Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-01-2011, 22:52   #143
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Mówią, że od nadmiaru głowa nie boli. Chciałabym zobaczyć tego, który 22 lipca 1921 roku spróbowałby powiedzieć do Emily Vivarro.
Godzina za godziną spędzone w towarzystwie nielicznych dowodów, zamiast przynosić odpowiedzi, wprowadzały chaos. Teorie dotyczące uprowadzenia Teresy i dziwnego zachowania ojca mnożyły się jak jakieś uporczywe mikroorganizmy w sprzyjającym środowisku braku wskazówek i mnóstwa domysłów.

Tego wieczora towarzyszył jej Grant, ale od dwóch godzin z jego towarzystwa nie płynęła żadna pociecha. W długiej rozmowie wyczerpali wszelkie opcje. Emily była o krok od wymaszerowania z domu w ciemność ku Cichej Cerkwi. Obłęd. Kiedy kolejne filiżanki kawy przestały przynosić oczekiwane po nich efekty, nastąpił moment, w którym siedząca w salonie dwójka pogrążonych w myślach wspólników udać się miała na spoczynek. Panna Vivarro nie liczyła na niosący ukojenie głęboki sen. Choć spodziewała się raczej koszmarów, rozsądek nakazywał jej choćby z czystej przyzwoitości spędzić kolejne osiem godzin przewracając się niespokojnie z boku na bok na łóżku w jej panieńskiej sypialni.
Wspinali się właśnie umiejscowioną na prawym skrzydle domostwa wąską klatką schodową, gdy w powietrzu rozeszła się woń, którą Emily w ostatnich dniach poznała aż za dobrze. Cichy stukot kopyt przemienił ją w słup soli. Potem odgłos drugiej pary, dobiegający z prowadzącego do salonu, w którym jeszcze do niedawna siedzieli, hallu przywrócił jej krążenie jak sole trzeźwiące. Cofnęła się o krok, plecami wpierając się w Granta. W ręku mężczyzny połyskiwała odbezpieczona broń. Zaniepokojony co najmniej równym stopniu jak towarzysząca mu kobieta, położył palec na wargach, na wszelki wypadek nakazując jej milczenie. Na serię nerwowych znaków, za pomocą których usiłował przekonać ją do wycofania się i wytłumaczyć, że on w tym czasie pójdzie sprawdzić znajdujące się kilka dobrych metrów dalej pomieszczenie, energicznie pokręciła głową. Nie mógł wpaść chyba na głupszy pomysł. Popukała się w czoło, starając się nie narobić hałasu, choć wystarczyłoby posłuchać chwile, żeby usłyszeć przyspieszone bicie serca.
Przez ozdobne drewniane tralki balustrady, spostrzegła drugiego z intruzów. W skąpo oświetlonym hallu węszyła pokraczna postać, podobna do tej, którą widziała na parapecie w pokoju Teresy zaledwie kilka dni wcześniej. Gdy z kuchni dobiegł ich rumor przerzucanych naczyń, również i Grant spojrzał w tamtą stronę. Wyraz jego twarz dał Emily próbkę tego, jak ona sama musiała wyglądać w noc porwania siostry. Rozszerzone strachem oczy mężczyzny przekazywały do mózgu obraz, którego nijak nie potrafił zaklasyfikować. Opanował się i gestem zapytał Emily, czy powinien strzelać. Jakkolwiek wizja roztrzaskania w drzazgi jednego z potworów wydawała się jej kusząca, to ilość nieproszonych gości nakazała jej złapać przyjaciela za rękaw i odholować go w kierunku bocznych schodów. Tam, w ciemnościach, pośród dobrze znany sprzętów, biegła ich trasa ucieczki. Z piętra na parter, do jadalni i dalej, przez taras do ogrodu. Miękkie dywany, w cichym geście solidarności z prawowitymi mieszkańcami domu, łapczywie pochłaniały odgłosy ich kroków, osłaniając odwrót.
Coraz... bliżej.
Zatrzaśnięte na głucho drzwi na taras otworzyły się niechętnie, cichutko poskrzypując. Z hallu rozległ się dźwięk, którego Emily nie potrafiła przypisać żadnemu zwierzęciu. Za rogiem, wewnątrz domu, śmignęła pokraczna sylwetka. Nie zastanawiając się, zatrzasnęła drzwi i puściła się pędem przez ogród. Prosto ku bocznemu wejściu dla ogrodnika. Skąpany w mroku ogród stał się ich jedyna szansą. Biegnąc w kierunku wyjścia, które w tamtej chwili jawiło im się ostatnia deska ratunku, raz po raz oglądali się za siebie. Kołysane wiatrem krzewy łapały się ich ubrań, jakby zapomniały, komu są winne lojalność. Wmurowana w kamienną podstawę furtka zamknięta była na kłódkę. Emily zawyła ze strachu i złości. Obejrzała się przez ramię, dwie sztuki pędziły ich tropem jak psy. Korzystając ze wsparcia Granta, wdrapała się na stalowa furtę. Siedząc na płocie, odbezpieczyła pistolet. - Czas na was – pomyślała i wystrzeliła w noc. Trafiła jednego, lecz kula nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Drugi był już blisko. Tak blisko, że cudem jedynie mężczyźnie udało podciągnąć się w ostatniej chwili, unikając szponów. Bestia walnęła w mur, aż ten zadrżał.

- Skacz! - krzyknął Grant, pokonując ogrodzenie. - Biegnij na ruchliwe ulice!

Ledwie go usłyszała. Mężczyzna biegł, znacząc lekko na jedną nogę. W kolanach Emily odezwał się ból, ale pędziła przed siebie nie zważając na protesty ścięgien. Wpadli w wąskie gardło pomiędzy budynkami. Ulica była tuż – tuż. I wtedy to usłyszała. Stukot kopyt w górze, co najmniej jedna z bestii sadziła górą. Grant, nie tracąc tempa, wystrzelił dwa razy. Emily również, mniej celnie, bo marna kondycja dawała się jej we znaki. Płuca paliły żywym ogniem, serce chciało wyskoczyć z piersi. I nagle, ni stąd ni zowąd, w wąskim świetle uliczki, jeden z potworów znalazł się przed nimi. Z gardła mężczyzny wyrwał się okrzyk przerażenia. Uniósł broń i nie celując wypalił kilkakrotnie przed siebie. Dokładnie to samo zrobiła Emily. Oddała dwa strzały, ostatnim wysiłkiem woli nie zaciskając przy tym oczu. Ghul przewrócił się na ziemię, a oni – niewiele myśląc – przebiegli nad jego cuchnącym cielskiem. Gdy wypadali w ulicę, Grant krzyknął z bólu. Krew chlusnęła z rany na lewym udzie. Kulejąc poważnie wypadł na ulicę, Emily tuż za nim. Ciemna pusta ulica nie przyniosła oczekiwanej otuchy, ale nie słyszeli już stukotu kopyt. Minęło ich pojedyncze auto. Santoro, lekarz rodziny Vivarro, mieszkał zaledwie kilka przecznic dalej.

Gdyby nie udzielona Grantowi w samą porę pomoc, rana zadana mu przez ghula okazałaby się śmiertelną. Profesjonalizm lekarza uratował mu nie tylko nogę, ale i życie. Choć początkowo nic na to nie wskazywało, po kilku godzinach rozwinęło się zakażenie. Leżał na łóżku w gościnnej sypialni lekarza jęcząc w malignie. Wykończona nerwami Emily co jakiś czas przebudzała się w fotelu i zmieniała kompres na rozpalonym czole przyjaciela. Teraz, gdy po wykonaniu telefonu do Bliźniaków, wparcie przybyło, mogła poczuć się trochę pewniej i zażyć choćby odrobinę snu. Nie zwlekając zgłosiła także na policji włamanie do domu, funkcjonariusze obiecali pojawić się tam jak najszybciej, co zapewne oznaczało poranek dnia następnego. Będzie musiała tam wrócić, choćby po to, żeby zabrać kilka niezbędnych drobiazgów. Nie mogła tam zostać, dom przestał być jej twierdzą. I jeszcze spotkanie z Brandem... Westchnęła ciężko, podciągając koc pod brodę. To będzie długi dzień.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline