Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2011, 18:55   #14
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Co robią myszy, gdy kot śpi?
To zależy o jakim kocie jest mowa.



Zmrok nadszedł szybko. Zanim jednak zrobiło się ciemno, w tak zwaną szarówkę, z wykrotów, dolin i kotlinek powstała mgła. Nic nadzwyczajnego. Mgła jest normalną rzeczą. Zimne powietrze, ciepła woda, i takie tam. Mimo to, w obozie zapanował niepokój. Ogólne poruszenie. Dało się wyczuć myśli krzątających się obozowiczów.

Mlecznobiałe plamy mgły rozkwitały powoli na granatowej łące. Widok był cudowny i koszmarny zarazem. Było w tym coś, co sprawiało, że ciarki biegły po plecach. Coś złowrogiego. Po prawej stronie, na zachodzie, majaczyły w narastającym mroku strzeliste szczyty gór. Niczym zęby drapieżnika skrywały za sobą esencję życia. Serce oblane szkarłatem.
Zachodzące słońce.

Temu wszystkiemu przyglądał się mężczyzna w futrze. Stał na granicy obozu wpatrzony w dal. Po chwili, nie wiadomo skąd, koło niego pojawiło się dwóch konnych. Rozmawiali przez chwil parę w gardłowym języku, po czym zamilkli wpatrzeni w narastający mrok. Płomienie ogniska tańczyły na stalowych elementach strojów mężczyzn. Poza kręgiem światła rzucanego przez palące się drewno świat zamazywał się i czerniał coraz bardziej. Cisza trwała długo i była na tyle głęboka, by ze wzgórz mógł dojść ich odgłos warknięć. Warknięcia były bardzo głębokie i donośne. Przyprawiały o dreszcz nawet najtwardszych facetów. Gdy ucichły, łowca dowodzący odwrócił się i wydał polecenia. Zapadł zupełny mrok.

Gdy oczy się trochę przyzwyczaiły, Marek zobaczył, że łowcy niewolników siedzą skuleni pod wozem. Konie stoją przypięte do drzew i mają założone worki na głowy. A świnie smacznie leżą na ziemi mając wszystko w … mając wszystko gdzieś. Tylko co one mogły mieć gdzieś? Tego Marek nie za bardzo chciał się dowiedzieć. Mgła zaczęła się podnosić i okalać obozowisko. Spokojne pochrapywania dobiegły od stron jednej z klatek. Spokój i melancholia - zdawałoby się. Zdawałoby się też, że świat zasnął. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, bez najmniejszego nawet znaku, rozległ się straszliwy ryk. Marek momentalnie ocknął się z powoli ogarniającego go znużenia. Wyrżnął głową w kraty. Dałby sobie rękę uciąć, że zatrzęsła się ziemia, i że powietrze się zmieniło. Zmienił się jego smak, może zapach. Ryk był tak głośny, że echo odbijało się pogórzem przez długą chwilę. A cisza zdawała się nigdy nie powrócić.

Zmieniło się coś jeszcze. Następnego ranka jeden koń czuł się samotnie. Jechał bez jeźdźca.

A ranek był mroźny. Mimo to wdychanie rześkiego powietrza sprawiało dużą przyjemność. Obóz zwinięty został w kilkanaście minut. Ogniska zagrzebane, a odchody zwierząt przysypane ziemią. Mróz będąc dopiero z powrotem na wozie zobaczył, jakie rozległe są pogórza. Trawa po horyzont i tylko gdzieniegdzie kropki jakiejś zwierzyny, gdzieniegdzie w dolinkach i kotlinkach drzewa, gdzieniegdzie chmury ptactwa krążących po stepach.

Gdzieniegdzie głębokie rowy, niczym rany wyryte w idealnym powierzchni wzgórz.



Dalsza droga prowadziła coraz wyżej i wyżej, widok kojących zielenią łagodnych grzbietów stał się tylko wspomnieniem. Teren zmienił się w surowy. Porośnięty ostrymi krzakami i jeszcze bardziej ostrymi skałami. Obraz skalistych szczytów i stoków górskich zawitał na dobre. Dolina, którą jechali, była szeroka i wyjeżdżona. Pod kołami chrzęścił miał i zgrzytały kamienie. A przed oczami ukazało się Koloseum.

Budowla wzniesiona przed wieloma wieloma laty, zrujnowana i zmieniona w muzeum. Tak było w Rzymie. Tu stało tak samo stare i tak samo zniszczone, tylko, że do Włoch był, zdaje się, spory kawałek. Monument rósł w oczach. Stawał się większy i potężniejszy. Wokół budowli nie było miejsca na inne obiekty. Nie było też trzeba nic budować na zewnątrz, gdyż koloseum było przynajmniej dziesięć razy większe niż jego rzymski odpowiednik. Przedpołudniowe słońce skrzyło się w kroplach rosy na nieoświetlonych do tej pory kamieniach.

Mróz jadący na pierwszym wozie w drugiej klatce miał co podziwiać. Czy mu się chciało, czy nie. Ruiny stanowiły fortece - temu nie można było zaprzeczyć - a ogromne drzwi wieńczyły całość. Miały może z dwanaście metrów wysokości i może z osiem szerokości. A może nie? Drzwi otworzyły się w akompaniamencie skrzeku udręczonych zawiasów. Echo poniosło się po górach obsuwając kamienie. A przed oczami łowców i ich niewolników ukazał się stary świat.

Dookoła stały domy z kamienia. Między warstwą szerokiego muru, w którym mieściły się jakieś domostwa, a częścią właściwą, był pas stajenny. Widać było zagrody, stajnie i obory, które tworzyły pierścień w środku muru. Konni i piesi przemierzali wybrukowane kamieniem ulice i uliczki. W kamiennych kagankach różnej wielkości palił się ogień. Tabor jechał, wydawało by się, główną drogą, szeroką na dwa wozy. Domy wybudowane piętrowo jeden na drugim, z osobnymi drewnianymi schodkami, były wszędzie. Sięgały nawet z cztery piętra. Cztery główne drogi, jak się zaraz okazało, prowadziły do placu na środku. A kończyły się zaraz przy stojącej na samym środku arenie. I na tej właśnie arenie wylądowali niewolnicy.
*

Dwanaście klatek, po dwie osoby w każdej. Pachołkowie, jak zaczął myśleć o nich Marek, otworzyli klatki odkładając wieko na ziemi i zniknęli za jednymi z wielu drzwi. Mróz wyprostował się, rozmasował nogi i ostrożnie wyszedł. Nie wiedział, co go czeka i gdzie jest, ale bez wątpienia ruch mu dobrze zrobi. Ból w stawach był kłopotliwy, to prawda, ale to głowa go najbardziej martwiła. Wszystko wskazywało na to, że obejdzie się bez szycia, a to oznacza bliznę. Mięśnie również odmawiały posłuszeństwa. Ręce poczęły masować co bardziej zesztywniałe gnaty, a oczy lustrowały okolice. Arena była wielkości boiska do piłki nożnej. Współwięźniowie nie byli skorzy do opuszczenia klatek. Wyszła szóstka. Dwóch facetów zaczęło się kłócić, inny opierał się właśnie o ścianę. Jakaś kobieta siedziała oparta o klatki, inna natomiast lamentowała, zacinając się co chwila. Był jeszcze facet, który siedział na kratach, bawiąc się kawałkiem kijaszka.

Minęła ponad godzina zanim pachołkowie wrócili. A wrócili niosąc kosze, w których, jak się okazało, było jedzenie. Jeden kosz dla jednej osoby. Zatem teraz na arenie stało około 24 koszy. Gdy niewolnicy zaczęli ucztować, Marek postanowił pójść w ich ślady.

Czas mijał niepewnie. Góry majaczyły nad areną, przypominając skamieniałe olbrzymy chcące podejrzeć, co tam się dzieje. Niebo było jeszcze jasne, gdy na arenie zaczęło się ściemniać. Czubki gór zajaśniały czerwienią, gdy na górne balkony wyszła grupa ludzi. Marek przypatrzył im się z ciekawością. Lecz gdy otworzyły się drzwi, wstał i podszedł bliżej innych jeńców. A ci jakby podchwyciwszy ten pomysł, skupili się w grupkę. Za otwartych drzwi wybiegły wilki. Wilkobestie. Masywne, ważące z całą pewnością więcej niż setkę, kształtem bardzo podobne do bernardynów. Bestie rozeszły się powoli okrążając grupę. Za nimi wyszli pachołkowie, trzymając w ręku kij z pętelką. Znaczy hycle. Z góry doszły Marka uszu śmiechy, a zza drzwi wyłonili się łowcy. Na czele oczywiście mężczyzna w stalowych motywach na skórzanym ubraniu.

Okazało się, że to nie koniec. Z drugiej strony trzasnęły inne wrota. A z nich wyłonili się ubrani w ciemną skórę panowie. Było ich dziesięciu i mięli dziwnie wyglądające buzdygany, z których zwisały sznury. Skóra ich była farbowana na czarno i byli ubrani w nią na całym niemal ciele. Stanęli w półkręgu za całą gawiedzią, jaka się już zebrała. Dopiero wtedy kilkoro z tych, co stało na górze, zeszło na dół.

Szóstka dostojnie ubranych w futra jegomości stanęła w rządku koło łowców. Łowcy porozmawiali sobie z nimi, po czym przeszli do prezentacji.
*

Myra siedziała na grubym konarze obserwując wilki kręcące się pod drzewami. Widziała je już wcześniej.

Polowała z bratem na przełęczy, gdy z wąwozu sięgającego najpewniej drugiej strony gór (albo i samej czeluści ziemi), wyłonili się jeźdźcy na dużych zwierzętach. Rodzeństwo siedziało skulone za wielkim zwalonym drzewem. Wąwóz był zakazany. Wszyscy wiedzieli, że kto tam wejdzie ten stamtąd nie wychodzi. Aż do dzisiaj. Przejście zawsze było mroczne. Ukryte po między dwoma stromymi zboczami gór, oświetlane tylko przez godzinę dziennie. W same południe. Toteż nie ciężko było o przydomek jaki uzyskało. Droga do piekła. Prozaiczny nieprawdaż? Otóż, dla Myri i Skyla, nie był w tym nic prozaicznego.

Jeźdźcy wylali się na polanę. Była ich masa. Za nimi toczyły się wozy zaprzęgnięte w Skuny. Ciężkie zwierzęta zdawały się nie być w ogóle zmęczone ciągnąc ciężar obarczony dodatkowo wieloma ludźmi, którzy rozsiadli się wygodnie. Były też wilki. Inne niż znało rodzeństwo. Inne od tych o których słyszeli. Wielkie, garbate i masywne. Rozbiegły się we wszystkich kierunkach, szybko jednak wróciły do swoich panów. A panowie ruszyli karawaną wzdłuż gór.

Babcia, której Myra wszystko opowiedziała o spotkaniu, zamyśliła się smutno i stwierdziła, że od teraz będzie inaczej. Przypomniała jej, że raz na dwa pokolenia przybywają łowcy, że raz na dwa pokolenia zjawiają sie ludzie w skórze i stali, raz na dwa pokolenia znikają także całe wioski ludzi.

- Całe. O taak. Dobrze pamiętam jak z Twoją mamą na rękach uciekałam przez las. O taak. Cała nasza wioska uciekała. Szliśmy do poręby. A z poręby szło nas jeszcze z trzy wioski.
Starowina pokręciła głową. Ręce jej drżały. Nie chce być stara, pomyślała wtedy Myra.

Teraz na drzewie, żałowała tamtych myśli. Chciała móc się zestarzeć. Puki co miała marne szanse. Łowcy bezlitośnie polowali na każdego. Ludzie z jej wioski albo leżą martwi, albo uciekają na południe, albo siedzą w klatkach. Ona była uciekinierką, gdyż jej rodzina posłuchała babci.

Wilki zawyły a w śród nich pojawiło się kilku jeźdźców. Jeden z nich spojrzał wprost na nią.
*

Szilas patrzył jak jego małżonka umiera. Stos, bo inaczej nie można tego było nazwać, zrobiony z ludzi związanych i zamkniętych w oborze, płonął niczym ogień piekielny. Łzy same płynęły mężczyznom patrzącym na los niewiast i starców. Jedni krzyczeli, inni klęli, jeszcze inni szlochali. Pale, do których Łowcy poprzywiązywali wieśniaków otaczały gorejącą oborę ciasnym kręgiem. W niebo wraz z czarnym, żrącym dymem unosił się chóralny krzyk. Kilku łowców ubranych w skóry ze stalowymi wstawkami z obojętnością przyglądało się temu okropnemu widokowi.

Szilas szalał. Wyrywał się i wierzgał z całych sił. Gdyby się tylko wydostał z pęt z całą pewnością uratował by Sillę, tak bowiem wtedy myślał. Uwolni się, pobiegnie do palącej się obory wyciągnie żonę i zabije każdego, kto mu w tym przeszkodzi. Teraz, gdy siedzi na swojej klatce, gdzieś na arenie, wiedział, że to były mrzonki. Zginąłby wraz z nią, zadźgany albo rozszarpany kłami. Teraz, po widokach jakich był świadkiem zza krat, wiedział, że nie ma zwycięzców, ani tych którym się udało. Byli tylko przegrani. Łowcy nie dopuściliby, żeby było inaczej.
*

Każdy więzień miał zakładaną smycz z kijem. Dzięki takiemu zabiegowi, prawdopodobnie, można było lepiej kontrolować ich poczynania. Później, każdego prowadzono przed oblicze możnych w futerkach, po czym prowadzono gdzieś, gdzie Mróz mógł się tylko domyślać. Niewolnicy nie stawiali oporu. Oprócz jednej kobiety, którą to potraktowali niezbyt grzecznie waląc po głowie. Gdy przyszła kolej na poprzednika, Marek postanowił działać.

Zmniejszył dystans między sobą a niewolnikiem, za którym się wcześniej ustawił, i uderzył go kopniakiem pod kolano, następnie szybkim ciosem łokcia w bok szyi. Cios trafił jednak w coś twardego. Ramie. Impet uderzenia i trafiona noga sprawiły, że niewolnik poleciał wprost pod nogi jednego z opryszków z kijo-smyczami. Marek zrobił szybki obrót i z haka zamachnął się na drugiego pachołka, ten jednak stał już krok dalej. Cios kija prosto w szyję sprawił ból. Marek chociaż to zauważył nie mógł nic zrobić. Na szyi miał już pętle, która z każdym ruchem zmniejszała swoją średnicę. Zdążył tylko zobaczyć jak kawałek dalej czarno odziany facet się zamachnął. Światło zgasło.

Na szczęście, tym razem, nie bolało tak bardzo. Albo, po prostu, czucie nie wróciło całkowicie. Otworzył oczy, po czym zdał sobie sprawę, że po jego twarzy spływa woda. Ktoś chlusnął go po raz drugie. Piekło, najprawdopodobniej będzie miał druga bliznę. Klęczał na tym samym placu, na którym wcześniej chciał ponarozrabiać. Przed oczami stanęło kilka postaci. Kilkoro w futrze, kilkoro w skórze i w stali. Rozmawiali gardłowo między sobą. Wyglądali jakby się dobrze bawili. Wyglądali jak dzieci, które mają właśnie otworzyć prezent od Świętego Mikołaja.


_______________
See more:
Góry
Mgła
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline