Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-01-2011, 09:42   #90
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Czy tak czuli się żołnierze, wrzuceni w wir ognia walki? Zapomniani bohaterowie wojen, których nikt już nie pamiętał? Wojen, których nikt już pewnie nigdy nie zapamięta. Czy czuli się tak, jak John Green w tym momencie, kiedy podrywał się kierowany słowami Davida. Kiedy odbezpieczał broń i wciskał spust posyłając pierwszy pocisk w to oskórowane szkaradzieństwo.

W takiej chwili adrenalina robi cuda z ludzkim ciałem. Sięga do rezerw w organizmie, z których istnienia nawet nie zdajemy sobie sprawy. Serce bije pompując krew w rytmie ostrzału. Sekundy zdają się być minutami, a minut nie ma, bo o życiu decydują tylko sekundy. A niekiedy ich ułamki.

John nigdy nie uważał się za żołnierza. Nie miał duszy wojownika. A może miał? Bo czy negocjacje finansowe nie miały w sobie czegoś z walki. Zamiast pistoletów i kul, były w niej słowa i kruczki prawne. Ale w takim ogniu hartuje się duch człowieka. Wychodzi prawdziwa natura. Tak. Walka jest doskonałym polem do obserwacji psyche. Poznania osobowości tych, którzy muszą przelewać krew. Robi z ludzi albo rycerzy w lśniących zbrojach, albo skurwysynów pierwszej wody. A czasami rycerz i skurwysyn to jedna i ta sama osoba.

BAM!

Pierwsza kula, która poleciała w stronę obrzydlistwa na dachu domku. Green przysiągłby, że widział, jak pocisk wyrywa kawał cielska w barku stwora. Ten pierwszy celny strzał zadziałał jak zastrzyk pewności siebie.

BAM!

Kolejna kula nie była tak celna. Drzewo znajdujące się na linii ognia straciło spory kawałek kory i łyka. Oskórowane bydlę pędziło dalej, wprost na nich.

BAM!

Pędzący stwór przekoziołkował w powietrzu. Ktoś ściął go serią z karabinu. John pobłogosławił w myślach Svena i jego wielką pukawkę. Nawet nie czuł odrzutu. Trzymał pistolet pewnie, jakby urodził się z nim w rękach. Miał cel! Pomóc rodzinie Dorothy dostać się do samochodów.

BAM! BAM! BAM!

Pociski szybowały do wybranych przez Greena celów. Niezbyt skutecznie – raniąc lecz nie zabijając.

Jeden z potworów wpadł pomiędzy nich. Paskudny jęzor owinął się wokół kostki Nathana. Ułamek sekundy później BAM! Ostatni pocisk trafił bestię w środek czaszki rozbryzgując kawałki kości i posoki wokół. Jęzor puścił swoją ofiarę i Nathan poderwał się do ucieczki.

John Green był już w samochodzie chowając pozbawioną amunicji broń. Miał jeszcze jeden magazynek w kieszeni kurtki, ale nie marnował czasu na jego ładowanie. Kluczyki były w stacyjce więc szybko włączył silnik i pokrzykując na resztę ponaglał ich do wsiadania.

Wtedy zobaczył Marka. Na sekundę zamknął oczy, widząc jak jęzor stwora ściąga go w kierunku paszczy. Nie miał już kul, by ostrzelać bestię, a kiedy inni zauważyli co się dzieje, było już za późno. Seria Daniela mogła jedynie pomścić Marka, chociaż John nie był pewny, czy idea zemsty za Strattona przyświecała Radclifowi gdy faszerował potwora ołowiem.

W tym czasie inni wskoczyli do środka.

* * *

Ruszyli.

Prowadził John. Nie był jakimś tam wyśmienitym kierowcą. Radził sobie na trasie i w ścisku wielkich metropolii, ale to wszystko. Nie mogli oczekiwać od niego dynamicznej jazdy, nagłych zwrotów na ręcznym i brania zakrętów z piskiem opon. Po prostu jechał. Uciekał upewniając się jednak, czy reszta jedzie za nimi.

Serce Greena nadal biło jak szalone. Kiedy promienie reflektorów przeszywały ciemność i mgłę, zawijając się na krzakach rosnących na poboczu i pniach drzew, czarnoskóry biznesmen miał wrażenie, że widzi gdzieś na skraju światła te bestie, przeskakujące od drzewa do drzewa, niczym groteskowa i koszmarna wersja wilczego stada. Umysł nadal działał klarownie.

- Swen – powiedział Green siląc się na spokój – Gdzie teraz?

- Jeszcze kawałek – Jorgensten mówił z wyraźnym bólem obserwując ostrzeliwującego skraj lasu Gorana. – Kawałek stąd, potem na lewo i na most.

- Ktoś jest ranny? – zapytał John z niepokojem. Nie wiedział co robi zadrapanie lub ugryzienie przez te potwory.

- To skręcona kostka. Boli jak skurwysyn, ale nic groźnego – wyjaśnił Swen.

John zwolnił na moment i pogmerał ręką w kieszeni kurtki. Rzucił Jorgenstenowi swoje pigułki przeciwbólowe.

- Są mocne. Przepisane dla mnie na zamówienie. W kilka minut przestaniesz czuć ból. Nie wolno jednak po tym prowadzić samochodu – zaśmiał się z niewyszukanego żartu ostentacyjnie dodając gazu.

Domki znikły w ciemnościach. John Green skoncentrował się na drodze. Goran przestał strzelać.

* * *

Humvee był dość prosty w prowadzeniu. Jego ciężar dodawał kierowcy pewności siebie. Zgodnie z amerykańskim duchem wielkich samochodów wóz, który prowadził Green był na pewno wielką pigułą pewności siebie. Dodawał skrzydeł. Mówił – „bracie, nie masz sobie równych na tej przeklętej drodze”.

Gdyby nie pogoda. Mgła, ciemność i deszcz. Brakowało tylko cholernego śniegu na dokładkę. Goran co jakiś czas ostrzeliwał las. Słychać było, że z drugiego samochodu też ktoś prowadzi ogień. Zatem pogoń nie zrezygnowała.

- Skręć tam – Swen wskazał kierunek, a Green posłusznie pojechał tam, gdzie trzeba.

Chwilę później koła wyraźnie podskoczyły na łączeniach mostu. DUBUDUM! DUBUDUM!

Potem drugi most. Green zwolnił upewniając się, że światła innych samochodów nadal są za nimi. Były!

Wybuch oślepił Johna na moment. Opanował się jednak i płynnie wyhamował wóz, nie puszczając kierownicy. Potem uszy Greena przeszył łoskot eksplozji.

Most? Czy to wybuchł most!?

Nie. Stał tam, lecz jakiś samochód był wywrócony.

I wtedy zobaczył ostrzeliwujących ich ludzi. Siąkających w ich stronę seriami od strony wyspy.

Green przez chwilę bił się z myślami. Ułamki sekund. Czy był coś winny tym wszystkim ludziom? Maria powiedziała wyraźnie, że nie wie co mu jest i co pływa w jego krwi. Więc była mu juz niepotrzebna. Reszta znała jego sekret, więc zawsze będzie patrzyła na Greena z podejrzliwością. Gdyby teraz odjechał, zyskałby.

Podjął decyzję.

- Swen – rzucił krótko do Jorgenstena ładując jednocześnie zapasowy magazynek do pistoletu. – Zmień mnie za kółkiem. Z tą nogą możesz spokojnie prowadzić, lecz nie biegać.

Otworzył drzwi wyskakując z humvee tak, by samochód stanowił osłonę pomiędzy nim, a ludźmi na wyspie.

- Goran! – krzyknął do Jugola. – Napierdalaj do tych na wyspie!

Ruszył najszybciej jak potrafił, skulony w stronę wywróconego samochodu.

Liczył na to, że ktoś z drugiego wozu pomoże mu w tym zadaniu. W wywróconym samochodzie być może byli ranni. Jeśli tak było Green miał zamiar pomóc im wydostać się z auta i przedostać do najbliższego wozu. Nie miał zamiaru wdawać się w wymianę ognia z napastnikami. Spluwę wziął jedynie po to, by obronić się na wypadek ataku obdartych ze skóry potworów.

Zacisnął zęby i ruszył w kierunku samochodu. Nie był bohaterem. Po prostu nie miał już nic do stracenia. Jeśli wirus w jego krwi był podobny do tego zombie – wirusa to każdy czyn mógł być jego ostatnim. Jaka różnica – kulka od Swena, kulka od żołnierza, śmierć od kłów? Nie czuł żadnej różnicy. Śmierć, to śmierć. I tyle.

Ale póki żył, mógł pomóc innym w ich przetrwaniu. Szczególnie rodzinie Dorothy.

Starając się być jak najtrudniejszym do trafienia celem biegł w stronę wywróconego samochodu mając nadzieję, że jego pasażerowie żyją i że nie traci czasu na próżno.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 03-01-2011 o 10:57. Powód: kosmetyka - pochylenie tekstu itp.
Armiel jest offline