Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-01-2011, 17:30   #16
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny
Zapiski ze znalezionego notesu.



Jest siedemnasty dzień mojego pobytu po tej stronie portalu. Jeszcze nie wiem, gdzie jestem. Wiem za to co innego - muszę uważać. Opiłem się niedawno jakiejś zatrutej wody. Nie zdążyłem przejść kilometra. Krwawy kaszel, ból, dezorientacja - to ostatnie co pamiętam. Gdy się ocknąłem, byłem nie do życia. Ledwo wylazłem z krzaków i błota, w które popadłem. Objawy gorączki miałem jeszcze przez trzy następne dni, które, tak zupełnie na marginesie, spędziłem we wnętrzu drzewa, pomiędzy snem a jawą. Nie wiem jak to przetrwałem. Zero picia, zero jedzenia. Nie miałem siły. Ledwo zakryłem się liśćmi. Kto wie, ile i jakiego paskudztwa po mnie łaziło? Wydaje mi się, że to przez tą jeziorną wodę. Następny dzień czy dwa spijałem cieknącą wodę z drzewa. Nie było tego wiele, ale udało mi się nie odwodnić się. I jakoś przeżyć.

Teraz siedzę na jednym z niższych szczytów gór na jakąś północ, może na północny zachód, od Przejścia, od teleportu. Nieopodal jest czysta, krystalicznie mam nadzieję, sadzawka. Źródło zdaje się spełniać normy Unijne. Urzędasy włosy by rwali widząc, jak piję z brudnego drewnianego czółenka, albo prosto z kałuży. Pije ja już drugi dzień i nic mi nie jest.

Tu notatka: cykl dobowy słońca zdaje się identyczny z cyklem ziemskim. Układ gwiazd, nie do końca podobny, lecz nie ma dobrej widoczności. Cykl potencjalnego księżyca nie zaobserwowano.

A, właśnie. Strasznie często na noc się chmurzy. Zwłaszcza w górskich partiach. Chociaż “chmurzy się” to jest złe określenie. Po prostu na pewnej wysokości - podejrzewam, że jakieś 400-500 m nad poziomem morza - zaczyna kondensować para wodna. Widok jest piękny, momentami zapierający dech w piersiach, niestety, także przerażający. Mgła zdaje się wypływać z dolin. Szkoda, że nie mam aparatu. Wielka szkoda.

Pożywiam się głownie roślinnością i gryzoniami. Stworzyłem prowizoryczną pułapkę, w której na noc zostawiam kawałek czegoś do jedzenia. Bardzo prowizoryczną. Różnorodność form fauny i flory jest przerażająca. Jeśli chodzi o wodę, wcześniej spijałem tylko deszczówkę, której nie jest za wiele, oraz rosę. Woda, jak już wcześniej opisałem, nie ma problemu z kondensacją. Odkryłem rośliny, które wydają się zbierać kondensat. Ich liście są długie, rozłożyste i ustawione w pionie, nadto zakończone rynienką. Wystarczy coś podłożyć.

Zeszłej nocy odważyłem się pierwszy raz rozpalić ognisko. Trudziłem się co prawda chwilę, ale noc spędziłem przyjemniej niż dotychczas. Niestety insekty też pociągnęły do światła i ciepła. Zdaje się, że spróbuję zorganizować tu coś w rodzaju obozu. Najważniejsze, że w pobliżu znalazłem zawaloną przez kilka drzew, płytką grotę. Zdążyłem już ją zbadać. Jest niewielka, grube gałęzie chronią przed ewentualnymi drapieżnikami, a umiejscowienie umożliwia dobry widok ze środka. Krótko: jest bezpieczna. Nie licząc węży, rzecz jasna.

I byłbym zapomniał o najistotniejszym. W sumie wszystko się do tego ostatecznie sprowadza. Odnalazłem ślad ludzi, a dwa dni temu widziałem ich. Tak, to niewiarygodne. Zaczynam czuć się jak Robinson Crusoe, jak Krzysztof Kolumb. Uczucia, jakie mną targają, są nie do opisania. Ujmę to tak: fascynacja walczy ze strachem, a okrutna to walka.

Po pierwsze, nie wiem jak przetrwałem te 5 dni gorączkując. Po drugie, widziałem wilki, widziałem szczury, widziałem i sępy. Tak, łatwo mi to nazwać, tylko, że nie przypominały one wilków, szczurów i sępów. Wszystko tu jest większe. Rośnie podaż, rośnie też i popyt - na to wygląda. Po trzecie, najbardziej mnie przeraża to, czego jeszcze nie widziałem. W nocy słychać ryki stworzeń, o których nawet nie próbuję myśleć. Dudnienie podłoża, co prawda, skończyło się, odkąd wszedłem wyżej, ale cóż to było, pozostaje zagadką. Natomiast widziałem, nie raz, przelatujące ze znaczną prędkością światła nad lasami. Cóż to jest, sam Bóg raczy wiedzieć.

Ludzie natomiast to już całkiem inna historia. Na pierwszy ślad natrafiłem, gdy jeszcze odczuwałem skutki gorączki. Zobaczyłem ślady przy rzece. Postawiło mnie to praktycznie na nogi. Kto by nie miał nadziei, że to ekipa ratunkowa? Ja w każdym razie miałem. Szybko zobaczyłem jednak ciało jednego z tubylców. Szeroki nos, wąskie usta. Ubrany głównie w skóry - kto wie, pewnie z tych jeleni, co panoszy się ich co nie miara. Buty miał wiązane. Zero zamków, zero guzików. Obdarłem go z butów, spodni i koszuli. W zamian pochowałem go pod kamieniami. Widziałem w filmach. Miał też kawałek stali, zaostrzony i owinięty w skórę. Używam go jak noża. Nie mogłem przejść obojętnie. Albo tylko go pochować. Postanowiłem wykorzystać tą okazję. Bóg mi wybaczy tą grabież.

Następnym razem, gdy zobaczyłem ślady ludzi, oniemiałem. Byłem w górach. Dwa dni drogi stąd. Dwa dni bezustannej drogi. Szedłem przed siebie, myślami pogrążony gdzieś pomiędzy Warszawą a Wrocławiem. Ufałem, że w górach znajdę jakieś schronienie na dłużej. Zapadł zmrok i miałem zamiar przenocować gdzieś na drzewie (którego w okolicy nie mogłem za cholerę znaleźć). Traciłem powoli nerwy, gdy zobaczyłem łunę. Podszedłem bliżej. Zajęło mi to jakiś czas. Miałem na uwadze, iż to mogło być wszystko. Nawet promieniowanie radioaktywne czy choćby światło-które-zabija. Ostrożnie wyjrzałem przez granie i osłupiałem i tak, jak napisałem wcześniej, oniemiałem. Widziałm orszak. Tak to chyba kiedyś nazywali, w średniowieczu. Kolumna wozów, z tym, że zaprzęgnięte w te dziwne świniopodobne zwierzęta, które płoszą się choćby gałęzią strzelić.Tylko większe. Wozów było z... Cholera wie, ile. Na wozach jechali chyba ludzie. Powozili nimi na pewno ludzie. Ludzie jechali też konno. Same sylwetki, w świetle licznych pochodni, jadące na pięknych i mrocznych rumakach. Ogromnych ogierach. Pochodnie, które, oprócz jeźdźców, trzymali też ludzie na pakach, nie dawały dużego światła. Ale widziane to wszystko z odległości było piękne. Ognisty wąż wijący się udeptanym duktem.

Droga wychodziła z przełęczy, rozszerzała się w dolinę(były nawet drzewa gdzieniegdzie), ciągnęła się wąwozem, po czym niknęła we mgle. Mgła rozmazywała nawet światło pochodni, które zresztą szybko niknęło, szybko stawało się tylko wspomnieniem. Widoczność była mizerna. U nich, bo ja siedziałem kilkaset metrów wyżej i klikaset metrów dalej. Mnie mgła nie dręczyła, pokrywała szczelnie tylko dolinę, którą obserwowałem. Lecz gdy już o pierwszym wozie zapomniałem, ostatni nie wyłonił się jeszcze z przełęczy. Wtedy właśnie zobaczyłem to, co mnie przeraziło. Bynajmniej nie ostatni raz tej nocy.

Do jednego z konnych podbiegły trzy wilki. Widziałem już je, widziałem do czego są zdolne. Przestraszyłem się lekko, myśląc, że go zaatakują. Ten jednak rzucił im jakiś ochłap, machnął ręką i wilki pobiegły. Pobiegły w moją stronę. Początkowo schodziłem z grani powoli, by nie stoczyć się, nie narobić hałasu i nie spowodować jakiejś lawiny skalnej, jednakże po chwili wycie dodało mi wigoru i sprawności. Oj sprawny byłem jak akrobata. Jakbym robił to całeż życie. Biegiem puściłem się dopiero, gdy dopadłem równiejszej trasy. Teraz nie przypominam sobie, w którym kierunku biegłem. Wiem, że siedziałem na grani, chwilę potem próbowałem odsapnąć w jakimś jarze. Daleko się nie oddaliłem. Nie było szans w takim terenie, ale postanowiłem iść dalej. I może słusznie, wnioskując po tym, co usłyszałem po chwili.

Najpierw myślałem, że to jakieś zwierzę dopadnięte przez wilki. A może coś zupełnie innego. Gdy jednak przystanąłem ze strachem, bluźniąc w duchu, że jestem taki głupi, iż się zatrzymuję, usłyszałem jęk ludzi. Krzyk niesiony echem. Szczęk - żelastwa zapewne. Jazgot, kwik i wycie. Nie miałem wątpliwości, że za górą dzieje się coś złego. Że umierają tam ludzie. Że zdychają zwierzęta. A górskie szczyty się temu przyglądają i powtarzają echem zasłyszane odgłosy.

Chwilę później byłem ponownie w biegu. Gdy nie mogłem biec, szedłem. Gdy się uspokoiłem, znowu biegłem, bojąc się o życie. Nie wiem, kiedy przestałem wreszcie słyszeć te odgłosy. Strach, teraz mi się wydaje, był namacalny. Być może to ta mgła, ale czułem wilgotny oddech na twarzy zawsze wtedy, gdy przystanąłem, gdy się odwróciłem. Tamtej nocy szedłem, aż z bólu i wyczerpania mało nie padłem. Znalazłem dolinkę z drzewami. Niskimi drzewami, ale dobre i to. Zasnąłem szybko. Widniało. Szybko też się obudziłem, ledwo wiedząc, gdzie jestem i co ja tu właściwie robię. Sucho w gardle, a żołądek próbował strawić sam siebie. Ręce mi się trzęsły. Wzrok miałem mętny. Innymi słowy, szybko pożałowałem decyzji o wyruszeniu w wyższe partie.

Grotę i źródełko znalazłem ponad dzień później. Teraz spokojnie mogę powiedzieć, że to świat bezwzględny. I trzeba w nim uważać na to, gdzie się stąpa. Mam nadzieję spędzić przy źródełku trochę czasu. O ile nie zwęszę oznak zimy. Zimy w górach bym nie przetrwał. Oby szło lato.

*
[media]http://www.youtube.com/watch?v=RPH7LXPZFBo[/media]

Orszak, pomyślał Marek, jadę w pieprzonym orszaku. Faktycznie, korowód wozów jaki się utworzył wyruszył z pod Koloseum. Wozy kolejno, jedno za drugim, przekraczały bramę i poczęły staczać się powoli w dół wąwozu. Jeden, dewa, trzy... pięć. Tyle naliczył Mróz zanim jego wóz zajechał za skały i stracił z widoku koniec. Wokół wozów kręcili się łowcy na koniach. Dużych koniach. A w świetle migoczących płomieni, te same konie wyglądały jeszcze dostojniej, jeszcze mroczniej. I jeszcze ciężej werżnęły się w pamięć.

Klatek nie było. Był za to pokryty kapotą stalowy stelaż i krata z tyłu, zakrywająca wejście. W wozie siedziało, pi razy drzwi, dwadzieścia osób. Wszystkie posępne. Ze spuszczonymi głowami. Z myślami błądzącymi gdzieś w oddali. Może nawet na innej planecie. Kto wie?

Marek gdzieś był na pewno. Chwilo wo Gdańsku. Chwilowo przy piwie. Szybko jednak wycie wilków zwabiło jego zmysły z powrotem na... ziemię? Do rzeczywistości, to na pewno. Do rzeczywistości.

Wilki od razu Markowi wydały się jakieś niespokojne. Biegały warcząc. Łowcy spoglądali na nie niespokojnie, po czym równie niespokojnie zaczęli się rozglądać. A dało się to wyczytać, nie dlatego, że widać było ich twarze (bo nie było widać), tylko dlatego, że każdy, jak jeden, złapał za kawałek kija zakończony ostrzem. Były to partyzany, jakie Marek widywał na filmach. Krzyknęli coś na pachołków. Pachołkowie też dorwali broń. A tym czasem Markowi ukazał się przepiękny widok.

Wozy dłuższy czas jechały prosto. Droga, która faktycznie była nie porośniętym wąwozem, pięła się lekko w górę i skręcała przechodząc w skalny wiadukt. Płomienie pochodni, mgła i mrok, spowodowały iż tył karawany przeistoczył się ognistego smoka. Widok był jaki był. Gdy smok wjechał na wiadukt wrażenie się spotęgowało. Po obu stronach traktu była przepaść. Po obu stronach był mrok i ziejąca nicością przepaść. Tak gdzieś w połowie tej trasy Marek zobaczył coś jeszcze. Po prawej stronie, w nicości, zaświeciło się światło. Jedno, drugie...

Z przodu orszaku rozległo się potworne wycie, przynoszące na myśl wilka, który w ostatniej sekundzie życia chce ostrzec współwilków o niebezpieczeństwie. Te zrozumiały natychmiast. Odpowiedziały wyciem, przeciągłym i głośnym. Marek ponownie spojrzał na światła, które zmieniły pozycję. Zbliżały się. Z dużą prędkością.
Krzyk ludzi zdradzał co się dzieje. Coś ich atakowało. Marek wstał. Nie dał się zaskoczyć. Wozem szarpnęło. Reszta też wstała. Mróz zajęty szukaniem poręczy i łapaniem równowagi, nie widział jak światła wyłoniły się z mroku w postaci bestii. Jedna zaatakowała sąsiedni wóz. Wskoczyła na wierzch chapnięciem rozszarpując płachtę i kraty, łapą rozrywając konia niemal na dwie części. Łowce uszedł z życiem, zwinnie zeskakując, odwrócił się i wbił partyzanę w okolicę mostka. Bestia zawyła. Ktoś krzyknął. Dopiero teraz Marek spojrzał w tamtą stronę. Zaklął. Uderzył barkiem i głową o ławkę, na której siedzieli. Jego wóz leżał na boku i co dało się wyczuć, powoli rwał się w przepaść.

Harmider, krzyk i wrzask.
Szczęk, jazgot i wycie.

Wozem porządnie zatrzęsło. Obróciło z impetem, przewracając wszystkimi w środku jak kulkami. Tył przesunął się w czeluść, a krata, nie przystosowana widocznie do harcy jakie aktualnie wyczyniała, już tam podążyła. Coś siedziało na rusztowaniu, wyginało się one i deformowało. Świnie zakwiczały przeraźliwie, zacharczały. Zaraz za kratą, w mrok, spadło dwóch mężczyzn, za nimi kolejnych trzech i kobieta. Wóz osuwał się coraz bardziej. Coraz ciężej było się utrzymać. Kobieta ze szramą, kurczowo trzymająca się ławy nielicho przybitej do wozu osunęła się na dół. Mężczyźni klnęli. Trzymali jeden drugiego. Sytuacja nie wyglądał ciekawie.

Ryk, gdzieś na górze, rozdarł, i tak już rozwrzeszczane, odgłosy z zewnątrz. Coś wbiło kły, szarpnęło i zerwało materiał. Mróz z przerażeniem ujrzał nad sobą włochata, broczącą krwią szczękę bestii.

Bestia ryknęła. Szeroka, jak u żaby, włochata morda, pełna ostrych jak brzytwa zębów, zamknęła się na stalowej ramie. Mróz stracił równowagę, pośliznął się i poleciał w przepaść. Złapał go szybko mężczyzna, Wściekły, sam przy tym mało nie spadając. Do mężczyzny zaraz przyłączył się kolejny, i jeszcze jeden. W trójkę wciągnęli Marka z powrotem. Rozległ się dźwięk piszczałek. Mimo ogólnych krzyków i hałasów uszu doszedł pisk, który był ciężki do zdefiniowania.

Polak nie zdążył się pożądanie złapać, gdy wóz runął. Zdarta płachta szarpała się na wietrze, całość zaczęła iskrzyć się i szarpać niemiłosiernie. Szarpnęło nim ponownie i przestało. Już nie spadali, już zjeżdżali powoli. Bestia wyhamowała upadek łapiąc w porę i kontrując. Po krótszej chwili spadania, a po dłuższe ślizgania w akompaniamencie zgrzytu, wylądowali w wąwozie. Jakieś sto metrów wyżej płomienny smok nie wyglądał już tak okazale. Inne wozy też zjeżdżały. Mróz szybko naliczył sześć. Siódmy, z nieznanego powodu, leciał szybko skrząc i jęcząc. Huk, z jakim rozbił się o dno, słychać było długo.

Był w szoku. Adrenalinę czuł niemal węchem. Nic go nie bolało. Zapach spalenizny, potu i zwierzęcego smrodu nie dławił, nie wywoływał wymiotów, ale można było go krajać nożem. Puls czuł w uszach. Po oku płynęła zasychająca krew. Ktoś krzyczał, kto najprawdopodobniej zaklął. Nic więcej nie przerwało narastającej ciszy. Do czasu...

W górze zawyły wilki. Z prawej strony, od końca kawalkady, nadciągały liczne światła. Zanim zrównały się z czołem niebo zamigotało ogromem gwiazd. Żółtych gwiazd.

Marek załapał od razu. Wszyscy załapali. Ruszyli biegiem. Jak najdalej od wozów. Jak najdalej przed siebie. Bestia zaryczała, zbliżyła się szybko. Wielkie ślipia odbijały zbliżające się ogniste strzały. Ktoś na niej siedział. Coś krzyknął, coś wskazał, wyciągnął rękę. Marek nie zrozumiał, nie miał zamiaru próbować zrozumieć, chwycił prawicę. Chwilę później siedział na grzbiecie włochatej bestii, o szeroko rozstawionych łapach i długim włochatym ogonie. Trzymał się dzięki pasom na nogi i na ręce. Zabrali jeszcze cztery osoby w tym kobietę z blizną i pędzili na połamanie karku przed siebie.

Ogniste strzały dosięgały celu.
 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline