Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-01-2011, 03:27   #97
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Posiłek i nieco wody do przemycia skurzonej facjaty. Oczywiście, wszystko z bronią, przecież paranoja dyktuje, że należy wszystko robić z bronią. Jego lubieżne oczy spoczęły na parę chwil na Annie. Bawiła go ta sytuacja. Udawali normalnych ludzi, choć byli potworami, którzy zarżnęli więcej ludzi, niż ktokolwiek z tej rodziny. Zaproponowanie przez innych, że nie są bandytami, było, naturalnie, uprzejmością podyktowaną bardziej jakimś głupim wymysłem moralności. Mogli ich zabić, zabrać ich rzeczy i spalić ciała, żeby nie stały się pożywieniem dla ożywieńców. To cud, że jeszcze byli żywi. To prawdziwy cud. Zarówno oni, jak i ta rodzina, u której gościli.
Chciał być sam, po to, by mógł śnić i wspominać. Skończyło się na wspominaniu i porządkowaniu wspomnień – zwijaniu fragmentów twarzy i dźwięków w całe roty wspomnień. Tylko tak porządkował swoją osobowość. Gdyby nie wspomnienia, nie miałby nic.
W miarę odświeżony, siedział sam – bo miał ochotę na samotność. Jak się dowiedział, Green dostał mocno i nawet umierał. Prawie na pewno to Radcliffe był sprawcą jego śmierci, a przynajmniej pośrednim, choć nie obchodził się tym w ogóle. Siedząc, tasował karty, które gwizdnął jeszcze z opuszczonego domku przy tamie. Grał z samym sobą w pokera o amunicję i czyścił broń. Głupie, nic nie znaczące gesty, które utrzymywały go przy życiu, oprócz wspomnień, oczywiście.
Wszedł Nathan. Kochane dziecko, pomyślał cynicznie, kiedy szczerbinką mierzył odległość strzału od drzwi. Nasłuchiwał. Chyba nawet lubił Nathana, jednak jego sympatia ograniczała się do życzliwej obojętności.
Wręczył mu kartkę.
- Poczekaj, Nathan. Umiesz grać w pokera? Nie, nie za pieniądze. Zostań tylko na to rozdanie, nie chcę tak gadać, nic nie robiąc.
Jego ręka postawiła pistolet obok stosu kart. Rozdał. Postawił jeden nabój parabellum.
- Widzisz, Nathan, to cholernie ciekawe, że człowiek, który mnie nienawidzi, przed godziną śmierci nagle chce się ze mną widzieć. Nie sądzisz, że dziwne? Bo ja sądzę. Jeśli kogoś nie cierpisz – a wierz mi, dałem mu powody i ja sam miałem powody, żeby jemu samemu władować kulę – to chyba nie chcesz się z nim widzieć, co nie? A tu, popatrz, Nathan. Chrześcijanin jakiś. Rozliczać się ze światem chce, podczas jedyne, co może sensownego zrobić, to zejść.
Nathan wyłożył karty. Nieźle, dwie pary. As kier i trefl, król serc i król pik. Kiedyś Radcliffe sporo grywał w karty.
- Powiedz mu, Nathan – rzekł, wykładając dziesiątkę – że nie życzę sobie go widzieć - wyłożył waleta. - Że wcale nie zamierzam grać w jego grę – dama. - Że należy mieć odwagę odejść z tego świata nie kulawo, pełnym jakiejś w dupę jebanej miłości, ale z przekleństwem na ustach – król. - Że wcale nie zamierzam dać mu tej satysfakcji podtrzymywania swoich iluzji dotyczących tego świata. Niech wie, że my wszyscy zdychamy tak samo jak psy i że on też zdechnie jak pies. Tak właśnie odchodzimy Nathan, jak robaki, rozgnieceni przez buty Boga. On, fakt, stanowi wyjątek, bo nie zarżnął go Bóg lub ktoś inny, zabiła go jego własna głupota.
Spoglądał tępym wzrokiem w kartę. Zmiął kartkę, którą napisał Green i wyrzucił ją w kąt.
Wyłożył asa pik.
- A jego głupocie kłaniać się nie będę.


Wrócił do polerowania broni.
- To wszystko, co mam do powiedzenia, Nathan. Dzięki, że wpadłeś.
Ale nie wpadaj częściej, pomyślał. Bo nie zawsze ręczę za siebie.
Wolał nienawidzić, inaczej rozpadłby się na kawałki. Nienawiść, obrzydzenie i całe zło, które ze sobą niósł, było jego jedynym spoiwem.
Kiedy młody już wyszedł, Daniel wycelował bronią w drzwi i mruknął:
- Bam, bam, bam. Bam, bam, bam.


* * *

Wspomnienie numer cztery tysiące dwa – Nieświęte Miasto
Ulice były wtedy mgliste. Niezapraszające. Wyludnione, stanowiące bardziej przypadkowy labirynt prowadzący donikąd. Sklepy sprzedające manekiny. Sklepy, gdzie manekiny siedziały, ustawione w rządkach. Takie same manekiny w barach. Różne wielkości. Bary odwiedzał często, choć pił sam, z kurwami, z dziećmi lub z Mniatschko. Oczywiście, kiedy go zabił, Voytech pić nie mógł.
Im więcej alkoholu pił, tym bardziej miał ochotę na to, żeby wszystko wyparowało, uniesione razem z wiatrem jak całun mgły. Za bardzo trzymał się życia i za to siebie nienawidził. Zamiast, jak miał nadzieję, gorzały, która wypaliłaby mu mózg, to tracił człowieczeństwo. Z czasem, ludzie stali się kształtami w jego głowie – choć tylko na pewien czas – znaczy, ciało nie było łuską na duszę ani nawet integralną osobowością wytworzoną przez chemię mózgu. Nie – człowiek był tym, czym jest, czyli fenomenem bez własnej woli, zaledwie przemijającym zjawiskiem. Wszyscy oni byli kopiami kopii już wcześniej skopiowanych kopii. Wszystko było takie samo, być może różniło się tylko formą i wystrojem, ale odmienione według tego samego klucza. Nie mogli uciec od samych siebie, bryły mięsa o dawno już przeszłej dacie ważności wywodzące się ze spermy jakiegoś nienazwanego boga. I gówno znaczyły nauki o duszy i miłosierdziu, bajki będące ekskrementem jakichś wyuzdanych fantazji. Jedyne przydatne nauki to te, jak osiągnąć orgazm i te, jak zabijać, nauki przyrodnicze i matematyczne niosące właśnie te dwie właściwości. Reszta – mentalny onanizm.
Siedział wtedy i pił, rozważając samobójstwo. Podsiadł się do niego człowiek bez twarzy.
„Człowiek bez twarzy” - tylko to mówiło wspomnienie. Nigdy nie mógł sobie przypomnieć ułożenia mięsa i skóry na jego czaszce. Wyglądał jak cień ze snów. Jego obecność przypominała monotonny szum telewizora. Nie przedstawiający ze sobą nic, a jednak namolny i dający o sobie znać.
Ich rozmowa przedstawiała obraz dwóch brył mięsa uformowanych na okres 60 – 100 lat w formę manekina(zużywalność materiału różniła się nieznacznie w konkretnych osobnikach). Rozmowa nie miała żadnego sensu, była tylko zlepkiem przypadkowych form i dźwięków. Słowa znikąd donikąd.
- Czy słyszał pan kiedyś o Nieświętym Mieście?
Milczał. W końcu, zebrał się w sobie i odparł:
- Nie, nie słyszałem.
Nuda.
- Musimy najpierw zrozumieć – mówił głos bez dźwięku – że Nieświęte Miasto nie jest. Po krótkim rozważeniu tego faktu, sama nazwa wydaje się być zwodnicza, ponieważ termin Nieświętego Miasta tworzy w głowie konkretny obraz – miasta, które nie jest święte, ba, które przez to zaprzeczenie może stało się przeklęte. Jednak Nieświęte Miasto to pusta nazwa. Nazwa to nic.
Coraz gorsza nuda.
- Mówimy o nienazwanym. Słowa nazywają, więc nie mogą ująć natury Nieświętego Miasta. Nieświęte Miasto nigdy nie istnieje, Nieświęte Miasto nawet nie jest miastem.
- To dlaczego nazywa się tak, a nie inaczej?
- Nazwa Nieświęte Miasto jest nazwą egzoteryczną, zewnętrzną, a nazywa się tak, ponieważ matematyka słowa przypisuje pewne nieistniejące cechy Nieświętemu Miastu. Miasto i Nieświętość – to są dwa klucze, którymi odmieniają się ulice tego właśnie miasta.
- Jak ono wygląda? Jak można do niego dojść?
- Nieświęte Miasto, jako że nie istnieje, to także nie wygląda. Jako że Nieświęte Miasto jest terminem bez desygnatu, lub, ściślej mówiąc, desygnat jest płynny, a nie stały, to nie można powiedzieć, jak do niego dojść – być może istnieją specjalne instrukcje napisane językiem, którego nie zna żaden człowiek, a które wiodą do Nieświętego Miasta. Z powodu swojej aformiczności, Nieświęte Miasto może znaleźć człowieka – ale to nie człowiek je znajduje.
- Dlaczego miałbym tam wejść?
- Każdy, kto tylko by mógł, chciałby tam wejść, choćby nie wiedział, czym jest Nieświęte Miasto. Ponieważ mamy słowa, a każde słowo jest liczbą, to możemy tworzyć rachunki o niespotykanych dotąd równaniach, bardzo bliskie Nieświętemu Miastu. Każdy, kto wejdzie do Nieświętego Miasta, pozna wszystkie jego rachityczne zakamarki i spojrzy na pęknięte słońce o kolorze czerni. Na oddychające ulice spadać będzie czarny śnieg, a wrzeszcząca tęcza będzie wykrzykiwać nieznane imiona Boga.
- Co mogę zrobić? -
rzekł wreszcie R. Nie wiedział, co ma myśleć o tej całej sytuacji.
- Nic nie można zrobić. Nikt nic nie może zrobić tutaj. Ludzie są tylko przypadkowym odpryskiem planetarnym, czarną kulą pchniętą z nicości w nicość. Ludzie sądzą, że mają wolną wolę, jednak jest to tylko gra ślepych sił. I wszyscy są tacy sami, zmienia się tylko forma i obwoluta. Ale ludzie w swojej esencji pozostają tacy sami.
- Skoro nic nie można zrobić, to dlaczego o czymkolwiek warto mówić?
- Można tylko patrzeć, jak coś – lub ktoś – potrząsa naszymi sznurkami
– rzekł manekin. - Ktoś, kto otwiera nasze usta i każe nam mówić o Nieświętym Mieście. Czy to Bóg? Nie wiemy. Jedyne, co wiadomo, to tylko to, że jego wola jest nieodparta. Cały teatrzyk kukieł jest jego i być może w jego gestii jest, że niektóre z marionetek mówią prawdę o tym, że to wszystko taniec kukieł.
To krew śpiewa o tym, co się stanie, a co nie.
 
Irrlicht jest offline