Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-01-2011, 18:01   #5
mataichi
 
mataichi's Avatar
 
Reputacja: 1 mataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie cośmataichi ma w sobie coś
Freddy Crown „Mały”


Charlie był cholernie podekscytowany. To miał być jego dzień. Dzień, w którym z drobnego złodziejaszka miał stać się prawdziwym przestępcą i dołączyć do gangu swojego starszego brata. Wystarczyło przejść z pozoru prosty test, który wymagał od egzaminowanego posiadania jaj i odrobiny szczęścia. Należało tylko obrabować sklep. Przywódca wyznaczał cel, zazwyczaj coś małego na uboczu, gdzie gliny nie były w stanie szybko dojechać. Wybierano przeważnie sklepy 24h gdzie w godzinach porannych nikt się nie kręcił. Zazwyczaj wszystko szło gładko. Grożono bronią, przestraszony właściciel dawał kasę, po czym znikało się błyskawicznie. Niestety niektórzy nie mieli tyle szczęścia. Charlie słyszał o jednym gościu, do którego właściciel sklepu wypalił z shotguna. Biedak ponoć przeżył, ale jego twarz po tamtym wydarzeniu podobno przypominała rozjechanego szczura na drodze. Złodziej wolał o tym nie myśleć. Już i tak bez tego jego serce biło jak oszalałe.

Była piąta nad ranem. Słońce jeszcze długo nie zamierzało podnosić się z nad horyzontu. Kolorowy migający szyld po drugiej stronie ulicy reklamował całodobowy sklep monopolowy, cel Charliego. Chłopak pociągnął solidny łyk alkoholu, aby dodać sobie odwagi i ruszył na wprost z trudem stawiając każdy kolejny krok. Jego nogi były jak z galarety. Telepały się coraz bardziej i bardziej, aż nieszczęśnik miał wrażenie, że bardziej tańczy jakiś egzotyczny taniec niż rzeczywiście idzie do przodu. Nie była to bynajmniej wina temperatury, która mimo pory roku nie była za niska. Biedak był w takim stanie, że nic sobie nie robił z obecności dwóch harleyów pozostawionych przed sklepem. Nikt od dłuższego czasu nie wyszedł ze środka, więc mylnie założył, że nie ich właściciele nie byli klientami.

Charlie pchnął drzwi i jego serce o mało nie stanęło, kiedy dzwoneczek umieszczony nad drzwiami zadzwonił. Nie tracąc resztek odwagi wsunął się do środka i z niesmakiem przekonał się, że dwójka motocyklistów stała w środku i rozmawiała w najlepsze z zaspanym właścicielem monopolowego. Stali do niego plecami i nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Chłopak przez moment udawał, że przegląda gazety przysłuchując się ich rozmowie, a w zasadzie monologu największego z nich.

-… słuchajcie to leciało jakoś tak. – ciągnął wielki brodacz o hipnotyzującym, przyjemnym głosie, dużo przy tym gestykulując. – To tak, spotyka się dwóch facetów nie? I jeden mówi do drugiego: twój kolega to ma szczęście. Dwie żony już pochował, bo struły się grzybami, a teraz trzeci raz owdowiał nie? A na to drugi: no, ale tym razem to był uraz czaszki. A pierwszy na to: tak słyszałem. Nie chciała jeść grzybów. Nie chciała jeść! Haha – zarechotał głośno trącając swojego niskiego towarzysza. – Dobre nie?

- No kurwa nie bardzo. – odgryzł się drugi wyraźnie udając poirytowanie. – Wiesz, że jakoś średnio lubię tego typu kawały.

- Marudzisz, ale ten będzie lepszy. Słuchaj pan. – zwrócił się do znużonego właściciela. – Żona mówi do męża rozkładając szeroko nogi nie? I mówi…

- Może kup coś wreszcie co? – przerwał drugi motocyklista.

- Nie, nie, nie, tego nie mówi. Ale jak to leciało? – wielkolud zamyślił się.

Charlie nie wytrzymał. Wyglądało na to, że ta dwójka zamierzała dłużej tu zabawić, a on nie miał na to czasu. Zresztą z każdą chwilą jego odwaga kurczyła się coraz bardziej i niewiele brakowało żeby stąd po prostu wybiegł. Sięgnął do kieszeni i zacisnął dłoń na niewielkim rewolwerze. Dostał go od brata i nie mógł go zawieść. Jednym szybkim ruchem wyjął broń i wycelował nią w sprzedawcę, który nagle pobladł i podniósł ręce wysoko do góry.

- To napad! Nie ruszać się! – krzyknął pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. – Dawaj całą zawartość kasy!

- Cholera nie mogę sobie przypomnieć jak to leciało. – brodacz zdawał sobie nie robić za wiele z zaistniałej sytuacji.

- Bob…

- Kurcze no, nie lubię, kiedy ktoś mi przerywa opowiadanie dowcipu.

- Bob…

- Tak wiem Freddy.

Dwaj motocykliści jak na komendę odwrócili się trzymając w swoich rękach dwa pistolety wycelowane w złodzieja. Ich lufy znalazły się zaledwie kilkanaście centymetrów od twarzy Charliego, który poczuł jak coś ciepłego zaczęło spływać po jego lewej łydce. Nawet nie zauważył, kiedy upuścił swój rewolwer.

muzyczka


- Po pierwsze spływaj dzieciaku. – powiedział niższy z nich. Jego głos w porównaniu z wielkoludem był bardzo świszczący. Jego zacięte spojrzenie wyglądało nie mniej niebezpiecznie niż pistolet, jaki trzymał w ręku.

- Po drugie Bob… – zwrócił się tym razem do swojego kumpla - Mówiłem ci już kiedyś, że beznadziejnie opowiadasz dowcipy?

- Wiele razy stary, ale sam wiesz jak to jest z nałogami. Nie łatwo z nimi wygrać. – parsknął śmiechem brodacz.

Charlie miał ostatecznie i pecha i szczęście jednocześnie. Nie zdołał obrobić sklepu, ale uszedł z życiem i zmoczonymi spodniami. Nie przejmował się tym za długo, gdyż tego samego dnia został zagryziony przez jednego z umarlaków.


***


Parę godzin później

I'm rolling on and on and on
who knows where i'm goin'?
life is an open road - it's the best story never told
it's an endless sky – it's the deepest sea
life is an open road to me…



Jechali powoli przez miasto. Zimny wiatr owiewał ich twarze, a przyjemny ryk silników motocyklowych zastępował im najlepszą muzykę. Mieli dobre humory, właściciel monopolowego wręczył im drogiego whiskacza w nagrodę za nieoczekiwane „bohaterstwo”. Nie śpieszyło im się nigdzie tak jak zresztą zawsze. Co prawda tego dnia mieli swój cel, co było wyjątkiem w ich wieloletnich podróżach, lecz mieli na jego zrealizowanie jeszcze wiele godzin. Tego popołudnia miała przylecieć z Europy córka łysego, niskiego, a przede wszystkim wrednego człowieka… Freddiego. To on był mózgiem w tym duecie. Jego wielki kumpel Bob był człowiekiem do rany przyłóż, który wiecznie żył w świecie swoich marzeń mających niewiele wspólnego z rzeczywistością. Poznali się dawno temu w więzieniu i od tamtej pory stanowią świetny zespół.

Od samego początku, gdy wjechali do Carson City Freddy zauważył pewną niepokojącą rzecz. Na ulicach było wyjątkowo mało ludzi i o ile nad ranem było to normalne, tak teraz nie było ich specjalnie więcej. Panowie byli wiecznie w drodze i nie dane im było wysłuchać orędzia prezydenta. A nawet jeśli by je obejrzeli to mieliby to głęboko w poważaniu. Krótko mówiąc przeoczyli początek plagi zoombie. Bywa.

Gdy zatrzymali się na czerwonych światłach przy kompletnie pustym skrzyżowaniu Mały nie wytrzymał. Splunął na jezdnie a następnie rozejrzał się sondującym wzrokiem po otaczających budynkach.

- Coś jest nie tak. – powiedział na tyle głośno żeby Bob mógł go usłyszeć.

- Pewnie jakieś święto czy cuś w tym stylu mają. – rzucił niezbyt inteligentną uwagę drugi.

- Tak kurwa, święto pustych ulic. Daj spokój Bob, mówię poważnie. – Freddy podrapał się po łysinie co było jego odruchem bezwarunkowym, szczególnie, gdy mocno nad czymś się zastanawiał. Kiedyś ktoś nierozsądny rzucił żartem, że właśnie przez to wyłysiał.

Gdy zapaliło się zielone ruszyli dalej w kierunku lotniska, zupełne nieświadomi zagrożenia…
 
mataichi jest offline