zaczął się bać. Znał się na ludziach, jak zapewne nikt inny w tej grupie. Wiedział, że to co usłyszy, nie będzie wesołe.

Nie pomylił się.

Wysłuchał tego, co powiedziała do niego. Jej słowa, że nie mówi tego na osobności zbył wzruszeniem ramion. To nie było istotne. To, że w jego krwi nie pływa wirus X John przyjął z westchnieniem ulgi.

Potem jednak Marie obwieściła innym wyniki dalszych badań.

Mark – jeden z ich grupki, ten cichy facet co zakładał ładunki przed schroniskiem opłacając to postrzałem – został zarażony. Green spojrzał na niego ze smutkiem. Nie znał człowieka, ale Stratton sprawiał wrażenie poczciwca. Takiego, co nie wadzi innym, a przez życie próbuje iść własną drogą. Cholera. Ale posrane stało się ich życie.

- Swen – rzucił Green do harleyowca. – Jeśli masz jeszcze jedną taką landrynkę, to może daj ją też Markowi, co? – poprosił, licząc w duchu na to, by Stratton nie musiał po nią sięgać i by Marie jednak myliła się i szczepionka okazała skuteczna.

Kiedy Marie skończyła mówić Green wstał jako pierwszy. Potarł zmęczoną twarz, rozmasował skronie. Przez chwilę milczał, potem spojrzał na doktor i powiedział spokojnie.

- Czyli nie wiesz co we mnie siedzi?


Potwierdziła kiwnięciem głowy.

- Ale nie jest to ten zombie wirus?

Kolejne potaknięcie.

- Przynajmniej tyle – uśmiechnął się John blado – Ale landrynkę od ciebie, Swen, jeszcze zatrzymam, dobra?

Zawahał się chwilę nim zadał kolejne pytanie:

- Ile czasu mi zostało? Widziałaś kiedyś coś podobnego do tego co jest we mnie wcześniej?

Nie zdążyła odpowiedzieć.

Zamieszanie przy tamie i zbliżające się światła zmroziły wszystkich. A potem ich oczy ujrzały to COŚ uczepione dachu jednego z samochodów i rozrywające blachę pazurami, jakby metal był zwykłym papierem. Kawa Marie ochlapała jej kurtkę.

David zaczął działać pierwszy, a jego krzyk podział na Greena, jak sole otrzeźwiające.

- Do samochodów, walić we wszystko co się rusza! – krzyk Thomsona wyraźnie określał ewentualną strategię działania. Wyznaczał cele.

John wydobył i odbezpieczył pistolet. Tą ciężką, wielkokalibrową pukawkę podarowaną mu przez Swena.

- Bierzcie dzieciaki do samochodu! – krzyknął w stronę kobiet. – Będę was ochraniał!

Miał zamiar osłaniać Dorothy i jej siostrę, ale przede wszystkim chronić dzieciaki. Wiedział, że w magazynku ma tylko siedem pocisków dlatego miał zamiar strzelać tylko wtedy, kiedy cel będzie w miarę pewny do trafienia. Liczył na to, że uda mu się osłonić ewakuację dzieci i wskoczyć albo do samochodu z nimi, albo zabrać się razem ze Swenem, jak poprzednio. W samochodzie, który prowadził motocyklista, został plecak Greena, lecz w zasadzie większość potrzebnych rzeczy John miał w kieszeniach swojej poręcznej, turystycznej kurtki.

Priorytet był taki. – ochronić dzieciaki i kobiety: Dorothy i Lberty. Jeśli jednak te ... potwory zagrożą komuś, a on to zobaczy, nie będzie liczył na zrządzenie losu. Osłoni ich ogniem, na ile to będzie możliwe.

Jego zimna krew i opanowanie połączone z determinacją i wiedzą wyniesioną ze strzelnicy czyniły teraz z niego zupełnie innego człowieka. Miał nadzieję, że pokaże tym stworom gdzie raki zimują. I, co było ważniejsze, że da się je zabić. Wiedział już, że największą efektywność strzelania do zarażonych osiąga się po trafieniu w głowę. Nie wiedział skąd wzięły się te piekielne kreatury, ale miał zamiar mierzyć im w łby, a jeśli będzie to zbyt trudne, walić gdzie popadnie.

- Siedem kul – powtarzał sobie John Green głośno.

Mówienie na głos w chwilach napięcia zawsze pomagało rozładować mu stres.

- Sześć kul – mruknął otwierając ogień do najbliższego potwora.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-12-2010 o 15:43.
Armiel jest offline