Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-01-2011, 12:43   #126
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze

Podróże kształcą... Taa...

Connecticut... Pennsylwania... Ohio... Indiana... Illinois... Missouri... Wreszcie.

Kurz i pył.

Zmęczenie.

Samochód to nie jest fajny środek transportu. Jest dobry i owszem, ale na krótsze wycieczki, wypady nad wodę za miasto. Super – otwarte okna, wiatr we włosach, ale tysiąc mil, to jakaś przesada.

Tak by myślał Walter, gdyby wybrał ten środek transportu na podróż wakacyjną. Gdyby w ten sposób chciał dojechać do St. Louis, w którym miałby spędzić jakieś dwa tygodnie słonecznego urlopu. Tak by myślał zresztą każdy normalny człowiek, gdyby jechał na wakacje. Samochód? Zwariowałeś?

Z tym, że Walter i Teodor, który zmieniał go za kółkiem oraz Hieronim Wegners, siedzący z tyłu z rozciągniętą protezą na tylnej kanapie, nie wybrali się na wspólne wakacje. To była podróż – zadanie. Zadanie, które ma na celu odebranie cholernie ważnego świadka w tym plugawym śledztwie.

Księgowy, gdy prowadził, trzymał mocno zaciśnięte dłonie na kierownicy, pochylony lekko do przodu. Wpatrzony w drogę przed siebie. Mocno skupiony. Nie miał jak rejestrować tego, co działo się za oknem. Dopiero, jak Stypper go zastępował, co nieco docierało do niego z tej bogatej i różnorodnej panoramy, przewijającej się za bocznymi oknami pojazdu. Ale zmęczenie też robiło swoje. Dlatego, jeśli Walter nie ściskał w rękach kierownicy, bardziej skupiał się na opadających powiekach, niż na widokach. A nie ulega wątpliwości, że było co podziwiać, bo Stany przecież ciągną się przez cały cholerny kontynent, skupiają wszystkie narodowości świata oraz wszystkie możliwe krajobrazy i rzeźby terenu. O czym mógł przekonać się Wegners. Ten to rzeczywiście mógł podziwiać. Siedział całą podróż na tylnej kanapie z wyciągniętą nogą i niewiele się odzywał. Z drugiej strony, był to człowiek, który widział już takie rzeczy, że nic nie jest w stanie chyba go zadziwić. I tutaj Chopp akurat nie miał racji, bo Hieronim był osobą, która zawsze jest głodna nowych doświadczeń i niezależnie, czy jechali akurat jakimiś pomniejszymi dróżkami, mijali wiejskie gospodarstwa,


czy tymi międzystanowymi, czy próbowali przebić się przez sam środek Scranton, Akron, Columbus, Dayton, czy Indianapolis,


chłonął wszystko,


bo wszystko było ciekawe.

Tymczasem Walter znów siedział za kółkiem. Jego zaciętość była podsycana dodatkowo myślą, że nie będzie ich w Bostonie przez co najmniej osiem długich dni. Osiem dni. Wszystko może się wtedy zdarzyć. Jeśli Wagonow będzie chciał wykonać następny ruch, to Lafayette może nie wystarczyć. Ale trudno, nie przeskoczą tego. Muszą jechać samochodem. Muszą przecież odebrać pozostałych – pociągiem oszołomionego Artura nie będą wieźć. A z tego, co mówił Brand, to młody Hiddink nie sprawia najlepszego wrażenia.

Walter czuł już zapach Saint Louis, chociaż nie wiedział, jak ono pachnie. Czuł to bardziej gdzieś pod skórą, niż nosem. Zbliżali się. To pewne. Chociaż samo dotarcie do miasta, nie wystarczało, żeby być już na miejscu. Trzeba znaleźć „Zielony Saksofon”, a St. Louis miało jakoś wyjątkowo poplątaną sieć dróg. I jeszcze to cholerne święto strażackie.




***

Brand rzeczywiście odwalił dobrą robotę; właściciel już na nich czekał od jakiegoś czasu i miał dla nich przygotowane pokoje. Nawet, jeśli przysługa, którą był winien Jasonowi, nie była mu na rękę, nie zdradzał się z tym i zapewniał o gotowości do usług. Walter wspomniał, że może być potrzebny lekarz, ale szczegóły będą znać, kiedy dojadą ci, z którymi mamy się spotkać. Dopóki Garett i pozostali się nie zjawią, wędrowcy z Bostonu mogą odpocząć i wreszcie porządnie się wykąpać.


Teodor spał.

Hieronim spał.

Walter przechadzał się korytarzami hotelu i palił papierosy. On nie mógł zasnąć. Nosiło go. Miał przeczucie, że ci, na których czekają, zjawią się jeszcze dzisiaj. Było gorąco. Trochę po hotelu, trochę przed hotelem. Księgowy przechadzał się nerwowym krokiem tu i tam, ale za daleko nie odchodził. Nie chciałby czegoś przegapić. Zamówił rozmowę z Bostonem, żeby upewnić się, czy z Amandą wszystko w porządku, ale nie udało mu się uzyskać połączenia.

W końcu jednak dał za wygraną i położył się. Zasnął. Głęboko. Ale nie na tyle, żeby nie usłyszeć ruchu, jaki odbywał się gdzieś na korytarzu. Chwilę leżał w bezruchu i nasłuchiwał. Nagle zerwał się i obudził pozostałych: -Przyjechali!

Doskoczył do drzwi. Nikogo nie było. Podeszli więc do pokoju, który przygotował dla nich właściciel hotelu. Walter zapukał i otworzył powoli drzwi. Ich oczom ukazał się Hiddink, przyciskający do ust palec wskazujący: -Ciii, śpią... - mówiąc to, zrobił głową gest w kierunku dwóch łóżek pod ścianą, na których spoczywali Garett i chyba ten... Artur. Zresztą było za mało czasu, bo Herbert wypchnął ich na korytarz i zamknął drzwi. Chwilę porozmawiali szeptem. Hiddink pokrótce określił jak ciężki jest stan detektywa oraz jego syna. Walter był jednak zdania, że Hieronim powinien i tak obejrzeć Artura natychmiast, zanim wezwą lekarza.

Weszli ponownie do pokoju. Herbert wskazał ręką łóżko, na którym spoczywał wychudzony i brudny facet z zaniedbaną brodą. To był Artur. Garett zresztą wyglądał nie lepiej. Spał jak zabity. Chopp pierwszy raz go widział, kiedy jego mina nie mówiła: „wiem wszystko, cieniasy”, ale coś bardziej w stylu: „Kurwa, jak boli...”. Walter był pewny, że to tylko chwilowe. Wystarczyłaby pewnie sekunda i obudzony detektyw znowu byłby najmądrzejszy. Z drugiej strony... trzeba go zrozumieć: prowadzi śledztwo, które prowadzi też banda amatorów. Nic dziwnego, że go to wkurza.

Te kilka chwil refleksji wystarczyło, żeby Walter spuścił z oka Wegnersa, a ten przypomniał o sobie, biorąc księgowego za łokieć i wyprowadzając go z pokoju. -Muszę z nim pogadać – rzucił do pozostałych i po chwili byli na korytarzu. Odcięci od reszty drzwiami pokoju.

-Muszę ci coś powiedzieć, Walterze – mówił szeptem. -Chciałbym, żebyś później to przekazał Herbertowi. Ode mnie nie przyjmie takich informacji, bo czuję, że mnie nie lubi.

-Mów, Hieronimie.

-Chłopak... nie ma duszy – wypalił Niemiec. Walter przez chwilę mu się przyglądał. W końcu się odezwał: -To rzeczywiście rewelacja. Rozumiem, czemu nie chcesz powiedzieć o tym Herbertowi. Wziąłby cię za fraki i zaczął krzyczeć, że pieprzysz bzdury.

-Właśnie tak by się stało – kontynuował Wegners. -A sprawa jest poważna. Jego dusza została porwana i ukryta w czymś... najprawdopodobniej w jakimś przedmiocie. Ten przedmiot trzeba zniszczyć w odpowiedni sposób, inaczej Artur będzie niewolnikiem tej siły.

-Jak go można zniszczyć? - zapytał księgowy rzeczowo, zupełnie ignorując fakt, że to co mówi ten Niemiec, jest... chore.

-Najlepiej, gdyby zrobił to ktoś z rodziny, ale... - Hieronim zawiesił głos. -Ale ten przedmiot zdaje się być coraz dalej od niego. Prawdopodobnie jest na statku. Czar rzucił ktoś potężny, z kim ja nie mogę się mierzyć.

-Cholera! - zawołał Walter. -Statek płynie do Indii.

-Podobne zaklęcia znają szamani wielu prymitywnych kultur, czy raczej kultur, które Europejczycy nazwali prymitywnymi.

-Czy Artur zginie, jeśli nie zostanie odczarowany? Co ma większe znaczenie: czas, czy odległość, w jakiej znajduje się ten przedmiot?

-I jedno i drugie. Naprawdę trudno mi coś powiedzieć konkretnego. Nie znam tego zaklęcia. Nie wiem od czego zacząć. Ale wiem, że ten nieszczęśnik został... pozbawiony swej woli. I wolę tę zamknięto gdzieś w czymś, co się od nas oddala.

-Czy znasz kogoś, kto może mu pomóc, a jest bliżej, niż w Indiach? Czy powinniśmy wracać do Bostonu?

-Myślę, że musimy wrócić do Bostonu. Nawiązałem tam pewien kontakt. Może być pomocny – ostatnie słowa spowodowały, że Chopp miał ochotę rzucić się na profesora i po prostu go ucałować, bo w pewnym momencie myślał już, że sprawa jest zupełnie przesrana.

Wrócili do pokoju. W tym samym momencie pojawił się lekarz. To właściciel, widząc w jakim stanie pojawili się następni goście, nie zastanawiał się długo, tylko sprowadził tu medyka.

Opatrywanie ran trochę trwało, ale najważniejsze, że zostało to zrobione w sposób profesjonalny. Co prawda zalecił Garettowi kilka dni w łóżku, ale chyba nikt z tutaj obecnych nie myślał o dostosowaniu się do tej rady. Ale na pewno trzeba będzie kupić kilka lekarstw, jakie doktor wypisał na recepcie.

-Myślę, że teraz powinniśmy spróbować się przespać – odezwał się księgowy. W głębi ducha był bardzo zadowolony, że Hieronim postanowił rozmawiać właśnie z nim, co stawiało go na wyższym stopniu do wtajemniczenia. - Jutro z rana możemy ruszać z powrotem. Będzie mnóstwo czasu, żeby pogadać.

-Może niech panowie Garrett i Hiddink pojadą pociągiem – zaproponował Teodor i brzmiało to rozsądnie. - Dla nich to zawsze wygodniejsza i zdecydowanie szybsza forma podróżowania. My we trzech powinniśmy dać sobie radę dojechać do Bostonu z Arturem. Tam połączymy swoje siły i oddamy Artura w ręce ojca. Jak panowie zapatrują się na moja propozycję?

-Jeśli tylko Herbert zgodzi się zostawić Artura w naszych rękach, myślę że to dobry pomysł. Hieronim i tak może mu pomóc dopiero na miejscu w Bostonie – odrzekł księgowy. Najchętniej wylądowałby już w łóżku. Odpoczynek był potrzebny każdemu z nich.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline