Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-01-2011, 17:02   #12
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny


Gdy Marek otworzył oczy po raz drugi, nie pamiętał gdzie jest ani gdzie był przed chwilą. Nic nie widział, ale wydawało mu się, że jest w domu, w swoim domu. Pralka buczała hałaśliwe. Za oknem słychać było jakieś walenie młota, musi jakieś roboty drogowe. Do tego odgłos ptactwa na drzewach w parku nieopodal. Zmysły powoli zwracały uwagę na coraz różniejsze szczegóły. Czuł wilgoć na czole. Czuł, jak owa wilgoć spływa strumieniami po rozgrzanej głowie. Czuł też smród. Na początku słaby zapach zgnilizny i potu, później smród stał się nie do zniesienia. Co tak śmierdzi? zastanowił się i wstał.


A raczej chciał wstać. Głowa ważyła chyba z tonę. Nawet nie oderwała się od łóżka, na którym leżał. Zdołał tylko zamknąć i otworzyć ponownie oczy. A i to nie przyszło mu łatwo. Powieki, w odróżnieniu od głowy, ważyły tylko po sto kilo. Świat zawirował. Wzrok wrócił nagle, zaskakując żywiołowością. Wszystko się kręciło, rozmazywało i nabierało kolorów. Niczym paleta malarza nabierała wyrazu. Dominowała zieleń, w najprzeróżniejszych odcieniach. Wszystko, co mogło mieć krawędzie, było ich pozbawione, a co było kształtne, było niewyraźne. Wraz ze wzrokiem poprawiał się także słuch i węch. Pralka przestała udawać pralkę, a zaczęła szlifierkę kontową na wysokich obrotach. Smród, na nieszczęście, pozostał smrodem.

Marek ponownie ruszył głową. Tym razem udało mu się aż nadto. Gdyż poderwał ją centymetr, może dwa, w górę i opuścił. Po czym ból przeszył mu kilkakrotnie całą czaszkę. Pralka ponownie zabuczała, a w kadrze pojawiła się dziwna zjawa. Czarna na tle jasnozielonego nieba postać zazgrzytała po szlifierkowemu i wyciągnęła w jego stronę czarną rękę. Po czole Marka ponownie popłynął pot. Zimny i już nie przypominający potu a raczej strumień wody. Oczy zaczęły piec, więc zamknięcie ich okazało się jedyną słuszną decyzją. Tak jakby Marek nad tym panował...
*

… słońce afgańskiej pustyni zgasło raptem. Marek z postrzelonym biodrem, stopą, ramieniem (w dwóch miejscach), barkiem i chyba nawet sercem ukrywał się właśnie z samym nożem, i tylko w jednym bucie, za pobliską skałą. Przed sobą miał jedynie pustynię. Za sobą setkę rozwścieczonych afgańskich zabijaków. Każdy uzbrojony w kilof i łopatę. Świetnie. A teraz nawet słońca nie było. Świat zawirował...
*

… I to z mocą huraganu Katrina. Marek obrócił się i sobie rzygnął. Znowu był w świecie bez kontur i znowu słychać było pralkę. Tym razem świat jednak wdzierał się do jego umysłu łagodniej. Głowa mniej bolała i ważyła też mniej, a smród nie był tak dokuczliwy. Może to kwestia przyzwyczajenia? Mroczna postać, która już nie była taka mroczna, podeszła do niego, przytrzymała go, próbując położyć znowu na plecach. Coś zaskrzeczało a usta postaci, która coraz bardziej przypominała kobietę, poruszyły się. Pralka zakaszlała złowrogo i do kobiety podszedł rosły mężczyzna i jednym ruchem silnej ręki posłał Marka na plecy. Polak nawet nie myślał się przeciwstawiać, przyglądał się tylko, jak pralka i szlifierka kontowa rozmawiają ze sobą i, co nie zaskoczyło Marka tak bardzo, po ludzku. Jedyny problem polegał na tym, że to był niezrozumiały język. Ale na pewno nie piłowanie i pranie. Może węgierski?

Marek ułożył wygodnie głowę. Czuł, jaka jest rozpalona. Ale zdawało się, że już ciśnienie w niej spadło. Nad sobą miał dach z listowia. Prześwity jasnego nieba, tak małe, że wyglądały jak gwiazdy na nocnym niebie, raziły w oczy. Sprawiało to ból, ale mizerny. Ptaki zawodziły piskliwie w górnych partiach lasu. Pan Pralka i pani Pilarka skończyli dyskutować. Przyszedł drugi mężczyzna. Podnoszenie głowy dalej sprawiało problem, to też Mróz postanowił nie robić tego. W ogóle chęci na robienie czegokolwiek były znikome. Ciężko nawet rzec, że były. Oczy zaczęły ciążyć. A rozmowa znowu przeszła w warkot. Mróz zasnął.
*

Gdy się obudził następnym razem, był w opałach. Ciężko powiedzieć, że się obudził. Obudzono go - to lepsze sformułowanie. Świat zawirował. Ale zrobił to inaczej niż dotychczas. Umysł został zbombardowany natłokiem czynników zewnętrznych. Krzyki, warknięcia, wycia, szloch, zgrzytnięcia. Zapach krwi, smród potu, łajna, padliny i czegoś jeszcze, co było ciężkie do scharakteryzowania. Ktoś gdzieś upadł, ktoś się zatoczył. Coś ktoś powiedział. To wszystko, by później nastała cisza. Cisza ogólnie, bo słychać było czyjeś kroki. Żelazne kroki. Stalowe.

Marek otworzył oczy dokładnie w tej chwili, w której czyjaś łapa chwyciła go za gardło i obróciła na łożu. Dopiero teraz Polak poczuł, na jakim twardym posłaniu leżał. Lita decha, mogłoby się wydawać, może skała. Ręka była na tyle duża, by objąć całą szyję Polaka, a głos był gardłowy i głęboki. Bardzo głęboki.

Marek siedział. Nie sam, a mimowolnie, trzymany w niedźwiedzim uścisku. Oczy przyzwyczaiły się już do świata, w którym się znalazły. Dostrzegły dryblasa w skórze i żelazie. Dostrzegły oczy przenikliwie badające znalezisko. Dostrzegły ciała mężczyzny i kobiety. Jedno bez głowy, drugie z rozszarpaną czaszką. Dostrzegły wreszcie wilki. Te same. Tak, te same, co wcześniej ubiły stadko świniopodobnych zwierząt na polanie. Siedziały bądź leżały spokojnie, niczym pieski pokojowe. Niczym chihuahua.

Oczy Marka raz jeszcze spojrzały na właściciela drapieżnych oczu, gdy nagle druga ręka uzbrojona w coś twardego walnęła go w głowę. Światło zgasło.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline