Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-01-2011, 22:01   #128
zodiaq
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
-Ch....cholera...- ciężko dysząc oparł się na łokciach - c-ciężki jesteś...
z-znasz jakiegoś lekarza...ktoś m-musi obejrzeć tą nogę.
- Wyliżę się... - usłyszał odpowiedź i ciężkie sapanie - byle tylko bezpiecznie dotrzeć do domu...
Było w tym stwierdzeniu wiele nadziei ale Leonardowi zdawało się że jeszcze więcej smutku. Luca gramolił się by wstać. Syczał, jęczał i stękał. Klął pod nosem, jednak i to nie pomagało. Nie był w stanie ustać na zwichniętej nodze. Po dwu koślawych krokach runął na ziemię jak długi. Spętany bólem nawet nie próbował znowu wstawać.
- Accidenti... - rzucił pod nosem zły na siebie - Nie dam rady... kuuurwa! - syknął kąśliwie bo głośniej się nie odważył.
- N-nie mamy czasu - syknął student, po czym chwycił za rękaw Luci i przełożył jego rękę nad głową, starając się nie zwracać uwagi na jego pojękiwania. Nie dało się nijak. Luca jak mógł walczył z grawitacją i własną niemocą, ale posykiwań, jęków i stęknięć powstrzymać nie potrafił. Niedługo pojękiwali, klęli i ziali wespół, bo dla Leonarda wyraźnie z upływem czasu i sił słabnący włoszek był zdecydowanie za ciężki. A jednak szli. Tempem żółwim i niemrawym krokiem, ale szli. Z determinacją, jakiej obaj zapewne u siebie nie podejrzewali posuwali się jard za jardem, metr za metrem, byle dalej od torfowiska, od skąpanych w ciemności i śmierdzącej ściekiem wodzie nieużytków. Miejsca, które na samo wspomnienie napawało grozą i nowymi siłami. Nawet jeśli z początku mieli ochotę o coś pytać nawzajem, przebyta droga i płytki oddech studziły zapędy. Luca walcząc z bólem mocował się z samym sobą by tylko dalej iść. Leonard z rosnącym z każdym krokiem ciężarem holowanego chłopaka oraz własnym charakterem, bo dziesiątki, jeśli nie setki razy w ciągu tej drogi przez męki miał ochotę zrzucić ciężkie ramię i wreszcie odetchnąć.
Jednak szli. Mijali parkany, skrzypiące wiatraki, jakieś odległe, pogrążone w ciemności fabryczne zabudowania. Chwiejnym, pijackim krokiem przemierzali ciemne uliczki wciśnięte pomiędzy czynszówki tak zdezelowane, że mogły zamieszkać w nich tylko karaluchy... i ludzie. Nie wiedzieli jak dużo czasu zajęła im ta mozolna wędrówka. Noc jednak musiała być już głęboka, bo z uliczek poznikali obecni wszak, gdy jeszcze szli w tamtą, drugą stronę, ludzie. Aż dziw, że nie natknęli się na jakichś opryszków...
Odległy warkot jakiejś przejeżdżającej gdzieś dalej ciężarówki był dla Luci niczym anielskie fanfary. Był oznaką cywilizacji. Życia. Bliskości ludzkiego mrowia, a więc bezpieczeństwa. Euforia krzesała z niego nowe siły. Przez parę jardów Linchowi wydało się że tamten jest jakby lżejszy. I był. Do czasu kiedy sił brakło, bo jak mawiał stary signore Manoldi na oparach długo nie pojedziesz, a mocno nadwątlonych i na koniec do cna wyciśniętych pokładów energii zwyczajnie zabrakło, a Luce kompletnie pociemniało w oczach i bez czucia runął na ziemię, ciągnąc za sobą nieszczęsnego wybawcę.
Metry, które przeszli odczuwał nie tylko w nogach, ale także w ramieniu, które nie tylko bolało, ale także ścierpło niemiłosiernie. Oparty o zimną, ceglaną ścianę starał się rozruszać kończynę, przy okazji przyglądając się nodze rozłożonego na wznak Włocha, który wyraźnie zaczął przysypiać z wycieńczenia:
- Budź się! - krzyknął nie skrępowanie prosto do ucha chłopaka.
Podziałało. Tamten rzucił się jakby wyrwany z drzemki od razu z łapami, jednak ból i obraz Leonarda powstrzymały zapędy. Opadł z powrotem na plecy ciężko sapiąc.
- Odpocznijmy....eh...ehu...nie mam już sił.... - mamrotał.
- Komu ty to m-mówsz - mruknął starając się rozruszać ramie - c-czego chcieliście od tego p-popa? - zapytał poważnym głosem spoglądając na opuchlizne Luci.
- Jakiego popa? - zdziwił się zasapany Luca - Aaa... tego ruskiego księdza? - dodał i wyraźnie posmutniał.
- P-popa - poprawił go, próbując podwinąć nogawkę jego spodni.
- To długa historia... - odpowiedział chłopak i zasępił się wyraźnie, nie wiadomo czy nad swoją nogą czy opowieścią.
- N-nigdzie się nie wybieram...a p-patrząc na twoją kostkę, m-mogę spokojnie powiedzieć, że ty też nie - rzucił spoglądając na odsłoniętą, opuchniętą kostkę. Luca też spoglądał. I widać było, że to co widział wcale mu się nie podoba. Milczał jakiś czas wyraźnie zagryzając wargę i spoglądając to na Leo, to na swoją obrzmiałą nogę. Wreszcie chyba się na coś zdecydował, bo splunął, rzucił pod nosem jakieś niezrozumiałe włoskie słowo i zwrócił się do Leonarda z nadzieją.
- A masz jeszcze może papierosa?
Student uśmiechnął się niewyraźnie, po czym wyciągnął z torby papierosy i paczkę zapałek:
- Właściwie t-to mam coś w-więcej - wymamrotał pod nosem i po chwili wyciągnął w kierunku młodego piersiówkę - samogon, więc o-ostrożnie z tym.
Luca upił. Ostrożnie. A i tak się zachłysnął i rozkaszlał. Za drugim łykiem poszło już lepiej. Potem opowiedział Lynchowi jak to kilka dni temu zaginął jego młodszy brat Domenico, o tym jak go szukał. Jak jedna ruska dziewczyna o imieniu Tatiana powiedziała mu, że brat Maksymilian ma chyba coś wspólnego z zaginięciem Domenica, i że wie, że dzisiejszej nocy ten... pop ma się spotkać z kolejnym dzieciakiem. Powiedział mu o swoim i jego kumpla Paola planie schwytania starego dziadygi, przyciśnięcia i wyduszenia gdzie jest Luci brat. A potem... wiadomo, co było potem.
- Współczuję - mruknął posępnie po chwili nieprzyjemnej ciszy - ta
d-dziewczyna...kucharka, o co jej w-właściwie chodziło? - wymamrotał z ustami przy piersiówce.
- Skąd wiesz, że kucharka? - był wyraźnie zdziwiony.
- C-cały dzień obserwowałem cerkiew...- westchnął ciężko, po czym spojrzał na Lucę, a przynajmniej tam gdzie powinien leżeć,
- Ty?
- T-tak...wiem, nie pasuję do t-takich zadań....tak czy i-inaczej, podsłuchałem waszą r-rozmowę w bramie...a raczej porwane u-urywki, które zdołałem zrozumieć. - dokończył czekając na reakcję. Chłopak zmilczał znów po swojemu, kiedy się nad czymś zastanawiał. Potem nagle zapytał.
- Do jakich zadań? O co tu właściwie chodzi? Ty wiesz coś o Domenico?
- J-jedyne co wiedziałem, to że niedaleko tej p-przeklętej cerkwi giną d-dzieci - odpowiedział bez dłuższego namysłu.
- A teraz wszystko przepadło... - stwierdził Luca pod nosem - ...nic z popa nie wyduszę. Kurwa! Te gule pewnie go też zeżarły...
Bez słowa podał Luci piersiówkę, wiedział że to nie do końca prawda, przypominając sobie reakcję kapłana na potwory, w pewnym sensie obawiał się, że w akcie furii Luca spróbuje już i natychmiast próbować dorwać denata:
- Musimy stąd iść - powiedział po kilku minutach gęstej ciszy. Włoszek aż skrzywił się na samą myśl, ale zacisnął usta i z trudem dźwignął się po ścianie w górę. W milczeniu podali sobie ramiona. Księżyc bladą poświatą powlekał ich niczym skrytych przed prawdą dnia pijaczków. W tych parszywych czasach prohibicji uczciwy człowiek uciekał w noc, kiedy chciał się napić. Nie wzbudzali żadnej sensacji.
- Chodźmy.
- W-właściwie...dokąd w końcu idziemy? - wypalił nieco ogłupiałym głosem.
- Po prostu chodźmy stąd...

Poszli. Im bliżej miejsca, do którego kierował ich Luca, tym głębiej w dzielnicę biedoty. Na jej widok szybko przypomniały mu się dzikie osiedla w Bostonie - właściwie niczym się nie różniły - ot, masa obdrapanych, byle jakich czynszówek zamieszkiwanych przez w tym wypadku głównie Włochów i Żydów, niekończące się labirynty ciasnych, obstawionych straganami, brudnych uliczek i odgłosy bójek...zdecydowanie nie pasował do tego miejsca.

Jednak ich kamuflaż działał - nikt nie zwracał uwagi na dwóch kolejnych "pijaczków" - w pewnym momencie do ich marszu przyłączył się jakiś gruby, bordowy cygan, spity na umór, żeby tego było mało uwiesił się na nich o mało nie przydeptując nogi Mandoli'ego. Nie miał jednak nic przeciwko porzuceniu go na środku przejścia...a przynajmniej nie protestował.
- To tu - syknął otumaniony już nie tylko bólem, ale i zawartością Lynch'owskiej piersiówki, którą wysuszyli w trakcie marszu - dalej sam pójdę.
W odpowiedzi otrzymał nieznaczne kiwnięcie głową.
Ruszył powoli - opierając się jedną ręką o ścianę, podskakiwał koślawie na jednej nodze.
Po chwili namysłu i wpatrywania się w męczącego się chłopaka Lynch sięgnął po kawałek kartki: - Luca - podszedł do niego po czym wręczył świstek - lekarz, łóżko, a p-później postaraj się zatelefonować - wybełkotał zmordowany niecodziennym wysiłkiem:
- Ci vediamo presto

*
"Karmią je...karmią ghule smarkaczami...logiczne, bo chyba nikt nie jest na tyle głupi, żeby leźć na takie zadupie po żarcie...cholernie ironiczne, hę?"

Przed wejściem do mieszkania wytrzepał niedbale upaprane w błocie, ziemi i pocie ciuchy, nie miał siły...ani ochoty na kąpiel...chciał po prostu paść na cholerne łóżko i spać aż do rana...południa.
Było cicho i ciemno, bojąc się o własne oczy nie myślał nawet o zmianie tego stanu rzeczy...przywykł do tego miejsca, do tych schodów i drzwi, do tego łóżka....padł.
-Śmierdzisz - wysoki głos...miły...kobiecy. Niczym rażony piorunem poderwał się na równe nogi, wydając przy tym zduszony okrzyk. Po omacku odnalazł włącznik lampki nocnej. Na drugim skraju łóżka, spod fałd kołdry wyłoniła się czarna plątanina włosów - nie mam nic przeciwko, żebyś tu spał - Chelsea mówiła zaspanym i wyraźnie rozbawionym głosem - tylko najpierw prysznic panie Lynch - padła na poduszkę, rozkopując przy tym kołdrę.
- P...p... - nie mógł wykrztusić słowa, szarpnął jedynie za włącznik, po czym dosłownie wyskoczył z pokoju...prosto do łazienki.
Po kilku minutach solidnego szorowania rozłożył się na kanapie w salonie...wolał nie ryzykować wylądowania w jednym łóżku ze współlokatorką brata...o nim już nie wspominając.
 
zodiaq jest offline