Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-12-2010, 17:57   #124
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Walter Chopp


Boston, 15 lipca 1921 r

Jason Brand zajął się sferą organizacyjna wyjazdu do Saint Louis. Ty i Hieronim musieliście jedynie spakować swoje rzeczy. To była naprawdę długa i zapewne męcząca podróż. W ostatniej chwili dołączył do ciebie Teodor, co stwarzało szansę na szybsze dotarcie do celu, bowiem ze względu na swoje kalectwo, Hieronim nie byłby w stanie zmieniać cię za kierownicą.

Wyruszyliście bladym świtem – zaopatrzenie w zapasy benzyny, kanapki, wodę i kawę, zapasowe koła, namiot dla siebie i samochodu oraz inne potrzebne akcesoria.
Według mapy mieliście do przebycia odległość prawie 1800 mil. Przy średniej prędkości, stanie dróg i możliwości fizycznych waszych i pojazdu, zajmie wam to około 4 dni w jedną stronę. O wiele szybciej byłoby pojechać pociągiem, lecz wtedy zdani bylibyście na rozkład jazdy.

Ruszyliście powoli, bez pośpiechu opuszczając Boston.

Wariactwo!

Ale cóż było robić. Garrett potrzebował pomocy i musieliście dotrzeć tam jak najszybciej.

* * *

Większość podróży, a ta nie należała do wyjątku, ma to do siebie, że jest nudna i monotonna. Kolejne mijane miasteczka, postoje w barach i spelunkach rozlokowanych tu i ówdzie przy ważniejszych trasach. Ruch na drogach, oczywiście sporadyczny, zwiększający się jedynie wtedy, kiedy zbliżacie się do jakiś miast.
Hieronim siedzi z tyłu, gdzie więcej miejsca pozawala mu wyprostować protezę nogi. Większość czasu podziwia widoki za oknem, czasami o coś zapyta lub skomentuje, czasami nawiążecie jakąś konwersację.

Stany Zjednoczone Ameryki za które ty i Teodor przelewaliście krew w okopach Wielkiej Wojny to wspaniały i ogromny kraj. Jak ogromny, możecie to dopiero teraz docenić. Czujecie się tak, jakbyście opuścili duszną, betonową skorupę zwaną Bostonem i ujrzeli prawdziwy świat poza jej skostniałą strukturą. Z tym że akurat wasza trójka już wie, że ten inny świat wcale nie jest bezpiecznym miejscem. Że jest miejscem, w którym lęki i koszmary z dzieciństwa istnieją naprawdę ukryte przed wzrokiem ślepych na prawdę ludzi.

Saint Louis, 18 lipca 1921 r wczesny wieczór

Utrzymywaliście naprawdę przyzwoite tempo i osiemnastego lipca, w godzinach wczesno wieczornych trzymając się drogi międzymiastowej wiodącej tak, że mogliście podziwiać szeroki nurt Missisipi Ojca Rzek po lewej stronie, dotarliście do rogatek miasta Saint Louis.
Mało kto wie, ale jest to jedno z największych miast USA. Zajmuje zaszczytną piątą pozycję w tabelach wielkości miast.

Skoncentrowane wokół Missisipi, utrzymujące się z handlu rzecznego, produkcji pociągów i przemysłu ciężkiego skoncentrowanego wokół motoryzacji. W niektórych miejscach brudne, w innych niemal egzotyczne z charakterystycznymi domostwami w stylu kolonialnym, pamiętającymi jeszcze wojnę secesyjną.

Lokal wspomniany przez Jasona znaleźliście nie bez trudu. Ale w końcu udało wam się zatrzymać samochód przed stojącym w pobliżu innych budynków barze. Przez otwarte szeroko drzwi wypływała światło i dźwięki skocznej, łatwo wpadającej w ucho muzyki na dwie trąbki.

Byliście na miejscu. Teraz pozostało wam jedynie spotkać się z Garrettem i Hiddinkiem, jeśli już dotarli do celu a potem – droga z powrotem. Kolejne cztery dni podróży.


Herbert Joseph Hiddink i Dwight Garrett

W drodze i u celu Saint Louis 18 lipca 1921r


Podróż była długa i nużąca, czego nie ułatwiał ani Artur, ani rana Garretta.
Wasze maskowanie pozwalało spokojnie wykpić się przed wścibskimi spojrzeniami potencjalnych ciekawskich, a stan Artura uwiarygodniał waszą wersję.

Droga była męczącą przeprawą na skraju wyczerpania sił i cierpliwości, szczególnie kiedy przemierzaliście spalone słońcem pustynne regiony Stanów – niegdyś miejsce zmagań waszych ojców z czerwonoskórymi dzikusami, a teraz zwyczajnie opustoszałe, wyludnione tereny. Tylko piasek, słońce, kamienie, liche źdźbła trawy i wy.

Saint Louis w stanie Missisipi. Ponad dwa tysiące mil od San Francisco. Pięć dni drogi przy morderczym wysiłku dla was i dla samochodu, którym podróżowaliście. Morze wypitej kawy, połkniętych aspiryn, potu, krótkich postojów, pośpiechu i spania albo w samochodzie, albo obok niego, albo w obskurnych lokalach w miasteczkach rozsianych po trasie.

Nic, co warto by było zapamiętać. W tych warunkach rana Dwighta paprze się i prawie nie goi. Nawet jeśli dojedziecie do Bostonu to detektyw potrzebować będzie fachowej pomocy medycznej. Moglibyście rozdzielić się gdzieś na szlaku. Zostawić Garretta w jakimś większym mieście, by doszedł do siebie i wrócił w swoim czasie pociągiem. Lecz to rozwiązanie, ze względu na Artura i konieczność sprawowania nad nim opieki, kompletnie nie wchodzi w rachubę.

Dlatego też wciskaliście pedał gazu do podłogi, pędząc prawie trzydzieści mil na godzinę.

Ni c więc dziwnego, że kiedy dotarliście w końcu do Saint Louis zarówno samochód jak i detektyw gonili resztkami sił. W ciężarówce coś zaczęło stukać, na szczęście blisko waszego celu, a Dwight czuł się podle. Gorączkował, pocił się i ledwie stał na nogach.

W każdym razie dotarliście do „Zielonego Saksofonu” w Saint Louis już po zapadnięciu ciemności, blisko północy, pytając miejscowych o podaną przez Jasona ulicę.
Okazało się, że lokal znajduje się w luźnej zabudowie, w pobliżu jednej z dróg wjazdowych do miasta.

Budynek stał na końcu ulicy. Przed nim znajdował się spory plac, który służył jako parking. W powietrzu czuć było zapach rzeki oraz jedzenia. Przez otwarte okna słychać było grający zespół i głośne pokrzykiwania. Ludzie bawili się w najlepsze.

A wy modliliście się, by właściciel miał wannę, znajomego lekarza i coś naprawdę dobrego do jedzenia. Oraz pigułki przeciwbólowe, które właśnie skończyły się Garrettowi. To czy ktoś z Bostonu przyjechał wam na spotkanie było sprawą drugorzędną.


Amanda Gordon

15 lipca 1921, Boston, noc, rezydencja sióstr Callahan

Impreza rozkręcała się w najlepsze. Afrodyzjaki, alkohol, opary opium i być może innych substancji podawanych w posiłkach działały na ciebie jakoś dziwnie. Podobnie jak muzyka harfisty.
Czułaś się coraz mniej sobą, a coraz bardziej ... kimś innym. Kimś, kogo nie więziły zahamowania, nie krepowały okowy cywilizacji. Kimś pierwotnym, pełnym popędów i ... wyzwolonym.
Od czasu do czasu miałaś dziwne wrażenie, że ktoś ci się przygląda. Ale nie ktoś spośród gości, którzy w większości oddawali się już rozpuście bez krępacji, chichocząc radośnie i jakoś ... opętańczo. Czułaś się, jak w dziwnym śnie. Coraz bardziej nierzeczywistym i rozwiązłym. Szepty, chichoty, jęki rozkoszy oraz muzyka harfy powodowały, że i ty coraz bardziej marzyłaś o odrobinie fizycznej przyjemności.

Porozmawiałaś chwilę z Modestą o jej obecność na sali rozpraw, chociaż rozmowa nie kleiła się specjalnie. Otrzymałaś wyjaśnienie, że znały się z Angeliną Duvarro. Że spotykały się na wiecach sufrażystek. Starsza z sióstr była skoncentrowana i sprawiała wrażenie będącej gdzieś daleko myślami, a przezroczysty peniuar sprowadzał rozmowę na niebezpieczne tory. Nawet Vincent! Złapałaś się na tym, że jego bliskość staje się bardziej ... natarczywa. Podczas gdy rozmawialiście jego wzrok nie odrywał się od pewnych, dobrze widocznych przez cienką tkaninę, miejsc na ciele Modesty. Lecz dłonie wykonywały zręczny balet na twoim ciele, co powodowało, ze tobie również coraz trudniej było zachować normalność.

W końcu podjęłaś słuszną decyzję, by wyjść do ogrodu i odświeżyć się troszkę. Minęłaś basen, w którym nadal trwała orgia, starając się nie patrzyć w tamtą stronę, nie słuchać zduszonych jęków rozkoszy, westchnień zaspokajanych kobiet.

Chłodne powietrze nieco cię otrzeźwiło. Ale zgubiłaś gdzieś Vincenta. Chyba został w domu z Modestą.

Zawróciłaś, by wyrwać go ze szponów tej ... wiedźmy i wtedy drogę zastąpił ci jakiś mężczyzna w masce rogatego satyra. Masywny tors nieznajomego pokrywało gęste owłosienie sięgające w dół brzucha aż do ... Nie patrzałaś w dół.

Wtedy – wyraźnie – maska na twarzy włochatego poruszyła się. I wtedy zorientowałaś się, że tak naprawdę to nie była maska. Nieznajomy nie był człowiekiem! Zwierzęce rysy twarzy, rogi na głowie, kopyta.

Wstrząśnięta odwróciłaś się i zaczęłaś biec w stronę bramy.

Ścigał cię gardłowy śmiech tamtego ...czegoś. Chyba nawet ów stwór gonił cię przez chwilę, lecz uratowała cię jakaś pulchna kobieta rzucająca mu się w ramiona.

Nie byłaś pewna.

* * *

Nie pamiętasz jak wróciłaś do domu, lecz obudziłaś się we własnym łóżku, w znajomo pachnącej pościeli. W ustach czułaś nadal smak wina, we włosach zapach palonych w domu sióstr Callahan ziół, a przed oczami nadal widziałaś zwierzęcą, bestialską twarz tego mężczyzny z rogami jak kozioł. Czułaś się też głodna, spragniona i rozkojarzona. Nie byłaś pewna czy wizyta na orgii nie była tylko dziwacznym snem.

A wtedy twój wzrok zatrzymał się na leżącej na nocnym stoliku masce karnawałowej.

I wspomnienia rogatego mężczyzny wróciło z wszystkim zwierzęcymi szczegółami.


Emily Vivarro

14 lipca 1921r, Nowy York, noc

Hałasy i krzyki zaalarmowały nie tylko ciebie, ale też służbę śpiącą w domu i matkę.
Narzekania na smród szybko przerodziły się w okrzyki zgrozy, kiedy dotarła do nich informacja o porwaniu Teresy.

Grant przyjechał do was najszybciej, jak to było możliwe. Jeszcze przed policją, którą wezwała matka. Stary przyjaciel obejrzał pokój twojej siostry, węsząc z niepokojem nosem. Smród nadal unosił się w powietrzu. Lepki, duszący, wślizgujący się w nozdrza i w pory skóry. Jakby pod podłogą zdechło jakieś zwierzę lub pokój upstrzył swoją wydzieliną skunks.

- Cuchnie – stwierdził Grant wkładając do ust prymkę tytoniu i zaczynając żuć.

Wyszedł na zewnątrz i uważnie zlustrował ogród przyświecając sobie latarnią.

W pewnym momencie przyklęknął i wskazał ci coś dłonią.

- Kopyta. Jak u dużej kozicy. Dziwne. A tutaj ślad buta. I krew. Boję się, że Teresy.

Zacisnął zęby.

- Sforsowali ogrodzenie w tym miejscu – wskazał płot opleciony przez winorośl. Odgradzał on waszą posiadłość od bocznej ulicy biegnącej w dół, w stronę parku miejskiego.

- Masz pomysł, kto to mógł zrobić?

* * *

- Ma pani podejrzenia, kto to mógł zrobić? – prawie to samo pytanie zadał ci aspirant John Seagal wpatrując się w ciebie z kamienną twarzą.

To on dowodził grupką mundurowych, którzy teraz badali miejsce porwania myszkując po ogrodzie i okolicy.

- Czy widziała pani kogoś?

Kolejne pytanie ze standardowej listy.
Musiałaś jednak przyznać, że policja starała się, jak mogła. Sprawdzono nawet psy tropiące, które jednak straciły trop w parku obok waszego domu.

- To zapewne porwanie dla okupu – rozejrzał się naokoło podziwiając zgromadzone przez rodzinę przez lata działa sztuki i inne drogocenne rzeczy. – Pozostanie tylko czekać, aż porywacze skontaktują się z państwa rodziną.

Wiedziałaś, ze tak się skończy. Policja nie była zbyt sprawnie działającą organizacją, całą swoją energię kierująca w stronę prób opanowania rozrastającej się przestępczości zorganizowanej związanej z podziemiem alkoholowym. Prohibicja. Jeszcze jeden z dziwacznych aspektów, które zaskoczyły cię po powrocie z Chin.

15 lipca 1921r, Nowy York, ranek

Nie spałaś tej nocy ani odrobinę. Policja opuściła wasz dom a wam pozostało tylko oczekiwanie. I odchodzenie od zmysłów. Matka była bliska szaleństwa. Trzymając zdjęcie Teresy w dłoniach szlochała, jak mała dziewczynka. Nie wiesz, co smuciło cię bardziej – jaj łzy, czy zniknięcie siostry. Zawsze byłaś ulepiona z twardszej gliny, niż roztrzepana młodsza siostrzyczka.

Przed oczami stanęła ci twarz tego dziwnego chłopaka z którym się spotkałyście nie tak dawno. W uszach znów usłyszałaś jego słowa. Ghoule. Zgniłe mięso.

Czyżby miał coś wspólnego z tym porwaniem? Stał za nim? Zaplanował? Wcześniej naopowiadał wam głupot? To miało racjonalne podłoże.

Wiedziałaś, że przysłał go Hason Brand – jeden z bardziej szanowanych ludzi w pewnych kręgach nowojorskich organizacji pozarządowych. Miałaś numer zarówno do niego, jak i do tego ... Lyncha.

Tylko, co im powiesz, jeśli zdecydujesz się zadzwonić. Szczególnie, jeśli to oni wszystko ukartowali.

Luca Mandoli i Leonard Lynch

14 lipca 1921, Nowy York, wieczór


Luca – wbiegłeś na jakąś skarpę podświadomie czując, że jeśli uda ci się dobiec do ruchliwych ulic uratujesz swoją skórę. To było jak wołanie zapomnianego instynktu. Jak impuls, który każe zmykać zającowi do nory, kiedy padnie na niego cień jastrzębia. Zapomniany ryt.

Za skarpę były już rudery kamienic przeznaczonych do wyburzenia, które też dawały cień szansy. Popędziłeś w ich stronę.

Leonard – ty byłeś już na skarpie, kiedy zaczęło się całe zamieszanie. Miałeś więc pewną przewagę odległości nad zdecydowanie bardziej sprawnym fizycznie Włochem. Nie wołałeś za nim, by nie tracić oddechu i zdając sobie sprawę, że Włoch jest tak przestraszony, że zapewne nie usłysz twoje krzyku. On nie, ale to, co na was poluje, może.

Pędziliście na złamanie karku przez puste, pogrążone w wieczornym zmroku ulice. Każdy z was oddzielnie. Nie zatrzymując się i nie oglądając za siebie. Jakby każdy z was wiedział, że przegrana w tym wyścigu oznacza śmierć.

Czuliście że potwory pędzą za wami. Luca, wiedziałeś, że być może gonią też twoich kumpli. To, że są szybkie potwierdził wrzask przerażenia i bólu, który dobiegł gdzieś zza waszych pleców.
Luca nie byłeś pewien, czy to był Paolo czy jakiś nieznany ci chłopak, którego zauważyłeś w momencie, kiedy rzucałeś się do ucieczki. Miałeś nadzieję, że to ten drugi.


* * *

Czasami jedno małe zdarzenie decyduje o czyimś życiu. O tym, jak kształtuje się jego los. Jedno słowo za dużo lub za mało. Jeden uśmiech posłany komuś w odpowiedniej chwili, lub jedno spojrzenie w nieodpowiedniej.

W waszym przypadku była to dziura w podwórzu, na które wbiegł Luca. Dziura, w którą wpadła mu stopa przeszywając bólem całą nogę. Luca Manoldi wywrócił się ze skręconą kostką. Niezdolny do dalszego biegu, jedynie do kusztykania, kiedy już minie ból.

Lynch widział leżącego Włocha, kiedy wbiegł na zniszczone, zasypane gruzem podwórze. Słyszał też straszliwy odgłos kopyt uderzających tuż za nim w twarde podłoże. Czy to wyobraźnia, czy też poczuł smród padliny, jaki towarzyszy ghoulom? Kierowany impulsem Lynch podbiega do Luci pomagając mu wstać. Przerażony Włoch nie zastanawia się, kim jest osoba ofiarująca tą pomoc. Bo i po co? Obaj słyszą już bestię. Jest bardzo blisko! Wiedzą, że nie zdołają uciec.

I podobnie jak zając znajdują sobie norę. Dziurę. Wejście do piwnicy, które odsłoniła pęknięta ziemia. I jak zające zmykające przed jastrzębiem do jamy.

Wskakujecie, na skraju paniki, do piwnicy, zaliczając po drodze kilka siniaków i niegroźnych obtarć.
Skryci w ciemnościach wstrzymujecie oddechy. I wtedy słyszycie to...

Dźwięk kopyt – wolny i złowieszczy. Zbliżający się w waszą stronę. Bulgotliwy, ohydny warkot napastnika bez wątpienia kieruje się w waszą stronę.

Luca, z przerażenia, zaczynasz cicho szeptać słowa modlitwy, ale łapiesz się na tym, że wszystkie wyleciały ci z głowy.
Leo, ty wiesz, ze to koniec. Wiesz czym jest ten stwór i co zaraz z wami zrobi. Pistolet, który masz przy sobie może okazać się nieskuteczną bronią przeciwko temu pomiotowi z piekła.
Wstrzymujecie oddechy! Czas zatrzymuje się w miejscu.
I wtedy do waszych uszu dolatuje dziwaczny dźwięk. Ni to skowyt, ni to wycie, ni to skrzeczenie. Dobiega z większej odległości niż gulgot przy was.

Dopiero po dłuższej chwili orientujecie się, że tropiący was stwór odszedł. Zostaliście sami, w ciemnej, cuchnącej piwnicy. Luca – twoja noga boli jak diabli. Kostka jest napuchnięta i obawiasz się, że to nie tylko skręcenie lecz, być może, coś poważniejszego.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 31-12-2010 o 16:31.
Armiel jest offline