Huk eksplozji ranił bębenki uszne, dym wgryzał się w oczy, tętno chciało rozsadzić żyły. Ze świeżym magazynkiem w peemie Lambert poderwał się zza osłony i pognał - tam gdzie zniknęli Niemcy. Nie dbając o pożar, nie myśląc o oddziale, ślizgając się po mokrej od krwi podłodze dopadł do drzwi i w ślad za odchodzącymi posłał kilka długich serii ogniem posiewanym. Wiedział, że w historii wojen niejedna klęska wynikała z założenie, że wróg ucieka - gdy tymczasem tylko się przegrupowywał. Dlatego Adam pilnował wyjścia z pokoju i zamierzał strzelać do każdego, kto pojawi się po drugiej stronie.
W pomieszczeniu trwało piekło - posiekani kulami i odłamkami naukowcy skręcali się w agonii, błagali o pomoc, zapach ich krwi napełniał nozdrza. Coś płonęło, żarówki migotały, rozpadały się uszkodzone meble. W całym zamieszaniu aliancki oddział wydawał się nietknięty - znak szczęścia, czy może dowód elitarnego wyszkolenia sił specjalnych?
__________________ Jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań. |