Mordragon siedział w domu oczekując na wiadomość albo znak od "bliźniaków H", bo tak zwykł zacząć nazywać burmistrza i jego przyjaciela. Wiadomość otrzymana. Rzeczy spakowane. Żona. Dziecko. Można ruszać w drogę.
Wioska jakby opustoszała po ostatnim incydencie, jednakże dało się odczuć palący wzrok wielu z jej mieszkańców zainteresowanych podróżą. W głębi duszy Berthold liczył na to, że będzie tam praktycznie sam. Szedł spokojnie, powtarzając w myślach:
"Lidia, Lidia, Lidia...", czyli imię jego żony.
Berthold dotarł do pierwszego skrzyżowania na trakcie, rzeczywiście prócz nowych współtowarzyszy, cienia i beczki nie było żadnego z mieszkańców, którzy spełniali by jedynie rolę pożegnawczą. Grupa zebranych ludzi wydawał się bardziej zróżnicowana niż orcze uzębienie. Od razu dało się dostrzec kto kim jest: stalowy mięśniak rekompensujący brak rozumu, starzec pewnie mądrzący się na każdy temat, albo narzekający, z dwojga złego jeszcze zakapturzona osoba stojąca na uboczu. I ta ostatnia była najbliższa Mordragonowi. Taka osoba napewno nie będzie wchodziła mu w drogę. Na końcu jeden z "bliźniaków H". Czy ten był tym o większej ambicji i priorytetach? Wolał się nie zastanawiać, losy bliźniaków zawszę dziwnie układają się podczas katastrof, a taka podczas tej podróży może nastąpić.
Berthold spojrzał na wszystkich, przyłożył dwa palce do czoła i lekko ruszył ręką na znak przywitania i stanął nieopodal bacznie wszystkich obserwując.
Wyciągnął bukłak z winem i zaczął popijać, dłonie strasznie trzęsące się podnosząc bukłak, uspokajały się z każdym łykiem.