Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-01-2011, 18:00   #15
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Ostatnimi czasy nie miał szczęścia do pobudek. Chociaż do nie dawno oznaczało to kaca lub pobudkę obok laski, która przez noc jakoś zbrzydła. Teraz budził się odpowiednio: na drzewie, zatruty, w klatce, znowu w klatce i... na arenie. Zgasili go przepisowy. Zawodowcy. Ktoś go polał wodą, miał spętane nogi, ręce i smycz na szyi. Strażnicy trzymali go unieruchomionego a tamci lepiej ubrani przyglądali się. Komentowali od czasu do czasu i ogólnie zachowywali się jak małe dziecko, które dostało wymarzony prezent.
Nie trzeba być geniuszem by domyśleć się, że właśnie znaleźli sobie idealnego gladiatora.
Po dłuższej chwili poderwano go z klęczek i brutalnie poprowadzono do jednych z drzwi.

*

Pomieszczenie było duże, całe zbudowane z cegieł na planie okręgu. Jak chyba wszystko w tym przeklętym mieście. Oświetlało je tylko zachodzące słońce przez zakratowane okienko. Jednak nie to rzucało się w oczy a brudni ludzie leżący na równie brudnych barłogach pod ścianami. Ich zwierzęcy wzrok wbił się w Marka prowadzonego przez strażników. W otwarte drzwi. wrota do wolności, odrzwia raju utraconego... A mniej prozaicznie solidnie dębowych drzwi więżących ich w tym cholernym więzieniu.
Zdjęto mu pęta i lekko popchnięto do przodu. Nie oglądając się ruszył przed siebie. Starał się iść prosto, dumnie... Starał się. Zbyt często ostatnimi czasy ktoś go bił lub truł. Chociaż wprawdzie tylko raz go otruto czy raczej sam się otruł.
Zagarnął jakiś wolny siennik i przeniósł go w kąt, tak by wszystkich widzieć. Czekało go parę dni w więzieniu. Mogło być wesoło.

*

Nikt tu nie mówił po ludzku (ani niemiecku) więc był skazany na samotność. Samotność w tłumie... Od nadmiaru wolnego czasu i braku jakiejkolwiek rozrywki zaczął filozofować i obserwować.
Więźniowie kupili się do siebie, tworząc mikrospołeczności. Każda była inna. W jednej dominowali typowi osiłkowie, w drugiej ludzie zdawali się pochodzić z jednej wsi... Każdą z tych grup coś łączyło i jednocześnie dzieliło od innych.
Co ciekawe nie trafił tu sam z transportu. Była tu jeszcze kobieta z blizną i człowiek, który siedział na kracie. Gdy Mróz tylko ich zobaczył skinął im głową. Kobieta odpowiedziała powitaniem a mężczyzna go zignorował. Polak jakoś szczególnie się tym nie martwił.

Podsumowanie faktów nie było zbyt radosne. Wylądował w jakimś innym świecie, może równoległym a może na innej planecie. Mówiono tu językiem, który nie brzmiał jak żaden znany dla Mroza. W tym świecie dominowała przyroda, przerośnięte zwierzaki odebrały człowiekowi jego szczytowe miejsce na drabinie pokarmowej. Do tego występowała tu znacznie niższa kultura niż na Ziemi. Powrót do brutalnych rozrywek, zacofanie techniczne, poddawanie się instynktom.
Jednym słowem było przejebane jak w ruskim czołgu. Czyli było niewygodnie i śmierdziało.
Nie było jednak co biadolić. Ekipa ratunkowa będzie albo jej nie będzie. Uda się jej wylądować tu albo w cholernej Tegucigalpie. Trzeba było znaleźć tego doktorka (o ile żyje) albo kogoś kto wie jak obsługiwać wrota i zwiewać. Ktoś przecież je tu postawił do jasnej cholery!
Przeszkodą był język ale Marek miał już pewien pomysł. Czaso i praco chłonny jak nie wiem ale skuteczny. Przynajmniej w teorii.
Na razie postanowił jednak czekać.

*

Życie w więzieniu wyznaczało słońce czasem świecące przez zakratowane okienko i posiłki. Nie za dobre oczywiście ale Marek w życiu jadł gorsze rzeczy. W Afganie kawioru nie podawali.
Monotonia tylko raz została przerwana. Gdy pachołkowie przynosili jedzenie dwóch karków ich zaatakowało. Służących było dwa razy więcej i się im odcinali ale nie mieli szans, ustępowali przed brutalną siłą. Jeden z broniących się coś krzyknął i za otwartych drzwi do środka wpadł strażnik. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci i czwarty. Zaczęli okładać karków po łapach i nogach, powoli, metodycznie, na pokaz. Przekaz był prosty: „was też to czeka jeżeli będziecie się stawiać”. Pocieszający jak światełko pociągu w tunelu.
Nikt z więźniów nie zareagował. Nikt. Tylko mężczyzna z transportu Marka siedział i bezsilnie zaciskał dłonie. Miał do nadzorców jakiś głęboki żal, dużo głębszy niż inni. Czyżby kogoś stracił przez nich?

*

Po dziewięciu dniach po nich przyszli. O dziwo po wszystkich na raz. Czarni strażnicy wymownym ruchem nakazali im wychodzić. Nikt się nie stawiał, każdy pamiętał akcje karków. Każdy wiedział, że nie ma wsparcia reszty a opór w pojedynkę był bezsensowny. Wyprowadzili ich na arenę. Długim korytarzem okna którego wychodziły na ulicę. Widzieli ludzi śpieszących w różnych swoich sprawach. Małych, błahych, nie istotnych. Skupieni na swoim ja, na swoim bycie nie troszczyli się o większe sprawy. Byle przeżyć.
Od wielu dni siedział w zamkniętym pomieszczeniu gdzie nikt się nie mył a wszyscy wypróżniali się do wiadra. Zdawało się, że bród przykleił się do niego na stałe, skalał. Teraz gdy poczuł ”świeże” powietrze miasta zdał sobie sprawę, że to jeszcze nic. Mieszkańcy Koloseum chyba nie byli wstanie nie tylko pojąć słowa „kanalizacja” (co było naturalne zważywszy na barierę językową) a nawet samej koncepcji.

*


Doprowadzono ich na tą samą arenę co poprzednio. Wypędzono kupą na środek i zostawiono. Kupili się do siebie, nerwowo rozmawiali, ktoś nawet zagadał do Marka. Sukces! Dziewięć dni w milczeniu i napięciu zostało zniweczonych przez arenę. Już go lubili! Jak niewiele do tego potrzeba…
Trzymał się środka grupy. Jeżeli dobrze kombinował to zaraz powinni coś na nich wypuścić. Albo zwierzęta albo zawodowych gladiatorów. Pomylił się. Z drugiej strony wyszedł kolo w futrze w towarzystwie czarnych strażników. Z czterdziestka ich była. Mróz uśmiechnął się na pewną myśl. Wyobraził sobie jak wybiega, roztrąca niewolników i bierze kurs na kolesia w futrze, ewidentnie szychę. Wyobraził sobie jak strażnicy biegną go powstrzymać a tu siuprajz! Glock się odzywa a kolo w futrze pada martwy.
Wizja była ciekawa ale nie gwarantowała długiego życia. A Mróz nie miał zamiaru tu zdychać. Chciał jeszcze zobaczyć Gdańsk, wypić sobie piwko z kumplami w Browarze czy Duchu. Pospacerować po sopockim molo… Nie, na pewno nie chciał tu zdychać.
Czarni strażnicy się rozstawili a Futrzasty zaczął mówić. Głośno, doniośle i podniośle. O dziwo wszyscy zamilkli, słuchali go w skupieniu. Jak podczas apelu szkolnego. No dobrze, nie za trafne porównanie, tu nikt nie gadał po za Futrzastym. A ten pierdolił i pierdolił… Może i z sensem ale Marek nic nie rozumiał. Z jednym mu się skojarzył czemu bardzo szybko dał wyraz.
- Ave, Caesar, morituri te salutant.
W końcu Futrzasty skończył przemawiać i niewolnicy zaczęli się rozchodzić. Jedni w jedną, drudzy w drugą. Marek postanowił pójść za kobietą z blizną i kolesiem z żalem w sercu. Pech chciał, że kobieta poszedł w lewo a mężczyzna w prawo. Mróz nie wiele myśląc poszedł w lewo. Co o tym zdecydowało? Powiedzmy, że pewne walory artystyczne. Blizna, jak określał ją w myślach Polak zobaczyła go i skręciła w prawo, on demonstracyjnie poszedł za nią. Usłyszał w nagrodę parę słów. Pewnie ciepłych jak ostrze noża. Wmieszał się w tłum niewolników i zignorował kobietę stając za znanym sobie mężczyzną. Tamten patrzył się na Futrzastego i zaciskał z wściekłości pięści. Marek poklepał go po ramieniu i gdy mężczyzna odwrócił się z zaciętą twarzą Polak powolnym i dyskretnym gestem wskazał na Futrzastego. Następnie przejechał sobie kantem dłoni po szyi. Wściekły (Mróz w końcu wymyślił i dla niego przydomek) uśmiechnął się ponuro i coś powiedział. O proszę jak szybko Polak potrafi na obczyźnie znaleźć przyjaciół. I to bez wódy.
Na arenę wjechały wozy z ławkami i kratami. Wszyscy zaczęli powoli wsiadać. Mróz spojrzał na Wściekłego, który ciągle z zaciętą twarzą patrzył się na Futrzastego. Gdy przeniósł wzrok na Polaka Marek jeszcze raz skinął głową. Obaj wsiedli. Kraty zostały zamknięte a oni ruszyli w nieznane. Na spotkanie śmierci. W miarę możliwości cudzej.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline