Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-01-2011, 23:33   #144
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Walter Chopp


Boston, 24 lipca 1921 r

Kiedy ktoś mówi – „wlazłem w gówno po uszy” ma zapewne taką sytuację, w jakiej się znalazłeś ze Stypperem.

Siedzieliście wpatrzeni w siebie i nie za bardzo wiedzieliście co zrobić. Na wojnie wszystko było prostsze. Za zabicie kogoś dostawało się medal, a nie więzienie lub stryczek. Wasz jeniec obudził się koło południa, kiedy przestała działać morfina zaaplikowana mu przez małomównego lekarza.

Do tego czasu przejrzeliście jego dokumenty i rzeczy które miał przy sobie. Nazywał się Jan Bielicky i był lekarzem. Miał czterdzieści dwa lata, żonę i córkę, która za rok skończy szesnaście lat. Miał przeciętna twarz, normalne piwnego koloru oczu i lekką nadwagę. I zapewne był popapranym czcicielem ghouli, co zdradzał mały wisiorek noszony na szyi. Kieł jakiegoś zwierzęcia na łańcuszku.
A wy będziecie musieli go zabić. Wdział wasze twarze. Słyszał imiona. Być może wiedział gdzie mieszkacie. Bez wątpienia zdradzi was swoim towarzyszom. Może policji, w co jednak wątpicie.

Teo zgasił niedopalonego papierosa w szklance z herbatą.

- Kurwa – powiedział ciężko.

Tym samym podsumował waszą sytuację. Z Lafayettem nie było kontaktu. Jakby się pod ziemię zapadł. Hiddink „wyjechał w interesach” – jak poinformowała uprzejma sekretarka – i nie wiadomo kiedy wróci. Zresztą jego obowiązki powoli zaczyna przejmować inna osoba, ponieważ ostatnio jest nieco niedostępny i jeśli chcecie to ona porozmawia z panami w interesach. Nie chcieliście. Jason Brand nie odbierał telefonów. Wyglądało na to, że będziecie musieli podjąć decyzję sami.

Wasz jeniec, dokładnie zakneblowany i związany, wpatrywał się w was czujnie i bez cienia strachu. Wyglądał na kogoś, kogo nie tak łatwo będzie zastraszyć. Na razie nie pytaliście o nic. Zdjęcie knebla było nader ryzykowne. Oprócz Styperra w domu mieszkały jeszcze trzy rodziny. Była niedziela, więc większość z nich siedziała w domu. Grał patefon, jakieś dzieciaki na podwórzu za domem wykłócały się grając w jakąś grę. Jakaś kobieta pod waszym – szczelnie zasłoniętym oknem – plotkowała głośno z inną, o dużo starszym głosie.

- Musimy go stąd wywieźć – Stypper nerwowo spoglądał w stronę okna.

Pukanie do drzwi spowodowało, że o mało nie sięgnęliście po broń.

- Teodorze – usłyszeliście zatroskany, kobiecy głos. – Ostatnio nieczęsto pana widujemy.

- To Esmeralda. Sąsiadka spod czwórki. Jej mąż zginął na Wielkiej Wojnie. Zajmę się nią.

Poszedł do drzwi otworzył i przez chwilę porozmawiał o czymś wesoło. Tłumaczył swoją nieobecność pracą i wyjazdem służbowym. Potem dał się zaprosić na spacer.

Wrócił do domu biorąc kapelusz i marynarkę i spojrzał na waszego więźnia.

- Pilnuj go, Wal – powiedział bezgłośnie. – Wrócę wieczorem.

Nim zdążyłeś zaprotestować wyszedł.

Przysiągłbyś, że zrobił to naumyślnie. Chyba chciał ci się w ten sposób odwdzięczyć za tarapaty w jakie go wpędziłeś.

Więzień na łóżku zajęczał coś niewyraźnie przez knebel ale patrzył przy tym na ciebie przytomnie. Oczy Bielickiego błysnęły złośliwie, a po pokoju rozszedł się paskudny fetor. Więzień najwyraźniej nie przejmował się czymś takim, jak godność. Właśnie narobił pod siebie. A ty nie mogłeś otworzyć okna.

Spod knebla doszło cię rytmiczne pochrząkiwanie. Chwilę zajęło ci, by zrozumieć co się dzieje. Jeniec śmiał się a w jego oczach widziałeś obłęd. Ten, kto leżał na łóżku Styppera bez wątpienia nie był kimś, kogo można postawić na równi z normalnymi ludźmi.

Przez twoją głową przemknęła jedna myśl. Czy żona i córka wiedzą, z jakim obłąkańcem dzieliły mieszkanie.

Tak czy siak, siedziałeś w gównie. A teraz nawet bardziej, niż wcześniej.


Emily Vivarro

Nowy York do 23 lipca

Ta noc na pewno należała do niezapomnianych.

Do takich, które chce się zapomnieć, lecz tak naprawdę wiadomo, że nigdy się to nie uda. Przeżyłaś atak kreatur z piekła rodem. Bestii, które – zgodnie z tym czego uczyłaś się od dziecka – nie powinny istnieć. Potworów o paszczach pełnych kłów, szponach i ludzkiej inteligencji. Lub nawet nadludzkiej, bo przypominając sobie spojrzenie ślepi stwora, którego podziurawiłaś kulami w zaułku, miałaś wrażenie tlącej się w nich, złośliwej świadomości. Dużo bardziej świadomej, niż spojrzenie nawet najmądrzejszych, znanych ci zwierząt.

Do tego ta szybkość i ta brutalna witalność, która przerażała dużo bardziej, niż sam ich wygląd.

Grant walczył o życie. W nogę wdała się jakaś paskudna infekcja. Santoro mówił, że twój przyjaciel wyjdzie z tego cało, ale podświadomie bałaś się, że lekarz się myli. Że Grant umrze. Trafi pod ziemię, gdzie wygrzebią go te mityczne, ale jakże niebezpieczne bestie. Wygrzebią i pożrą. Bo przecież to właśnie robiły ghoule z opowiadań w folklorze! Pożerały zmarłych.

* * *

W asyście policji wróciłaś do domu by ocenić rozmiar zniszczeń. Wbrew temu, co się obawiałaś, nie były wielkie.

Wybite drzwi kuchenne i stłuczone naczynia suszące się na półce, wybita szyba na pierwszym piętrze oraz druga, na parterze. Policjanci ze zdumieniem przyglądali się również wyłamanym kratom..
Najgorzej oberwało się twojej sypialni. Większość mebli, w tym również tych zabytkowych, została rozwalona na kawałki. Drzwi do toaletki leżały wyrwane z zawiasów. Zawartość szaf leżała na podłodze. Ksiązki, ubrania, osobiste drobiazgi. Łzy cisnęły ci się do oczu.

- Zdaje się, ze napastnicy czegoś szukali – stwierdził jeden z granatowo ubranych policjantów.

Znany ci już funkcjonariusz Segal spojrzał na niego z dezaprobatą, ale nie skomentował słów podwładnego.

Potem, kiedy juz dokonaliście oględzin i sporządziliście szczegółowy raport John Segal poprosił cię na bok. Siedliście w saloniku, przy przepięknym stoliku sprowadzonym przez dziadka z Francji na równie wspaniałych krzesłach. Obawiałaś się jednak, że porucznik Segal nie doceni prawdziwej wartości mebli na których sadzał swój służbowy tyłek.

- Panno Vivarro – zaczął ściągając nakrycie głowy i kładąc je sobie na kolanach. – Przyznam się uczciwie, że ta sprawa wygląda mi dziwnie. Najpierw porwana zostaje pani siostra. Potem ktoś włamuje się do pani domu i zamiast kraść, niszczy tylko pani sypialnię. Jakby czegoś szukał. Do tego te zniszczenia w kuchni i wyrwana krata na parterze oraz stłuczone okno na pietrze. Skoro złodziej wszedł przez kuchnię po co zadawał sobie niemały trud by wyrwać kratę na parterze lub wyskoczyć oknem, bo tak to wygląda. To się, za przeproszeniem drogiej pani, kupy nie trzyma.

Westchnął i powiedział cicho, z pewną troską w głosie. Czyżbyś wpadła mu w oko, czy zwyczajnie był miłym człowiekiem.

- Wydaje mi się, że nie powinna wracać na noc do domu. Albo zapewnić sobie profesjonalną ochronę, jeśli się już na to pani zdecyduje. Ci ludzie są nieobliczalni.

Westchnął ponownie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz się rozmyślił.

- To telefon do mnie. Do pracy i do domu – położył przed tobą wizytówkę. – Może pani zadzwonić o dowolnej porze dnia i nocy. Jakby coś się działo – dodał pośpiesznie zauważając twój zdziwiony wzrok. – W celach służbowych.

- Oczywiście – mruknęłaś dyplomatycznie.

Wstał żegnając się i kierując do wyjścia.

- Nie powinienem tego pani mówić – zatrzymał się w progu jakby jednak podjął jakaś decyzję. – Ale w sprawie pani ojca toczyło się pewne dochodzenie. Był wmieszany w kilka tajemniczych zniknięć, takich jak w przypadku pani siostry. Ale zniknięcia nie skończyły się, a pani ojciec wyjechał z kraju, wiec pewnie była to zwyczajna pomyłka. Wiążącym faktem jest to, że napastnicy pozostawiali na miejscu często odcisk jakiegoś kopyta. Eksperci ustalili, ze jest ono niezwykle podobne do kopyt pewnych dzikich kozic występujących w południowych regionach Europy. I ze to prawdopodobnie znak rozpoznawczy jakiejś niebezpiecznej sekty czcicieli diabła. Pani była w Chinach, kiedy zdarzały się te zniknięcia, więc myślę, że nie złamałem tajemnicy służbowej, ale też proszę by zachowała pani moje słowa w dyskrecji. Niemniej jednak, niech pani na siebie uważa. Przez ostatni rok działalności sekty przypisuje się jej ponad dwadzieścia zniknięć. Nigdy nie odnaleziono żadnej z zaginionych osób. Ani ich ciał. Więc niech pani będzie wyjątkowo ostrożna.

Ostatnie dwa zdania miały być chyba pocieszeniem, lecz sprawiły, że kiedy Segal opuścił twój dom czułaś się jeszcze bardziej przerażona.

Po wyjściu policji sprawdziłaś, w asyście sowich ukraińskich pracowników, ogród i uliczkę za murem. Znalazłaś ślady posoki – ciemne i cuchnące plam, przywodzące na myśl smołę zmieszaną ze szlamem a nie krew oraz wypatrzyłaś łuski w miejscu, gdzie ty i Grant oddawaliście strzały. Nic poza tym. Żadnych trupów. Potworów. Niczego. I nawet śladów kopyt było jakby mniej, niż być powinno.

Na koniec zostawiłaś sobie gabinet i notes ojca. Był tam, gdzie go pozostawiłaś. Więc nie po to przybyły te bestie! Ścigały ciebie! Ta myśl przeszyła ci serce nagłym lękiem. Ścigały ciebie i miałaś tego absolutna pewność. Tylko dlaczego?

* * *

Znana ci już dobrze kamienica przy jednej z głównych ulic Manhattanu. Sekretarka w średnim wieku – zawsze profesjonalna i uśmiechnięta – anonsuje twoje przybycie.

Otwiera przed tobą bogato zdobione drzwi do gabinetu swojego szefa.

Są tam. Czekają na ciebie. Dwaj mężczyźni. Elegancko ubrani, w naprawdę dobrej klasy garniturach . Wstają na twoje powitanie. Jason Brand patrzy na ciebie witając miłymi słowy.

- To pan Dwight Garret – przedstawia drugiego mężczyznę. – Mój doradca do spraw personalnych. Dwightcie, to panna Emily Vivarro, córka znanego profesora.

Spojrzenie Jasona zatrzymuje się na tobie dłużej. Ciemne, bystre, inteligentne. Chyba coś zauważył. Jakąś rysę na masce, którą usiłowałaś przyjąć na to spotkanie.

- Czy coś się stało, panno Vivarro? – zapytał z autentyczną troską w głosie. – Wygląda pani na roztrzęsioną?

Zmartwiał na ułamek sekundy.

- Boże! – dodał nadal szczerym, zaniepokojonym głosem. – Niech pani nie mówi, że chodzi o pani siostrę.

Te słowa i ton w jakim je wypowiedział zburzyły wszelkie wątpliwości. Ten człowiek był z tobą szczery i na pewno nie życzył ci źle. Co do innych kwestii nie mogłaś być pewne niczego w tym świecie, w którym nocami na zer wychodziły potwory z legend.

Luca Manoldi

Nowy York, 23 lipca 1921r wczesne popołudnie

Wpatrywali się w ciebie z niechęcią. Salon fryzjerski prowadzony przez don Vittorio był jeszcze zamknięty. Siedzieliście w nim sami. Prawie sami. Ty, Massimo, don Vittorio i Georgio.
Siedzieliście w małym kantorku na tyłach zakładu. Pomieszczenie pachniało wodą po goleniu, brylantyną i potem Georgio, który stał przy wejściu z kijem bejsbolowym w ręku. Po oczach widać było, że chłopak ma ochotę rozwalić ci łeb – za brata. Don Vittorio uspokoił jednak syna ostrym, karcącym spojrzeniem i przeniósł wzrok na ciebie.

- Miałeś cor-ggio, by tu przyjść – pokiwał głową z uznaniem don Vittorio.

Jego nabłyszczone brylantyną, ściśle przylegające do czaszki włosy nie drgnęły nawet o milimetr przy tej czynności.

- Powiedz mi, Luca, czemu zabiłeś Paolo? O co się pokłóciliście? – zapytał siląc się na uprzejmość don.

- Nie zabiłem go! – powiedziałeś z nie udawanym gniewem.- Był moim przyjacielem!

Don Vittorio przyglądał ci się z uwagą. Wyjął papierosa – wąską cygaretkę – a Massimo podał mu ognia.

- Nigdy nie umiałeś kłamać, Luca – don Vittorio zaciągnął się dymem. – I w gruncie rzeczy dobry z ciebie chłopak. Czemu tak podle potraktowałeś ojca? Swoją rodzinę?

Ta nagła zmiana tematu zbiła cię nieco z tropu. Patrzyłeś na niego bez zrozumienia.
Don Vittorio pokiwał głową wypuszczając kolejny kłąb dymu.

- Tak właśnie myślałem – powiedział cicho. – Wy młodzi zawsze jesteście zerwani. Wydaje wam się, że wiecie lepiej. Że znacie życie, bo jakaś ragazza dała wam potrzymać się za petto czy nawet pociupciać. Ehhh – westchnął ciężko. – Tak naprawdę nic nie wiecie. Niente!

- Powiedz mi kto zabił Paolo, bo to, że nie daje znaku życia od tylu dni może oznaczać tylko najgorsze – powiedział ciężko. - Musisz to wiedzieć. Byłeś z nim.

I wtedy opowiedziałeś mu o tym, co stało się pod mostem, zaczynając od zaginięcia Domenico i twoich poszukiwaniach. Rozsądnie pomijając kwestie ghouli. W twojej opowieści byli to wielcy faceci z bronią i ogromnymi psami, pewnie ruskie, bo gadli po ichniemu. Faceci, którzy nie wahali się zabić ruskiego chłopaka. Którzy zauważyli was i zaczęli ścigać spuszczając psy. Opowiedziałeś o tym, jak się rozdzieliliście i jak wpadłeś do dziury, kalecząc sobie nogę i ze dlatego leżałeś w domu i pokłóciłeś się z ojcem. A teraz kręcisz się koło cerkwi bo chcesz załatwić tego grubego skurwiela, ichniego księdza.

Twoja opowieść Vittorio jak kubeł zimnej wody. Słuchał twoich dość nieskładnych wyjaśnień, przez które bez wątpienia przebijały się echa dawnej grozy i .. uwierzył ci. Przez chwilę jego oczy zaszkliły się, ale szybko ukrył te emocje.

- Wierzę ci, Luca – powiedział głuchym, złamanym głosem. – To mogli być ludzie Cara, te ruskie. Wszyscy wiedzą, że Cicha Cerkiew jest pod jego ochroną. Stupido!

Zakasłał.

- Wierzę, że nie zabiłeś mojego syna. Pewni ludzie mówili o tobie dobrze. Pewni wpływowi ludzie, Luca. Ale ja musiałem się przekonać, jaka jest prawda. Wbrew wszystkiemu. Między nami zgoda, chłopcze. Massimo, Georgio – uściśnijcie rękę Luci na pojednanie.

Georgio ścisnął ci dłoń tak, jakby chciał połamać palce. W jego oczach nadal czaił się gniew. Nadal obwiniał cię o śmierć brata, ale nie tak, aby zrobić coś nieprzemyślanego. Za to Massimo nie dość, że uścisnął ci rękę szczerze, to jeszcze objął i poklepał po plecach.

- Możesz iść, chłopcze – powiedział don Vittorio cichym głosem. – Między nami zgoda.

Georgio odprowadził cię do drzwi.

- Podziękuj Panu Garrettowi, że tak się to skończyło, kimkolwiek jest ten fiut – mruknął pod nosem bart Paola otwierając wyjście. – Inaczej don Vitto by tak łatwo ci nie odpuścił. Zostawiłeś go tam, Luca. Zostawiłeś mojego brata.

I zamknął za tobą drzwi nim zdołałeś się odszczekać.

Wyszedłeś na ulicę czując, jak trzęsą ci się nogi. Wiedziałeś, że na pomoc don Vittorio nie masz co liczyć. „Car” – szef całego podziemnego świata Rosjan - był poza jego zasięgiem.


Dwight Garrett

Nowy York, 23 lipca 1921r

Po rozstaniu z chłopakami udałeś się do znanych ci spelunek by chwilę pomyśleć i puścić w obieg famę. Wiedziałeś, gdzie uderzyć. Pod tym względem Nowy York był jak pralnia. Ludzie plotkowali, jak stare praczki. Szczególnie ludzie z branży.
Kilka szklaneczek oraz kilkanaście fajek później fama już kursowała pomiędzy ludźmi. Kładąc się spać byłeś pewien, że dotrze do kogo trzeba. Za długo byłeś w branży, by mieć wątpliwości.

* * *

Przedpołudnie spędziłeś na obserwacji Cichej Cerkwi. W swoim stylu. Przebrany nie do rozpoznania. Była sobota, ale wszystko wyglądało jak zazwyczaj. Garkuchnia rozwijała swoją działalność. Nieliczni wierni – najczęściej starowinki w wielkich, wzorzystych chustach korzystali z pociechy, jaką znajdowali w modlitwie. Od bramy gospodarczej jakiś furman przywiózł ziemniaki w worach i wykłócał się hałaśliwie o cenę z brodatym mnichem. Widać było, że sprzeczka jest raczej rutynową „gierką” związaną z targiem, a nie czymś poważniejszym. Potem jakaś ciężarówka zabrała brudne pranie. Tej transakcji doglądał ten sam duchowny, który wykłócał się o ziemniaki. Pewnie miał swój dzień gospodarczy, czy coś w tym stylu.

Dzień był pochmurny, podobnie jak wczorajszego wieczoru ciężkie chmury wisiały nad Nowym Yorkiem. Zanosiło się na burzę. Od wczoraj. Jedynym cennym spostrzeżeniem, jakie udało ci się zarejestrować nim kolejne obowiązki przegnały cię z posterunku, był fakt – że wasz „Brodacz” był w Cichej Cerkwi. Wystawił bowiem wózek z naprawdę sędziwym, białobrodym staruszkiem przed budynkiem mieszkalnym. Siedzieli tam obaj przez ponad godzinę obserwując co jakiś czas niebo i okolicę. Nie rozmawiali zbyt dużo. Po prostu siedzieli. Najwyraźniej łączyła ich jakaś głębsza zażyłość, bo nie byli znudzeni lub zniecierpliwieni tym wspólnym wysiadywaniem przed domkiem.

Interesowała cię jeszcze kwestia wśliznięcia się do zamkniętej krypty. Nie wydawało się to być zbyt trudne. Wejście położone było z boku, od ulicy nieco zasłonięte żelaznym parkanem i drzewami rosnącymi wzdłuż niego. Od strony zabudowań mieszkalnych widoczne tylko z narożnych okien. Jedynym problemem mógł być żwir, który trzeszczał prawie przy każdym kroku, a którym wysypana była alejka jak i teren przed wejściem do krypty. Sama kłódka, jaką zamocowano na łańcuchy była, jak dla ciebie, pestką. Dobre wytrychy i niespełna minutka i już. Nic wielkiego. Chyba, że będziesz miał jakiegoś pecha.
Wejście do krypty nie stanowiło większego problemu. W dzień oczywiście było niemożliwe, ale w nocy wydawało ci się prawie dziecinną igraszką. Prawie.

* * *

Jason czekał na ciebie w swoim gabinecie. Z kawą. Odpowiednio przyprawioną. Też odstawił się, jak na nabożeństwo. Ale minę miał niewesołą. Coś się stało, bo jego twarz szachisty wprost promieniowała emocjami. Co w praktyce oznaczało kącik ust podniesiony nieco ku górze.

- Dwie sprawy, Garrett, nim zaczniemy – zaczął prosto z mostu po powitaniu. – Pierwsza – Szczurek znikł. Zapadł się pod ziemię. Nie dał znaku życia od wczoraj. Po drugie. Panna Vivarro miała w nocy włamanie do domu. Świeży telefon z posterunku. Stary znajomy ją obserwuje na moja prośbę. To może zmieniać nieco stan rzeczy. Bardzo możliwe, że dziewczyna o niczym nie wie. Jej sypialnie zrujnowano, włącznie z zabytkami, a dziewczę ma świra na punkcie staroci. Więc masz szansę, Garrett – mrugnął do ciebie okiem, próbując nieco rozładować zdenerwowanie. – Albo gra, albo jest czysta.

Zaczęliście rozmowę. Po niespełna godzince sekretarka oznajmiła przyjście osóbki, która stanowiła obiekt sporej części waszej konwersacji z Jasonem. Oczekiwałeś jej przyjścia z zainteresowaniem rozbudzonym wcześniejszymi opowieściami.

Rzeczywiście robiła wrażenie. Opalona, energiczna – zupełnie inna od damulek, jakie znałeś. Miała w sobie „pazur”, potrafiłeś to ocenić na pierwszy rzut oka. Lecz pod maską „twardej kobiety” skrywały się głębsze emocje. Dziewczyna była przerażona. Naprawdę przerażona.

- To pan Dwight Garret – Jason przejął obowiązki gospodarza. – Mój doradca do spraw personalnych. Dwight, to panna Emily Vivarro, córka znanego profesora.

Spojrzenie Jasona zatrzymuje się na dziewczynie dłużej. Znasz te spojrzenie. Prawie nic się przed nim nie skryje. Za to szanujesz Branda. Za to i za grę w szachy.

- Czy coś się stało, panno Vivarro? – zapytał Jason z autentyczną troską w głosie. – Wygląda pani na roztrzęsioną?

Zmartwiał na ułamek sekundy.

- Boże! – dodał nadal szczerym, zaniepokojonym głosem. – Niech pani nie mówi, że chodzi o pani siostrę.



Leonard D. Lynch

Nowy York, 23 lipca 1921r

Cały dzień snułeś się po mieście, poznając Nowy York i jego sekrety i zwyczaje. Nie czułeś się najlepiej, a to za sprawą dręczącego cię w nocy koszmaru. Nawet teraz, siedząc nad colą w tłocznym i hałaśliwym pubie gdzieś przy jednej z bocznych ulic, czułeś obrzydzenie, gdy przypominałeś sobie rozmyte przez blask słońca echa snu.

Byłeś w lesie. Ale nie był to zwykły las, lecz las pełen spróchniałych drzew, pokręconych jak ręce wiekowych staruch. Podłoże tego mrocznego lasu tworzyły rozwalone trumny, z których wysypywała się zawartość. Widziałeś trupy całkiem dokładnie. Jedne zasuszone, jak mumie, inne zgniłe, jeszcze inne były jedynie szkieletami trzymającymi swój kształt dzięki resztkom mięśni i skórze.
Pomiędzy nimi skakała na kopytnych nogach ghoulica szczerząc do ciebie kły. Nie mogłeś się ruszyć. Nie mogłeś nawet drgnąć, kiedy bestia podchodziła do ciebie. Jej sękate paluchy, zakończone brudnymi szponami nacinały twoje ubranie i kryjące się pod nim ciało, a potwora przywierała do ran pyskiem i chłeptała twoją krew.

Był też inny sen. Z wiszącym pod sufitem człowiekiem, o ciele tak okrutnie pociętym i pokiereszowanym, że nawet w dzień zdawało ci się to wspomnienie odrażającym. I był w tym śnie brodaty mnich z Cichej Cerkwi. I ów nieznany ci człowiek zmasakrowanymi ustami szeptał tylko
- Jason. Jason Brand.
I wtedy pop wbija mu trzymany w ręce nóż wprost w serce. A potem otwiera klapę w podłodze i zwalnia łańcuchy. A ciało leci w dół, do wcześniej przesłoniętej studni. A ty chwilę potem słyszysz charakterystyczny odgłos rozrywanego zębami mięsa oraz dźwięk kruszonych kości.

Takie sny dręczyły cię prawie całą noc nic więc dziwnego, ze spałeś dłużej, niż planowałeś. Ale i tak nie czułeś się wypoczęty. Jakby twój umysł zasłaniała jakaś mgła. Jakbyś nie do końca czuł się sobą. Może to wina zarwanej nocy, może ostatnich przeżyć, może początek jakiejś choroby, może efekty uboczne wczorajszego uderzenia w kark? Nie wiedziałeś co o tym sądzić. Ale czułeś się naprawdę fatalnie.

Jedzenie smakowało nijako, nawet cola wydawała się mniej smaczna.

Luca poszedł załatwić swoje sprawy, Garrett wędrował własnymi ścieżkami, w Bostonie nikt nie odpowiadał – ani Vincent, ani Amanda, ani Herbert, ani nawet Walter. Nie mogłeś więc złapać Hieronima Wegnera i podzielić się z nim swoimi obawami. Może czas najwyższy rozmówić się z nim osobiście? Za kilka dni Jason znów wybierał się do Bostonu na kolejna rozprawę. Może tym razem powinieneś z nim pojechać? Sam już nie wiedziałeś, co robić.
Czułeś się tak, jakbyś spadał w czarną otchłań, z której nie da się juz wydostać. Pewnie podobnie czuł się Luca, może nawet i inni, których niefortunny los postawił przed tą ponurą sprawą.

Zabijałeś czas. Zabijałeś strach. Zagubiony, zdezorientowany i chyba nawet nieszczęśliwy. Ale miałeś nadzieję, że niedługo karta się odwróci.

Miałeś nadzieję.

A wiesz jak mawiają, że czyją matką jest nadzieja?

Mimo ponurej pogody siedziałeś w ogrodzie z ksiązką w ręku. Miałeś nadzieję, ze dzisiejsza noc przyniesie rozwiązania. Oby nie ostateczne.
 
Armiel jest offline