Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-12-2010, 09:25   #125
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Stany Zjednoczone Ameryki... Zasrane Stany Zjednoczone. Shit, czy tylko mi jest tak gorąco...?!

Gorąco...Gorąco i muchy...Łażą po piasku pustyni... Nie, to przecież tylko piaskowy brezent ciężarówki - wynurzam się na moment, by płonące policzki i ten jednostajny ból z tyłu przypomniały mi kim jestem.. Łażą po nim więc, nad moją głową, kreśląc swymi trasami skomplikowane wzory...Gorąco, cholerne gorąco...Wszystko podskakuje na wybojach, cały świat podskakuje na wybojach, a ja nie czuję się na tyle dobrze by kląć, choć z początku nie żałowałem sobie tej odrobiny przyjemności...Przynajmniej ten gówniarz przestał się już opętańczo wydzierać... Od czasu aż trzeba było go całkiem unieruchomić, zachowywał się jak kompletny furiat - w związku z tym, co mieliśmy w papierach: odgrywał swoją partię wręcz idealnie. Było wszystko, pełna pieprzona oferta...Rzucanie się z zębami na tatę, plucie i groźby, krzyki o jakimś Mistrzu...
Gorąco mi... A może jednak to mi się zdawało...? Po postrzale gorączkowałem, przed oczyma płynęły mi fantasmagoryczne majaki, sceny z poprzedniego życia mieszały się z tym, co działo się w ciężarówce. Wszystko, co działo się w trakcie akcji pamiętam wciąż z krystaliczną dokładnością - mogę odtworzyć sobie nadal obraz po obrazie. Ale to, co było potem...Z tym już gorzej...Przenoszę wzrok na Artura, leży teraz tak spokojnie, jak wiezione furgonem warzywo i zaczynam się zastanawiać, czy w zasadzie jego stan w istocie nie pogorszył się. Ale znów...Czy ta szarpanina, cieknąca z ust chłopaka piana, rzucane wniebogłosy klątwy i czarne przepowiednie - czy to wszystko czasem mi się nie przywidziało...? Kaszel...Mrużę oczy, jest już jasno... Czy to wciąż ten sam dzień, czy już następny? Koło podskakuje na kolejnym wyboju, deska przywiera na chwilę do moich pleców i znów zduszam w sobie cisnący się do ust okrzyk bólu...Gdzie już jesteśmy...? Z pamiętaniem tego, co działo się od chwili gdy pozwoliłem sobie na pierwszą utratę przytomności gdy już ciężarówka po raz pierwszy zatrzymała się i znalazł nas Herbert, z pamiętaniem tego wszystkiego jak mówiłem było już gorzej. Gorąco mi...Gdzie są do cholery moje papierochy?!


* * *


Frankie patrzył, jak z powierzchni wody znikają ostatnie bąbelki. Przy portowym nabrzeżu było cicho, noc spowijała wszystko dookoła w szczelny kokon. Od wygładzającej się powoli tafli wody tchnęło smrodem i chłodem, aż Frankie wzgrygnął się i zaciągnął mocniej poły eleganckiej marynarki. Jego towarzysz zwrócony był w inną stronę, kończył właśnie papierosa - a potem pstryknął niedopałek w miejsce, gdzie właśnie przed chwilą zniknął młody Alvaro Bonetti, zwany "Śledziem". Idealną niemal ciszę przerwało syknięcie, gdy pet znikał w toni.
- Nie pal tyle. To cię wykończy, wiesz?
- Dobrze, mamo. Pomyślę o tym. - odparł zagadnięty miłośnik tytoniu.
Powierzchnia wody była już gładka, połyskiwała absolutną czernią. Frankie skrzywił się lekko.
- Cement coraz droższy. Myślisz, że idzie kryzys? - zadał kolejne pytanie.
- Ta. - poruszył się drugi z mężczyzn - Sam będę zaraz miał kryzys, jeśli postoimy jeszcze dłużej na tym zimnie. Chodź, Frankie...

Postacie, oświetlone wyglądającym nieśmiało zza chmur księżycem, snuły się jak dwa duchy między przegniłymi magazynami. Z daleka, z miejsca po drugiej stronie wody oraz- z wysokości dziewięćdziesięciu trzech metrów przyglądała im się strzelista kobieta. Tak się składało, że to miejsce na nabrzeżu które tak lubili, było z jej perspektywy doskonale widoczne. Frank jak zwykle, gdy tędy szli, obejrzał się na nią przez ramię. To był już chyba rytuał.
- A co, jeśli któregoś dnia ożyje i wypowie wszystko, co widziała?
Skórzane, dobrze wypucowane obuwie stukało po bruku. Oczekujący samochód już wyłaniał się powoli z mroku, niczym wielki czyhający na nieostrożnych przechodniów zwierz. Opary tytoniowego dymu gęstniały wokół nich, bo palący spieszył się coraz bardziej by skończyć papierosa zanim dojdą.
- Nie zrobi tego. Statua nie kapuje. Kapujesz? - poprawił kapelusz palacz.
Stanęli przy wozie.
- Bartholdi...
- Kto...?
- Bartholdi.
- Z jakiej rodziny...?
- Bartholdi, wiesz, taki koleś co ją rzeźbił...
- Hehe, he, rzeźbił, he he...
- Nie, Frankie, tak naprawdę rzeźbił - wiesz, dłuto i te sprawy...
- To co?
- No to ten rzeźbiarz nadał jej twarzy rysy własnej matki, ale już przy ciele wzorował się na swojej kochance.
Frank zacisnął szeroką dłoń na klamce drzwi samochodu.
- Czyli że co? Pierdolił własną matkę...?!!!

Rozmówca machnął ręką. Po chwili trzasnęły drzwi z obu stron pojazdu. Kierowca włożył kluczyk do stacyjki. Długą chwilę milczeli.
- Frankie...- mężczyzna nasunął nieco głębiej kapelusz - Rzucę tę robotę, wiesz?
Rechot kolegi uderzył aż po wyściełany białą tapicerką sufit.
- Jasne! A co będziesz robił...?!
- Otworzę własny biznes. Za jakiś czas będę już znany. Rok, dwa, góra parę lat. Będę miał swoje biuro na Manhattanie..
- Przestań pierdolić, chłopie. - żachnął się Frankie - Nie zrobisz tego. Nie możesz.
- Nie jestem notowany. Mam odłożone pieniądze, i sporo kontaktów. Dam sobie radę.
- Nie o to mi chodzi. Nie możesz żyć bez tego, co robimy. Potrzebujesz tego dreszczu. Ryzyka.
- W nowej robocie też mi go nie zabraknie.
- Śnij dalej. Nie jesteś stworzony, by być przykładnym obywatelem. Nie da się uciec od przeszłości. Tak czy owak, będą do ciebie strzelać. Prędzej, czy później. Nie raz.
- Dziękuję, kurwa, madame, za pomyślne wróżby. - siedzący za kierownicą mężczyzna obrócił ku niemu twarz - Ile się należy?
Frankie poprawił kapelusz.
- Zgłodniałem na robocie. Zapal ten cholerny samochód i jedźmy już, Dwight.


* * *


Moje ręce ubabrane w czerwieni. Patrzę na nie, jakby krew nie należała do mnie...Postać Herberta z białą jak płótno facjatą, migającą oczyma jak kierunkowskazami: to na mnie, to na syna...Gdy kaszlę, w jednym miejscu z tyłu przeszywają mnie rozgrzane igły...Skąd tu się wzięła do cholery ta mgła...Dlaczego Hiddink wygląda jak pop, kiedy zdążył zapuścić tę brodę...? Nie! Weź się w garść, Dwight, wytrzymaj jeszcze trochę...Herbert chyba coś krzyczy, a może to Artur...
- Papierosa...- mówienie sprawia ból - ...daj mi papierosa...
- Jezus!!! Papierosa...?!!! Człowieku, ty przecież...Jesteś ranny!!!
- To tylko draśnięcie...- marszczę brwi, próbując się podnieść na łokciach. Przed oczyma tańczą mi takie piękne motyle.
- Draśnięcie...? Kula przeszła chyba na wylot!
- Potrzeba...- zdanie przerywa mi mój własny kaszel- - ...potrzeba czegoś więcej, by wykończyć Garretta. Masz te cholerne papierosy, czy nie...?
Dlaczego on nie odpowiada...? Dlaczego go już nie widzę?


* * *

Zza plandeki wyziera świat. Mówię wam, gdyby w encyklopedii przy słowie zadupie miało być zdjęcie, to ten widoczek byłby jak znalazł. Nie ma ludzi. Nie ma niczego. Nucę sobie. Pustynia, pali nas od głowy do pięt. Wypala oczy, niszczy ciało i krew. Nie ma niczego. Dobrze. Leżę, wystawiając ku słońcu nagie plecy. Nade mną Herbert, a w jego dłoni moja płaska metalowa piersiówka, z pyszną zawartością. Szlag mnie trafia, że taki dobry i za ciężkie baksy kupiony alkohol musi się zmarnować, ale cóż - wiem, że trzeba zrobić to jak najszybciej. Zmarnujemy go na mnie i na Artura, ale Hiddink zaleje nim zupełnie inne otwory niż przewidział to producent.
- Na co czekasz...? - pytam, a papieros omal nie odpada od mojej wargi. Chwytam go i zaciągam się znowu.
- Trochę zaboli...
Prycham. Herbert wylewa alkohol, a ja wypluwam niedopałek i zaciskam zęby...Przed zamkniętymi oczyma płoną czerwone plamy, ale z ust wydobywa mi się tylko zduszony syk.

Gorąco mi. Leżę...Nad pustynią płyną chmury,dumnie i majestatycznie, jakby tutaj panoszyły się bardziej niż w mieście. Dym z leżącego obok niedopałka drażni moje nozdrza. Rana wciąż piecze...
- Jesteś pewien...- głos Herberta słyszę jak zza ściany - ...że nie potrzeba ognia? Wiesz, rozgrzany do czerwoności nóż albo pręt, coś w tym stylu...?
Nie otwieram oczu.
-- Wypalanie robi więcej szkody niż pożytku. Powoduje oparzenia i zwęglenia tkanek, co pogarsza gojenie sie i zwiększa jeszcze obrażenia. Szwy na wypalonych ranach puszczają, rany się źle goją, z powodu martwicy paskudnie cuchną, ropieją, a proces bliznowacenia trwa długo. Zranienia ktore zamkneły się z wielkim trudem, ponownie się otwierają, dochodzi do...
- Dobra, już, dobra...- mówi Hiddink - Nie wiedziałem, że z ciebie taki felczer.
- Detektyw musi znać się po trochu na wszystkim. Żaden ze mnie łapiduch, ale musiałem liznąć to i owo o ranach. Do infekcji nie dojdzie, ale prędzej czy później musi nas obejrzeć prawdziwy lekarz. Maksymalnie parę dni, później będzie źle. Jednak taki, który mieszka na tyle daleko od oceanu by nie skojarzyć zasłyszanej ostatnio historii o strzelaninie na ulicach Frisco. Dobra...
Dźwigam się niemrawo, podnosząc się na osłabionych ramionach.
- Nie powinieneś trochę odleżeć?
- Musimy jechać, jak najszybciej opuścić ten stan. Psy pewnie wciąż węszą. A czeka nas jeszcze podobna zabawa z naszym podoopiecznym...- popatrzyłem wymownie na leżącego chwilowo spokojnie Artura.
Hiddink patrzy na niego, potem na piersiówkę ciągle trzymaną w dłoni, a potem znów na mnie.
- Ale z nim nie pójdzie Ci tak pięknie jak ze mną. - poczęstowałem Herberta papierosem - Jemu trzeba będzie jeszcze wydłubać kulkę. A zważywszy na miejsce, w jakie ją otrzymał bądź pewny że ja się do tego nie biorę. To robota tylko dla kochającego tatusia.

* * *

Stany Zjednoczone Ameryki. Zasrane Stany Zjednoczone.

Ameryka być piękny kraj. Wielki i wspaniały. Szerokie i wspaniałe drogi, Wielki Kanion i milion innych fantastycznych rzeczy, które musisz zobaczyć gdy tak pędzisz na swym stalowym rumaku przez całą tą krainę...Cudowne dwa tysiące mil przygód i niezapomnianych wrażeń.

Tylko nie, kurwa, wtedy, gdy leżysz na podskakującej pace rozsypującej się ciężarówki, masz czterdzieści stopni gorączki i ranę postrzałową, która się babrze - a jakby atrakcji było mało, musisz pilnować jeszcze przemiłego chłopca w którego towarzystwie podróżujesz, a który tylko marzy o tym by rzucić się na ciebie gdy nie patrzysz i przegryźć ci tchawicę.

Dobrze, że w wozie były prochy przeciwbólowe, pakowałem je w siebie jak smok. Poruszaliśmy się szybko. Zważywszy na to, że w moim stanie mogłem wytrzymać za kółkiem niedługo i to tylko wtedy, gdy akurat byłem przytomniejszy - głównie prowadził Hiddink i robił to dobrze. W przypadku nas obydwu był to wyścig ze zmęczeniem. Z ciągłą obawą o pościg. O wpadkę. O to, że nasz wóz, dociskany do granic wytrzymałości, rozkraczy się nam w drodze. O wiele innych rzeczy...
Na szczęście rzeczy te nie stały się. Bywało parę gorących momentów, takich choćby jak ten już na początku drogi, gdy zatrzymaliśmy w zapomnianej przez Boga dziurze, która zrządzeniem losu miała działający telefon razem z obsługą. Zamówiłem rozmowę do Jasona Branda, a Herbert został na zewnątrz pilnując synalka i wozu.

* * *

DRRRRRRRRRRRRń DRRRRRRRRRRńńń!!! - terkot aparatu poniósł się po całym pomieszczeniu.

Dźwięk telefonu wszystkich wystraszył. Odebrał Walter:
-Halo?
- Będzie rozmowa...- głos telefonistki był słaby - do Pana Jasona Branda. Pan Garrett. Rozmowa z...
Tu padła nazwa jakiegoś miejsca, która kompletnie nic nie mówiła nikomu kto mieszkał na wschodnim wybrzeżu. Pewnie nie mówiła nawet nic komuś ze stanu, z którego łączona była rozmowa.
Walter zasłonił słuchawkę ręką i odezwał się do pozostałych: -To Garett.
- Panie Brand? - zawiesiła głos kobieta - ...przyjmie pan?
-Jasonie, rozmowa jest do ciebie - wyciągnął słuchawkę w jego stronę.
- Halo? - był zdziwony.
- Tu Garrett...- połączenie nie było wyr-aźne, głos był przerywany, a i bez tego detektyw brzmiał na osłabionego - To ty, szefie?
- Witaj Garrett? gdzie się podziewasz? - i do innych - To Garrett! Pssst! Słabo go słychać.
- Jesteśmy w drodze...Sprawy...- zniekształcenie uniemożliwiło dosłyszenie końca zdania. - Mamy Artura. Było gorąco. Dostałem kulkę. Ale się wyli...
Przez moment znów nie było nic słychac...
- Czy potrzebujesz jakiejś pomocy? Lekarza? Adwokata? Czy to poważna rana?
- It’s just a scratch...- rzucił Dwight - Jesteśmy w czarnej dupie, gdzie nawet wrony zawracają. Przebijamy się ciężarówką, Artur też jest ranny. Jeśli nie dorwiemy samolotu, prędko do was nie zawitamy...
Rozległ się kaszel detektywa...
- Posłuchaj, Jason. Nie mam już za dużo czasu...Chłopakowi nieźle bije w dekiel, nie wiem czy kiedykolwiek....- znów przerwa w łączności- ...zrobili mu niezłe pranie mózgu. Ale jeśli ten Niemiec będzie go w stanie z tego wyciągnąc, to Artur wie na pewno bardzo dużo. Wiozę ci świadka, który przechyli szalę na procesie. Pod warunkiem, że nie skończy jak Prood. I pod warunkiem, że...
- Sluchaj Garrett - wszedł ci w słowo Jason. - Wybierz jakieś duże miasto w centralnej częsci Stanów. Wyślę wam kogoś na spotkanie. Szybciej dojedziecie. Jeśli Hieronim się zgodzi pojedzie z tym kimś. Co ty na to?
- Co ja na to? Dwóch rannych na trzech, a na karku być może policja stanowa. Z nieba mi spadasz, facet. Poczekaj...
Chwilę trwała niepokojąca cisza. Potem padła jakaś nazwa.
- Saint Louis? Dobry pomysł. Zatrzymaj sie w hotelu “Zielony saksofon”. Prowadzi go mój dawny znajomy. Zadzwonię do niego i wszystko przygotuje. Jest mi winny przysługę. Drobną. Ale to wystarczy. Przetrzyma was aż ktoś do was podjedzie.
- Kurwa, co za nazwa... -rozległ się kaszel - Dobra. Będziemy tam. Poczekaj, wypadł mi papieros...A niech mnie...Muszę kończyć...- głos nagle przyspieszył - Zadzwonię z Saint Louis...Herbert! Do….
- Wszystko dobrze? Garrett?!
Po drugiej stronie rozległ się jednostajny sygnał, oznaczający koniec rozmowy. Chwilę później potwierdziła to telefonistka.


* * *

- Zadzwonię z Saint Louis...- gdy to mówiłem, moja dłoń opuszczała już słuchawkę - Herbert, do cholery, tylko bez paniki. Już idę.
Przez brudną szybę widziałem, jak pod ciężarówkę podjeżdża policyjny wóz i wysiada z niego dwóch tłuściochów z odznakami. Herbert stał blady, a ja szedłem po pustynnym pyle wkładając całe siły w to, by nie było widać jak wiele bólu sprawia mi poruszanie. Gdy do nich podszedłem, oglądali już sobie Artura i papiery podane przez Herberta.
-...u-bez-własno-wolnienie...- męczył się potężnie zbudowany grubas w mundurze. Odwrócili się obaj na mój widok.
- Ma pan jakiś problem...? - zaczął ten drugi niegrzecznie.
- Nie, nie...- Herbert zachowywał zimną krew - On jest ze mną. Jak mówiłem, wieziemy pacjenta ze szpitala uniwersyteckiego w San Francisco...
-...do Tauton Hospital w Massachusetts. - wszedłem mu w słowo uśmiechając się - Panowie pozwolą, że się przedstawię. Doktor Sigmund Bernstein.
Uspokoili się nieco.
- Co mu jest...? - zapytał ten tęższy, bo podobnie jak mnie, łacińska nazwa jednostki chorobowej na dokumencie nic mu nie mówiła.
Hiddink zagrał sprytnie, wymawiając pewnym tonem właśnie tę łacińską nazwę. - Poważna i groźna dla otoczenia choroba psychiczna. - dodał jeszcze.
- Jakby tego było mało...- westchnąłem - W szpitalu zaraził się chorobą skóry. Łuszczyca na plecach i niżej, prawdopodobnie szczególnie zakaźny szczep. Radzę się nie zbliżać, nam za to płacą, wam nie.
Rozmowa nie trwała już długo...

***

Było to akurat w dniu, gdy miałem lepszy okres. Przez znaczną część drogi jednak byłem w gorszym stanie. Większej części w ogóle nie pamiętam, wypełniały ją majaki i przedstawienia przed oczyma, które były zbyt absurdalne lub niepokojące, bym chciał teraz o nich opowiadać. Mam wrażenie, że minęła wieczność zanim dotarliśmy do Saint Louis, ale udało się. Wyglądałem jeszcze gorzej niż nasza ciężarówka. Czułem się jak gówno wrzucone w wentylator. Na miejsce dojechałem na końcówce prochów przeciwbólowych, a w pudełku widniało już dno. Gdyby jeszcze zabrakło mi papierosów, pewnie bym się tam zastrzelił.

Ale wziąłem ich dużo. Żyłem więc, choć gorączka sprawiała że nadal czułem się jakbym nie opuszczał zachodnich pustyni. Byliśmy w Saint Louis i mieliśmy metę. Co dalej? Po pierwsze dokupić papierosów. Po drugie znaleźć lekarza, to już ostatnia chwila na to, by zrobić z raną porządek. Potem telefon do Jasona, zgodnie z umową. Zobaczyć się z innymi...Jedna dziura więcej to za mało by odwieść Garretta od prowadzonej sprawy...

Artur żył, a jeśli załoga z Bostonu dotrze też na miejsce - jest pewna szansa , by ktoś wydobył chłopaka z tej kloaki w której ktoś inny zagotował jego mózg. A wtedy...Syn Hiddinka zacznie mówić, dowiemy się wystarczająco wiele by skutecznie zaatakować Kuturba - a przy odrobinie szczęścia i umiejętnościach papug Branda wystąpi jako kluczowa postać na procesie i mój pracodawca dostanie to, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że cała ta wycieczka na zachód będzie warta swojej ceny...

A jeśli nie...?

Cóż...Przynajmniej pomogłem Hebertowi wyciągnąć rodzonego syna z rąk tych ludzi. Gdybym sam miał syna, pewnie też zrobiłbym wszystko by nie zostawić go samego w takim momencie. Dobry uczynek? Nie wiem. Ale zrobiłem kiedyś wystarczająco wiele złych, by od czasu do czasu wrzucić coś na drugą szalę wagi...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline