Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-01-2011, 18:35   #89
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Środa, 26 październik 2016. 16:47 czasu lokalnego.
Okolice tamy Diablo, stan Waszyngton.


[MEDIA]https://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/cena7.mp3[/MEDIA]


WSZYSCY

Jak już to zostało kiedyś wspomniane, życie składało się z wyborów. Rzadko takich, które czas był przemyśleć, łącznie ze wszystkimi plusami, minusami i następstwami. Tylko te szybkie jak mrugnięcie powieką, wskazywały na to, jacy jesteśmy na prawdę. Bez kombinowania, pierwszy impuls docierający do mózgu. Oczywiście znajdzie się mnóstwo osób zaprzeczających tej teorii, ale umówmy się, większość z nich jest teraz chodzącymi trupami.
Tu decyzję pierwszy podjął Thomson, wydając rozkazy przyzwyczajonym do tego głosem. Nie zastanawiał się, nie przyjmował możliwości bronienia się w małym domku. A inni go posłuchali, nie wyrażając sprzeciwów. Zgodność w krytycznych chwilach, nawet dla nienawidzącej się wzajemnie grupy, to coś co można było podziwiać. Widzieli, że rozpoczęta w takiej chwili kłótnia, mogła doprowadzić wyłącznie do ich śmierci. Ważna cecha. Instynkt przetrwania. Nie każdy ją posiadał, ale oni przecież już zajechali tak daleko, prawda?
Chęć życia. Czy każdy ją posiadał w równym stopniu, oto było pytanie. Któż by nie chciał wiedzieć, co w takiej chwili miał w głowie Stratton, poruszający się już niemal jak zombie, ogłuszony usłyszanymi od Marie informacjami. Ktoś pchnął go do wyjścia, chociaż ten misiowaty mężczyzna obecnie nie był w stanie nawet odbezpieczyć pistoletu.

Na szczęście, inni nie mieli takich problemów. Wypadli z domku, niemal od razu otwierając ogień do ledwie zarysu sylwetki widocznej na dachu domku. Przynajmniej kilka kul musiało być celny, bo to coś, co się tam znajdowało, zawyło z bólu i zniknęło po drugiej stronie, ranne, acz nie martwe.
Zaparkowane w pobliżu Humvee zbliżały się szybko, ale jeszcze szybciej poruszały się kolejne potwory, wybiegając spomiędzy drzew i zeskakując z dachów innych budynków.
Dwa, trzy, pięć...
Przybywało ich z każdą chwilą. Pociski świstały w powietrzu, niesłyszalne dla ludzkiego ucha, oszołomionego kakofonią wystrzałów i krzyków. Aż w końcu coś wpadło pomiędzy nich. Swen dopadł już wozu, szarpiąc się przez chwilę z drzwiami, Nathali wrzasnęła, potykając się i upadając. Nathan, zbyt przerażony by strzelać, zatrzymał się, by jej pomóc. Długi jak lina język owinął się wokół jego kostki i rzucił nim o ziemię, odciągając na bok.
Kula, ostatnia kula z armaty trzymanej przez Greena, rozwaliła łeb zmutowanego potwora, nim ten przyciągnął ofiarę do siebie. Krew bryznęła na ziemię i ubranie, gdy odległe ledwie o dwa metry ciało plasnęło o ziemię. Mogli mu się przyjrzeć bliżej. Humanoidalny, choć pozbawiony skóry i pozbawiony uszu, był stworem z najgorszych opowieści. Oraz z takich, z których śmiali się czasem, oglądając telewizję. Palce zgrubiałe zamieniły mu się w szpony, mięśnie odnóży nawet po jego śmierci pulsowały niezwykłą siłą, a paszcza, może kiedyś podobna do ludzkiej, miała obecnie przerośnięte nozdrza i usta wypełnione kłami i olbrzymim językiem, wyhodowane kosztem nie mieszczących się już na twarzy oczu.
Czy tak właśnie Umbrella wydawała zarabiane pieniądze?

Nie mieli czasu na zastanawianie się. Biegli, dopadając wreszcie upragnionych samochodów. Wróg był już tuż obok, a niemal jak w niemym kinie widzieli, jak pierwszy ze zbliżających się od tamy wozów przewraca się na bok i koziołkuje w podrygach własnej śmierci. Drugiemu udało mu się go ominąć, ale wciąż był daleko. I jakże to niewiele ich obchodziło, choć nieświadomie może to tamci ludzie uratowali życie im wszystkim?
Nie było czasu na wybory. John pchnął Nathana do Humvee, z którego ogień prowadzili już Goran i Swen. Wyszkolenie wojskowe lub jakiekolwiek tam posiadali, teraz przydawało się niezwykle, gdy zmusili dwa ze stworów do ucieczki. Warknął silnik odpalony przez Greena.
Thomson i Marie przemknęli bokiem do drugiego z domów. Detektyw nie strzelił ani razu, nie mając takiej potrzeby skoro wszystko szło na pozostałych. Plując ogniem na prawo i lewo niewątpliwie zwracali na siebie uwagę.
Liberty pierwsza dobiegła do drugiego z Humvee, otwierając drzwi i wpychając tam pozostałych. Dorothy wystrzeliła jeszcze kilka razy, opróżniając magazynek, choć jeszcze przez chwilę naciskała spust, słysząc tylko ciche "klik klik" w odpowiedzi. Przerażenie uniemożliwiało jej odpowiednio szybkie pojmowanie takich sygnałów.

Pozostali już tylko Radcliffe i Stratton. Pierwszy kulejący, drugi nie do końca wiedzący, co działo się dookoła. Goran coś do niego wrzasnął, a potok kul zaorał ziemię za Markiem. Ale nie trafił w co powinien. Chropowaty, ociekający śliną mięsień owinął się wokół jego szyi i z mocą wyciągarki pociągnął go w tył, prosto w paszcze i pazury dwóch stworów. Daniel poczęstował je jeszcze ołowiem, ale nie było już po co wracać. W końcu i on dopadł wozu, który odpaliła już Montrose.
Green w drugim z nich już ruszał, widząc zamykającego drzwi Swena.


JORGENSTEN, GREEN

Wyjechali na drogę jako pierwsi. To oni byli świadkami nieobecnego wyrazu twarzy Strattona. Nawet nie Radcliffe, który nie patrzył w jego stronę, osłaniając siebie samego. Może to lepiej, że tak się stało. Mark aż do ostatniej chwili nie wiedział, co się stanie.
On umarł już tam w domku.
John skoncentrował się wyłącznie na prowadzeniu. Prócz światła z reflektorów samochodowych nie było innych źródeł, dzięki którym widziałby cokolwiek. Nie było jednak najmniejszego sensu jechać na tamę, gdzie droga omijała jezioro, ale kończyła w lesie. Musieli się kawałek wrócić, o czym doskonale pamiętali Jugol i Swen - na most i dalej leśną, górską drogą na wschód, gdzie wciąż mogli zaszyć się w dziczy.
Goran wciąż strzelał, uspokoiwszy się dopiero, gdy domki wreszcie zniknęły im z oczu. Podobnie jak prawie wszystko inne, prócz reflektorów Humvee prowadzonego przez Liberty. Trzymała się blisko.
Nathan blady i przerażony siedział w milczeniu.
Swen zaś swój bieg przypłacił okropnym bólem, który obudził się w jego skręconej nodze. Był pewien, że to był ostatni jego sprint w najbliższych dniach.


JORGENSTEN, GREEN, MONTROSE, RADCLIFFE

Wróg był szybki. Bardzo szybki.
Może nie tak szybki jak w pełni rozpędzony samochód, ale to ostatnie było niemożliwe w tych warunkach. Pancerz był mocny, a dwa karabiny maszynowe odgrywały swoją melodię jak tylko ich operatory dostrzegli podejrzany ruch. Znacznie częściej odzywał się ten drugi, obsługiwany przez Radliffa. Czy to dlatego, że jego samochód jechał jako drugi, czy może po prostu miał lepsze oczy, dostrzegające szczegóły rozmazujące się przed, naszprycowanemu lekami przeciwbólowymi, Goranem.
Wróg szybko nauczył się trzymać w cieniu. Ale był tam. Wiedzieli to doskonale.
Był tam i czekał na dogodną okazję.

Nie mogli czekać, przynajmniej nie inaczej, niż zwalniając. Służyli teraz za przynętę, a droga i tak była tylko jedna, jeśli tylko Thomson lub Boven zerknęli, gdzie się oddalają.
John i tak niewiele widział, przedzierając się przez mrok, deszcz i mgłę, której nawet potężne reflektory Humvee nie rozpraszały całkowicie. Liberty miała łatwiej, trzymając się po prostu świateł samochodu przed nią. Gdyby Green się rozbił, ona podążyłaby jego śladem.
Ale to tylko głupie rozmyślania.
Chwilę później wjeżdżali już na most, pędząc na wschód, ku jeszcze bardziej dzikim terenom stanu Waszyngton. Stojący przy karabinach dojrzeli i zameldowali o podążających za nimi światłach dwóch samochodów.


THOMSON

Wpadli do domku, barykadując za sobą drzwi. Nie mieli czasu, ale Maria na szczęście nie przeniosła tu całego sprzętu, a tylko ten na prawdę niezbędny. Jakąś wirówkę, mikroskop i kilka innych dziwnych urządzeń, które pośpiesznie pakowała do worka. Zostawiała wszystko inne, co można było dostać w łatwiejszy sposób, lub nie było w pełni niezastąpione.
Detektyw skupił się na obserwacji, widząc ze swojej pozycji, jak prawie wszystkim udaje się dostać do Humvee. Ruszali już, gdy Boven dotknęła jego ramienia, wciąż przeraźliwie blada. Techniczka potrafiła działać sprawnie, musiał przyznać.
- Może tak było lepiej... Mam już wszystko.
Widziała to. Nie mogła nie widzieć. Stworzenia się pożywiały, wyrywając całe fragmenty martwego już ciała. Jednego skosiła jeszcze seria z wozu bojowego, zanim oba nie odjechały z piskiem opon. Przynęta zadziałała. Pozostał tylko ten jeden, skupiony na zaspokajaniu głodu. I te, które pędziły za zbliżającym się pickupem, ale do tego wciąż było dość daleko.

Wybiegli, a Thomson jeszcze w ruchu wystrzelił kilkanaście pocisków, które bezbłędnie podążały do zaskoczonego celu. Nie miały oczu, musiały więc polegać na innych zmysłach, zagłuszonych przez karabinowe serie z drugiej strony i zapach świeżej krwi.
Nie było się nad czym zastanawiać. Dopadli do Land Rovera, wrzucając zabrane rzeczy na tylne siedzenie. Drugi samochód był już tuż obok, a zaraz zanim poruszające się sylwetki. Marie zapaliła silnik, a detektyw opróżnił do końca magazynek M-16.
Sylwetki zapadły się w ciemności, gdy biochemiczka ruszała tuż za pickupem, którego reflektory prowadziły ich dalej, na most, za dwoma Humvee, które uciekły tam chwile wcześniej. Czy ten jadący przed nimi tam właśnie szukał ratunku?
W końcu nie mogli wiedzieć, kto siedzi w środku, a każdy człowiek podświadomie ucieka pod opiekę żołnierzy czy policji. Jakże bardzo się mylili! Ale najpewniej także przerażenie odgrywało tu ogromną rolę. Cała paka pickupa pokryta była świeżą, mieniącą się w świetle reflektorów krwią.

Byli chyba w połowie drogi, gdy nagła eksplozja podbiła Land Rovera w górę. Marie wcisnęła hamulec całkowicie odruchowo, widząc przed sobą ścianę ognia i gruzu, który uderzył w opancerzony samochód. Ci z przodu nie mieli tyle szczęścia. Odrzuciło ich na bok, przewracając i unieruchamiając. Hamulce terenowego wozu nie wystarczyły, by zatrzymać się na czas. Boven krzyknęła, uderzając w drugi samochód i stając w poprzek drogi. Silnik zgasł, nie chcąc odpalić ponownie.

Thomson widział już takie rzeczy. Doskonale wiedział o co chodzi.
- Padnij!
Siateczka pęknięć pojawiła się na bocznych szybach, gdy na wysepce pojawiły się ubrane na czarno, ludzkie postaci, naciskając spusty lekkiej, automatycznej broni. Tylko nieliczne płomienie pozwalały dostrzec ich ruch, gdy zbliżali się powoli do unieruchomionych samochodów. Nie mieli tłumików, nie zamierzali się kryć z tym, co robili.
Umbrella wróciła.
A oni byli tylko we dwójkę.


JORGENSTEN, GREEN, MONTROSE, RADCLIFFE

Już byli za mostem. Wróg nie miał gdzieś się schować, ale Radcliffe dojrzał tylko jednego potwora, w którego posłał serię. Potem zostali sami, przejeżdżając na drugą stronę jakiegoś rozlewiska czy rzeki, napełnianego najpewniej przez tamę Diablo. Pośrodku znajdowała się mała wysepka, a potem drugi most, który minęli z tak samo dużą szybkością.
Tam mogli się zatrzymać. Poczekać przez chwilę, widząc, choć z trudem, światła dwóch podążających za nimi wozów. Dojeżdżali już do wysepki, gdy nagły wybuch oślepił ich wszystkich, zmuszając do zasłonięcia oczu. Chwilę potem nadszedł huk.
Most?
Ale wciąż stał, przynajmniej ta część, którą widzieli.
Były już za to tylko jedne światła, widoczne gdzieś tam przez dym i ogień, jaki rozpalił na chwilę zieloną część wyspy.
Światła przewróconego samochodu.
Drugiego nie było nigdzie widać, ale pojawiło się co innego.
Ludzkie sylwetki, które nagle pojawiły się na wyspie, niczym upiory spod ziemi.
Tylko upiory nie nosiły broni, która rzygałaby krótkimi błyskami. Jeśli Marie i David jeszcze żyli, to niewiele życia im zostało.
Na pewno nie bez pomocy...
A przecież tam gdzieś czaiły się nie tylko ludzkie potwory.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 01-01-2011 o 22:34.
Sekal jest offline