Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2011, 17:52   #315
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Ziemie klanu Lwa i Żurawia, wiosna roku 1114


Podróż wiodła ją na południowy-wschód, w kierunku gór rozdzielających ziemie błękitnych Żurawi i czerwonych Skorpionów.

Krajobraz powoli się zmieniał. Kończyły się równiny Lwów zastępowane wzgórzami, które niczym łagodne fale obmywały odległe podnóża górskiego masywu. Lasy przeplatały się z polami uprawnymi, na których – w przeciwieństwie do ziem otaczających Kaeru Toshi - nie widać było jeszcze pracujących chłopów. Nie było w tym nic dziwnego. Ryż była ważny. Decyzja o rozpoczęciu sadzenia podejmowana była powoli, czasem przez wiele dni wypełnionych dyskusjami podczas których roztrząsane były wszystkie za i przeciw. Czy minęły już chłody? Czy nie nadejdą wkrótce ulewne deszcze? Wszystko trzeba było rozważyć. Wszystko przewidzieć. Nie można było pozwolić sobie na najmniejszy błąd, bo ryż był życiem.

Z początku często oglądała się za siebie, dławiąc w sobie na wpół uświadomioną nadzieję na to, że ktoś będzie jechał jej tropem. Mogłaby wtedy zapolować, na coś więcej niż wychudzone króliki a tu – z dala od Cesarskiego Traktu i cudzych oczy pewne sprawy byłyby o wiele prostsze. Tu miałaby szansę wygrać. Postrzelić, złapać w sidła, wydusić choć strzęp prawdy. Rozsądek jednak wygrał z tą nadzieją – kazał trzymać się strumienia i prowadzić konia tak, by pozostawić po sobie jak najmniej śladów, by nie był możliwy do odnalezienia moment, w którym zjechała z głównego traktu; kazał pierwszej nocy nie zapalać ogniska, którego blask mogłoby dojrzeć czyjeś bystre oko; drugiej nocy zaś kazał ogień rozpalić, lecz rozłożyć posłanie w odległości więcej niż strzału z łuku od niego. To rozsądek nakazywał także sprzątać po sobie każde obozowisko, nawet jeśli wydawało się to zbędne.

Rozsądek nakazywał ostrożność.
Instynkt wskazywał kierunek.

Nigdy nie potrafiła powiedzieć skąd wie, w którą stronę jechać. Nie odmierzała kroków słońca, nie obserwowała gwiazd, nie szukała żadnych znaków i wskazówek. Po prostu wiedziała. W domu zwykła czasem zakładać się z innymi Osami kto dotrze w wyznaczone miejsce pierwszy – oni przeglądając mapy i jadąc równym traktem czy ona kierując się tylko wyczuciem. Nie, nie wygrywała zawsze. Ale wystarczająco często, by Ieyasu zaczął żartować, że wkrótce trzeba będzie wystawiać ją przeciwko sokołom.

To nie była Yoka, to nie był jej dom, ale nawet tutaj czuła, który kierunek jest właściwy.


* * *


Nie przywykła do takiej samotności. Nie przywykła i teraz doskwierała jej ona na wiele możliwych sposobów.

Brakowało jej ludzi. Rodziny, bliskich. Brakowało jej kogoś z kim mogłaby porozmawiać – zrzucić z serca choć trochę ciężaru, choć na chwilę zapomnieć. Bardziej niż przypuszczała brakowało jej pełnego cierpliwej mądrości Akihito, będącego jedną z niewielu osób, które potrafiły z łatwością wytrzymać i rozbroić jej napady gniewu. Brakowało jej Hakusho. Kiedy zdała sobie sprawę, że brakowało jej nawet sempai, z którymi ćwiczyła w dojo, zaczęła się śmiać. Cóż, oni przynajmniej choć na chwilę zajęliby czymś jej myśli.

Nocami najbardziej jednak brakowało jej Michiko.

Starsza siostra zawsze była jej kotwicą, gdy koszmary stawały się aż za bardzo realne. Od tego pierwszego snu wiele lat temu. To ona tuliła ją do siebie, głaskała po wilgotnych od potu włosach, pomagała nie utonąć w strachu. W takie noce Keiko kochała siostrę bardziej niż kogokolwiek na świecie. Nie były wtedy ważne oczywiste różnice pomiędzy nimi, nie była ważna zazdrość, która towarzyszyła jej przez całe dzieciństwo, a której echa powracały czasem przez te wszystkie lata.

Tym bardziej bolała świadomość, że ona sama nigdy nie potrafiła stać się dla Michiko takim samym oparciem.


* * *


Wieczorem drugiego dnia długo obracała w palcach pierwsze netsuke, które dostała w prezencie od Matsu Etsuyi. Od kogoś, kogo nazywała wujkiem, choć nie łączyły ich więzy krwi. „Jesteś moją lekcją, Matsu-san”, powiedziała mu. A jednak nie wyrzuciła żadnej z ozdób, które dostała od niego, żadnej nie zawinęła w jedwab, by wepchnąć w ciemny kąt jakiejś skrzyni. Nie, nie zrobiła tego. I teraz patrzyła na te drobne ozdoby - jedyną biżuterię, którą nosiła – i żałowała. Żałowała, że nie wie jak zakończyła się rozmowa Etsuyi z jej ojcem. Żałowała, że nie dane jej było porozmawiać z nim sam na sam. Żałowała, że nie jest pewna czy mogłaby zwrócić się do Matsu z prośbą o pomoc.

Najbardziej jednak żałowała, że wuj podczas pierwszej bitwy o Zamek Osy walczył po stronie Lwów.
Nie potrafi tego wybaczyć.
I ten żal splatał się nieodłącznie z innym żalem - że nie walczył po ich stronie także podczas drugiej z nich.


* * *


Każdej nocy śniła.

Śniła o locie, który zawsze kończył się upadkiem. Śniła o lawinie kamieni i krwi, która przygniatała ją swoim ciężarem, a ona nie mogła oddychać i dusiła, dławiła się bez końca. Śniła o nocy, gdy spadł księżyc. Śniła...


* * *


Ściskając w palcach swoją dziecinną kulkę życzeń śniła o Satoshim, którego zęby kiedyś zostawiły na jej ręce blade półkola przerywanych, niewyraźnych blizn. W tym śnie on jednak nie puszcza, tylko zwiera szczęki coraz mocniej, aż krew kapie na posadzkę, a ona czuje na skórze jego zimny, wijący się język.

Patrzy jej w oczy.

Patrzy w oczy, gdy je jej mięso, gdy zlizuje czerwone strumyki płynące po skórze, wsiąkające w materiał. „Co za strata”, syczy zdrajca.

Kości jego twarzy przestawiają się z chrzęstem, zniekształcają się rysy nabierając zwierzęcego wyrazu. Ślina cieknie mu po brodzie, a ona próbuje powstrzymać mdłości i strach.

Tsuruchi, Ichizo, Hakusho, Raishin – wszyscy, którzy przypieczętowali swoim słowem wyrok na niego – stoją nieruchomo wkoło nich. Patrzą jej w oczy. Patrzą w oczy jemu. Czekają. Porównują. Obserwują, jak wbija Satoshiemu wakizashi w brzuch, szarpie ostrzem ku górze, wyrywa je, ale jego zęby wciąż żują, wgryzają się w nią coraz głębiej. Przebija mu gardło. On nie przestaje. Boli. Szarpie strzępem, który został z jej lewej ręki. On tylko śmieje się, szarym jęzorem oblizując szkarłatne usta.

- Wściekłe psy gryzą głęboko - mówi ze szczerym współczuciem shugenja.

A ona podnosi na niego rozjarzone gniewem i bólem oczy.

- Dlaczego na to pozwalacie? Dlaczego?! - krzyczy.

Oni wciąż milczą, więc próbuje oswobodzić się sama. Podcina nogi Satoshiemu, próbuje go przewrócić, ale ten jest jak wąż. Walczą, ale już po chwili to ona przegrywa. Uderza plecami o posadzkę, zdrajca przyciska ją mocno do zimnego kamienia i przez chwilę zamiast skrzywionego pyska ma twarz Daitory. Przygląda mu się ze strachem, który wyradza się w gniew. Nigdy więcej! Nigdy, nigdy więcej! W niehonorowym, nieczystym zagraniu uderza go czołem w nos, próbuje zrzucić z siebie obce, odrażające ciało.

- Wściekłe psy gryzą się między sobą – głos ojca jest jak kamień.
- Nie jestem jak on!

Wbija zdrajcy palce w oczy. Głęboko, czuje jak paznokcie przebijają delikatną błonę, zagłębiają się w wilgotnym wnętrzu gałki ocznej. Kopie go mocno. Coraz bardziej wściekła. Zwija sprawną dłoń w pięść i uderza go w twarz. Raz. Drugi. Trzeci. Jego wargi pękają jak przejrzałe wiśnie, oczy nikną w błyskawicznie pojawiającej się opuchliźnie, strzaskany nos zatraca swój pierwotny kształt. A ona nie przestaje.

- NIE JESTEM!

Wstaje w końcu chwiejnie i patrzy na nich oddychając ciężko. Furia. To już nie jest gniew, to już nie jest wściekłość, to napędzana strachem furia.

- Ale będziesz – w końcu odzywa się milczący do tej pory Tsuruchi.
- Nigdy – syczy.
- Będziesz – potwierdza Raishin.

<Będziesz> szepcze głos z jej krwi, a szary jęzor wysuwa się z ciemnej jamy ust, wije pomiędzy pokruszonymi zębami. <To moja wściekłość cię toczy. Mój jad. Chcesz przemyć ranę? Przemyj. Oczyść. Wypal. To nic nie da. Chcesz wyssać? Ależ proszę. Czujesz smak żółci? To ja. To ja w twoich żyłach. Po co ci ten nóż? Rozkrwawisz ranę jeszcze bardziej? Spróbuj. Odetniesz sobie ramię? Za późno. A może nie. Co wybierzesz? Swoją czystość czy łuk? Wahasz się. Nie wiesz co zrobić. Wiesz? Kłamiesz sobie. Usprawiedliwiasz tchórzostwo poświęceniem.>

Patrzy w nagle smutne oczy Ichizo.

- Zdrada żyje w twojej krwi, Wierzbo – nazywa ją tak, jak nie nazwał jej od wielu lat, w jego słowach tańczą obce nuty, delikatne jak włosy na głowie starego człowieka. - Nie uciekniesz od tego, choćbyś ucięła sobie obydwie ręce. Zgubiłaś netsuke, które miało odwrócić twój los. I teraz płać. Płać za was obie. Za siebie i starą Yogo. Bo ona zdradziła cię także.

Gdy budzi się w szarości poranka wciąż czuje ból w ręce.
Ze zdziwieniem i strachem patrzy na wąski, czerwony strumyczek, który spływa ku wnętrzu jej dłoni; na ślady jej własnych paznokci, które przez sen wbiła w stary ślad po ugryzieniu, jakby chciała rozdrapać go i wykrwawić naprawdę.


* * *


Codziennie wieczorem delikatnymi rysami zaznaczała na zapasowej brzechwie mijający dzień. Codziennie wieczorem – gdy rozkulbaczyła i zadbała o konia – dodawała nowy znak. Liczyła przebyte ri, liczyła czas, który minął od dnia jej wyjazdu.

Śledziła lot ptaków na niebie, szukając sokołów przenoszących wiadomości.
Nie zauważyła ani jednego.

Coraz rzadziej oglądała się za siebie.

Zaciskając zęby próbowała przyzwyczaić się do nowej rutyny. Poranne sprawdzanie łuków i strzał. Poranne ćwiczenia z wakizashi, by rozruszać zastałe chłodem kości, zmusić ciało do wysiłku. Wyszukiwanie możliwie bezpiecznej dla konia drogi, martwienie się wilgocią, przez którą mogły rozmięknąć i popękać jego kopyta. Nie mogła przecież pozwolić sobie na okulawienie wierzchowca. Wieczorne kąpiele w przeraźliwie zimnych strumieniach. Wieczorne czyszczenie zbroi, ponowne sprawdzanie łuków, strzał i ostrza. Wieczorne ćwiczenia z kyujutsu, które czasem nawet pomagały się wyciszyć, uspokoić.


* * *


Nie pamiętała już od kogo dostała niewielką kulę ze starego, twardego jak kamień drewna. Jej dziecinną kulkę życzeń. Pamięta jednak kiedy. Urodził się Sansi, dziedzic, którego tak pragnął szlachetny Akodo Ichizo. Ojciec dokładnie sprawdził zwoje i zgodnie z rodzinną tradycją, która nie obejmowała najwyraźniej jego córek, wybrał synowi dorosłe imię ledwie minął tydzień od jego narodzin. Prawdziwie zachwycony dzieckiem, chwalił swoją żonę jakby nie powiła mu wcześniej dwójki innych.

Teraz z rozbawieniem myśli o tym, że nawet Michiko przez długi, długi czas była zazdrosna o brata tak bardzo, że próbowała nawet kopiować pewne zachowania rozpieszczonego malca. Szybko jednak została skarcona za dziecinność. Yanagi jeszcze bardziej niewidzialna niż zwykle przyglądała się temu z boku. Wcale nie podobała jej się ta nagła swoboda płynąca z tego, że dorośli – skupieni na innych rzeczach – nie zauważali jej. Nienawidziła swojego małego braciszka szczerą nienawiścią, jaką żywić potrafią jedynie dzieci. To przez niego ojciec nie zwracał na nią uwagi, to przez niego nie miał dla niej czasu, to przez niego była karcona bardziej niż zwykle. Yuichi śpi, Yuichi się uczy, Yuichi źle się czuje. Yuichi, Yuichi, Yuichi! Nie mówiła jednak ani słowa, bo wiedziała, że wtedy jej rodzice wywieźliby ją daleko i zostawili samą w ciemnym lesie, gdzie zamieniłaby się w brzydkiego makaka. Wiedziała, że tak by się stało. Masao jej powiedział. Złe, niegrzeczne dzieci, które źle życzą swojej rodzinie kończą jako makaki, bo nikt ich nie chce.

Rzuciła się wtedy na niego z pięściami.

Rozdzielił ich przechodzący nieopodal samurai tuż po gempukku, bardziej chłopak jeszcze niż mężczyzna, starszy od niej o jakieś dziesięć lat. Chwilę później, pociągając nosem i trąc piąstkami oczy, mała Yanagi, błagała go żeby nie mówił nic jej rodzicom, bo ona nie chce być makakiem. Długo się śmiał. I ten śmiech pamięta najlepiej. Czysty, wznoszący i opadający w długich, szczerych nutach. Ładny.

Powiedział, żeby nie płakała. Bushi nie płacze, a ona przecież będzie kiedyś nosić miecze, prawda? - spytał, wskazał na jej ćwiczebny boken. Z przejęcia dostała czkawki. Znowu zaczął się śmiać. Dał jej wtedy drewnianą kulę, mówiąc, że on już jej nie potrzebuje. Powiedział, żeby ściskała ją w dłoni kiedy będzie bardzo źle a smutek minie, że to kula życzeń, którą dostał od swojego sensei, gdy był w jej wieku. Powiedział, że jeśli będzie czegoś pragnąć wystarczająco mocno, kula stanie się miękka jak wosk i wtedy to życzenie się spełni. Zafascynowana prezentem była ciekawa czy kula spełniła już jakieś życzenie. Skinął głową. Spełniła, odpowiedział, choć nie jego samego, lecz jego nauczyciela.

Dopiero jakiś czas później – powoli opuszczając czas dzieciństwa – zrozumiała jakie było jedyne życzenie, które mógł spełnić ten kawałek drewna. Było to bowiem później także życzenie jej własnego nauczyciela kenjutsu, który także chciał, by jego uczennica miała silne palce.

Miała.
Ale nawet wtedy, gdy kulka stała się zbyt mała dla jej długich palców, nie wyrzuciła jej.


* * *


Pod wieczór piątego dnia usłyszała wycie. Dwie godziny później zobaczyła wychudłe, brązowe sylwetki podążające jej śladem – biegnące luźną grupą, z nosami przy ziemi, unoszące pyski tylko po to, by wydobyć z siebie przeciągły skowyt. Sfora zdziczałych psów. Czasem podbiegały blisko, na zasięg jej daikyu i wtedy kusiło ją, by strzelić. Zajęte trupem zostawiłyby ją w spokoju. Ale szkoda jej było strzały, szkoda było grotu z taką troską wykutego przez cudze ręce, szkoda było też używać tego łuku na tak żałosny, zapchlony cel bez wyraźnej potrzeby.

Rozpalając ognisko i rozkładając na ziemi futon, sądziła, że odeszły. Wkrótce jednak znowu usłyszała sporadyczne wycia, zobaczyła cienie przesuwające się na granicy widzenia. Długo nie mogła zasnąć, a gdy już zasnęła, śniła o oślinionych kłach, o przegniłym futrze i kobiecie rodzącej potwora o pysku psa. Kiedy ocknęła się z ustami pełnymi krzyku i żółci, wiedziała, że tej nocy już nie zaśnie. Trzęsącymi się rękami zwinęła posłanie, zebrała swoje rzeczy, chwyciła konia za uzdę i zaczęła po prostu iść przed siebie, chcąc zostawić jak najdalej za sobą tamten sen i ciągnącą za nią sforę.

O świcie psów już nie było.
Koszmar wrócił kolejnej nocy.


* * *


Nie przywykła do takiej samotności.

Będąc wśród Os nawet, gdy szła na polowanie, które z braku zwierzyny przeciągało się na więcej niż jeden dzień nie czuła takiego ciężaru. Ale Yoka było jej domem. Tam była u siebie, znała każdy kamień, każde drzewo czy strumień. Tutaj była obca. Tam od czasu bitwy znalazła swoje miejsce i nigdy nie czuła się samotna. Tutaj była tylko pyłkiem przeganianym przez wiatr.

W domu znała kryjówki i miejsca, które zapewniały bezpieczny nocleg. Tutaj, pozbawiona jakiegokolwiek towarzysza podróży, musiała zdawać się na słuch konia – znacznie czulszy od jej własnego – w nadziei, że jeśli ktoś lub coś zbliży się do nich w nocy, zwierzę zarży, zatupie, zbudzi ją. Słaba to jednak była pociecha. Zimno szło od ziemi i – nawet gdyby nie miała koszmarów – budziłaby się tak jak teraz: co godzinę, co dwie sprawdzając czy wszystko jest w porządku, wstając z posłania i rozgrzewając zmarznięte ciało. Wiedziała, że to zdradzieckie zimno może oznaczać śmierć. Ona miała szczęście. Dla niej zakończyło się jedynie kilkoma dniami męczącego kaszlu, bólu gardła i gorączki


* * *


Po tygodniu chciało jej się wyć. Mdliło ją od jednostajnego chodu konia, od dźwięku jego podków uderzających o rozmiękłą ziemię. Mdliło ją od ciszy, znużenia, ciągłego chłodu i braku snu. Brak możliwości działania doprowadzał ją do szału.

Nie była w stanie utrzymać narzuconej sobie dyscypliny. Była przeraźliwie znużona a choroba złamała jej postanowienie. Z trudem zmuszała się, by budzić się w nocy, by ćwiczyć. Z trudem, bo wieczorem ledwie rozpaliła niewielkie ognisko, padała na posłanie jak bezwładny worek ryżu i natychmiast zapadała w niespokojny sen. I choć było jej wstyd, choć była na siebie za to wściekła, nie potrafiła się zmusić do tej skrupulatnej dokładności. Przez trzy długie dni.


* * *


Ósmego dnia trafiła na wąską, wpół zarośniętą, wiejską drogę. Nawet nie zwolniła, tylko szarpnęła wodze, kierując na nią konia. Instynktownie oceniła kierunek. Szlak prowadził na wschód, w kierunku łagodnego wzgórza, którego nieporośnięty drzewami szczyt błyskał spomiędzy ich koron jak wygolona głowa mnicha. Wiedziała, że jeśli się pospieszy przenocuje u jego podnóża, a z samego rana ruszy na wierzchołek, skąd będzie mogła ocenić i wybrać dalszy kierunek podróży.

Gdy słońce wskazywało godzinę Shiby natknęła się na niewielką kapliczkę, która kryła się za kruchymi, zeszłorocznymi trawami, jak panna za wachlarzem. Prosto obrobiony kamień, spękany czasem i wilgocią, pokryty był grubą warstwą ciemnego, mięsistego mchu. Ustawiony w płytkiej wnęce niewielki posążek także miał zieloną twarz i gdyby nie wyryte obok kanji – nie domyśliłaby się, której Fortunie poświęcone zostało to miejsce. Kierowana impulsem zeskoczyła z wałacha, puszczając go wolno, żeby mógł odpocząć. Sięgnęła do sakwy po narzędzia służące jej do wyrobu strzał i wyjęła jedno z dłut. Ściągnęła rękawice i nachyliła się nad kamieniem. Zrobić coś. Działać. Zmienić. Coś. Cokolwiek. Choćby tak nieistotny element świata jakim była zapomniana kapliczka Jotei – Fortuny Porannej Rosy.

Pracowała szybko z jakąś zajadłością zdzierając kolejne łaty mchu, które pokrywały chłodną, chropawą powierzchnię jak rozpulchnione strupy. Odrzucała je daleko. Wyrwała trawy, które oddzielały go od drogi. Ostrożnie oczyściła posążek, któremu czas rozmył rysy twarzy, zamienił kontury w miękkie, gładkie linie. Przetarła go wilgotną od rosy trawą, usuwając z niego pozostały brud. Z wnęki wygarnęła resztki prostej, ceramicznej miseczki.

To było miłe zmęczenie i miła satysfakcja przynosząca jakąś ulgę, prostą, prozaiczną radość.
Straciła godzinę czasu, nie dojedzie tego dnia tak daleko, jak planowała. Ale nie żałuje.

Wyjęła odrobinę ryżu z porcji przeznaczonej na kolację i zawinęła w szeroki liść, który położyła przed posążkiem. Złożyła dłonie i skłoniła się lekko.

- Jotei, Panie Porannej Rosy, bądź dla mnie łaskawy – poprosiła zwyczajowo, zaraz potem rozciągając usta w rzadkim u niej, szerokim uśmiechu. - Strasznie zimne i wilgotne są poranki – pożaliła się milczącemu kamieniowi. - Lotki się psują, łuk rozmięka, siebie i zbroi dosuszyć nie mogę. Bezlitośnie obnażasz moje słabości.

Naciągnęła z powrotem rękawice na zmarznięte dłonie, poruszała palcami, żeby się lepiej ułożyły. Wskoczyła na grzbiet konia i – wbijając wzrok niedalekie już wzgórze – pogoniła konia do cwału.


* * *


Dziewiątego dnia prawie straciła konia.

Od tygodnia nie sklęła wałacha ani razu. Powolny na trakcie dopiero na bezdrożach udowodnił, że był dobrym wyborem. Brak szybkości nadrabiał cierpliwą wytrzymałością, wszystkie niewygody – wieczny chłód, wilgoć, deszcz, zmęczenie – które ona codziennie odsyłała z wściekłością do Otchłani Fu Lenga, koń znosił bez skargi. Zaczęła mu ufać. Coraz częściej puszczała luźno wodze, pozwalając mu samemu wybierać drogę. Coraz bardziej zaczynała szanować to spokojne, pozbawione agresji bydlątko i czasem nawet zastanawiała się czy jest sens, by w Shiro Tengu wymieniała konia.

Dlatego przestraszyła się kiedy na postoju usłyszała jego nerwowe rżenie, zobaczyła, jak szarpie łbem, uderza kopytami w ziemię pomiędzy którymi wije się zielonkawy, pokryty żółtym zygzakiem wąż. Błyskawicznie dopadła do konia, jednocześnie chwytając za uzdę i hoso-yanagiba, strzałę o wąskim jak liść wierzby grocie, od którego wzięła swoją nazwę. Szarpnęła wodze, odpychając konia i chlasnęła trzymaną w dłoni strzałą przyszpilając gada do ziemi. Kucnęła, przyglądając się dokładnie martwemu stworzeniu.
Gruby jak jej dwa palce, długi na trzy albo cztery stopy, z płaskiej głowy patrzyły czarne paciorki oczu, żółtawe łuski sprawiały, że wyglądał jakby się uśmiechał. Nie wiedziała wcześniej tego gatunku węża, nie wiedziała czy i jak bardzo jest jadowity. Wiedziała jednak, że po odcięciu głowy nie będzie to miało większego znaczenia.

Odeszła od swojego niewielkiego obozowiska i szybkimi, sprawnymi ruchami noża oprawiła gada, wrzucając jego nieczyste części do płytkiego dołka wykopanego w ziemi płaskim kawałkiem drewna. Kierowana nawykiem zasypała go potem starannie. Gdy mięso smażyło się nad niewielkim ogniem, ona sama myła się dokładnie w lodowato zimnym strumieniu, szorując zmarzniętą skórę drobnym piaskiem, starając się usunąć z niej każdą, nawet najmniejszą drobinę zwierzęcej posoki.

Przypalony posiłek i tak zjadła ze smakiem. Nawet niedoprawione i nie do końca umiejętnie przygotowane jasne mięso węża było miłą odmianą po monotonnych posiłkach złożonych ze skrupulatnie racjonowanego zapasu ryżu. Wyjeżdżając z Kaeru Toshi nie przewidziała podróży przez bezdroża. I teraz brak solidnego zapasu żywności mścił się na niej dodatkowym brakiem dzikiej zwierzyny. Brakowało śladów – nawet przy strumieniach i wodopojach było ich mało. Zdecydowanie zbyt mało, zdaniem dziewczyny.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 06-02-2011 o 22:57.
obce jest offline