Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-02-2011, 22:05   #148
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Garrett zastukał mocno w solidne drzwi.
Otworzył mu Luca.
Sam ten fakt świadczył o przynajmniej dwóch rzeczach. Albo młody wbrew zapewnieniom z poprzedniego dnia nie znalazł w sobie dość ikry by spotkać się z Vittorio Gatto, albo znalazł i szczęśliwie jest już po sprawie. Garrett obstawiał tą drugą ewentualność, bo Luca wydał mu się jakby... weselszy. Może nie tryskał humorem, ale był w zdecydowanie mniej wisielczym nastroju niż wczoraj. Puszczona w knajpiane zakamarki plotka najwyraźniej zrobiła swoje.
Luca tymczasem otworzył drzwi i zamarł w pozie jakby chciał się przywitać... ale się zawahał.
- Mister Garrett... - mruknął - ...cześć... mister.
- Cześć. - Dwight, zanim wszedł patrzył długo na klatkę schodową. Potem nagle domknął drzwi, zdjął kapelusz i podał włochowi papierosa z paczki. - Pal.
- Dzięki. - tym razem chłopak miał zapałki. Uśmiechnął się nieśmiało.
- Widzę, że humor wreszcie dopisuje. - zagadnął detektyw, rozciągając się na tym samym fotelu co wczoraj - Jak poszło u don Vittorio?
- Dobrze - odpowiedział krótko chłopak i zaciągnął papierosem. Najwyraźniej skończył z wyjaśnieniami, po chwili zorientował się jednak, że nie był zbyt uprzejmy - Nawet za dobrze... Ten stary lis nigdy nie był tak... uprzejmy... - najwyraźniej go to trapiło. I chyba sam bił się z myślami czy jest sens to dalej roztrząsać.
Palili chwilę w milczeniu na zmianę na siebie popatrując. Chłopak w końcu podjął decyzję.
- Wiesz... mister? Coś dziwnego usłyszałem dziś w zakładzie don Vittorio. Coś, co nie daje mi spokoju.
- Rozbudziłeś moją ciekawość. Wal.
- Georgio powiedział mi coś takiego: podziękuj panu Garrettowi, powiedział, że tak się to skończyło, kimkolwiek jest ten... Kim ty właściwie jesteś, mister? I o co w ogóle kaman?
- Powiedzmy, że wpadłem w międzyczasie z wizytą do pana Gatto. - wypuścił powoli dym Dwight - A on wiedział dobrze, kim jestem. Musi ci to wystarczyć, a na drugi raz nie pakuj się bezmyślnie w takie samo gówno.
Chłopak był wyraźnie zaskoczony odpowiedzią Garretta. Milczał długo przyglądając się gościowi swobodnie wypuszczającemu kolejne kółka z dymu. Wreszcie wstał, podszedł i wyciągnął dłoń.
- No to... dzięki...
Detektyw podał mu dłoń.
- Drobiazg. No i jak, wymyśliliście już jakiś ciekawy sposób na odwrócenie uwagi od cerkwii?
Kwaśna mina chłopaka świadczyła, że nie bardzo. Albo nic, czym było by się chwalić.
- A gdzie twój kumpel? - zagadnął mężczyzna, pytającym wzrok kierując na wejścia do innych pomieszczeń mieszkania.
Wyszedł...a raczej właśnie wszedł do mieszkania z książką w ręce i papierosem w zębach:
- Smród tych fajur przebija nawet smród piwonii... - powiedział z udawanym oburzeniem Leonard Lynch do palacych, przeciskając się między nimi do swojego pokoju - ...jak tam doradztwo personalne? - dorzucił zza drzwi swojego pokoju.
- To trudna i odpowiedzialna praca. - odpowiedział detektyw, myślami chwilowo jakby gdzie indziej - Jeśli chodzi o ludzi, pozory często bywają mylące.
Luca odprowadził Lyncha wzrokiem. Coś go zastanowiło w wyglądzie, a może w zachowaniu chłopaka, bo dopiero gdy zniknął za drzwiami, zawołał:
- Właśnie. Leo! Pan Garrett właśnie pytał o nasz sposób odwrócenia uwagi... - odpowiedziała mu cisza - Wymyśliłeś może coś?
Detektyw wpatrywał się jakiś czas w drzwi, ale ponieważ odpowiedzi nie było, zwrócił się znów do włocha.
- Po twojej minie widzę, że masz jednak jakiś plan...Śmiało.
Luca podrapał się po czuprynie i w końcu zdobył na odwagę.
- No dobra... Pół galona ropy i kilka butelek po coca coli - odparł ze szczerym uśmiechem choć nieśmiało Luca. Pytanie w spojrzeniu Garretta sprowokowało go do wyjaśnień. - Zrobi się na sąsiedniej posesji małe podpalenie... i po sprawie. Tam jest Eden, taki zakład pogrzebowy. Ogień odciągnie uwagę...
… a może przy okazji schajczy się do gruntu cała ta cholerna cerkiew - niewypowiedziane życzenie było aż za bardzo czytelne na twarzy młodego włocha.
- Widzę, że się dogadamy. - uśmiechnął się Dwight - Ja...
Przerwał, bo powrócił nagle Lynch. Z pokoju wyszedł z rewolwerem w dłoni i paczką pocisków. To była czterdziestka piątka, colt SAA, popularnie zwany peacemakerem. Luca po raz pierwszy miał okazję przyjżeć się naprawdę tej armacie. Leo rozłożył wszystko na stoliku w aneksie kuchenno-salonowym, po czym zaczął rozkładać i czyścić broń.
- Dla mnie bomba - mruknął w odpowiedzi na propozycję Luci - ile czasu zajmie ten...zwiad?
- Trudno powiedzieć. - detektyw mówił, jednocześnie obserwując ze zmrużonymi oczyma czynności chłopaka - ...nie wydaje mi się, by były tam jakieś rozległe katakumby. Drogę mogą też zamykać kolejne zamki. Ale to szybki rekonesans, więc wstępnie chciałbym być z powrotem za maksymalnie piętnaście, dwadzieścia minut. Chciałbym, żebyście oprócz odwrócenia uwagi, w razie gdybym nie wrócił na czas - zaalarmowali o tym fakcie jak najszybciej pana Jasona Branda.
- Znaczy się jak? - zapytał Luca nawet nie odrywając oczu od czynności Leonarda - Zadzwonić. Czy jakoś inaczej? Bo ja nawet nie wiem gdzie szukać pana Branda, jakby co...
- Zaraz dam wam jego telefon. - odparł Dwight - ...a jego samego uprzedzę wcześniej. Gdyby nie odbierał, macie piłować do skutku.
- Dzięki. To o której ma być to przedstawienie? - Luca wstał i wyglądało, jakby miał zamiar się gdzieś zbierać. Rozglądał się za czymś, chował rzeczy do kieszeni. Lynch zaś bez słowa odwzajemnił spojrzenie Dwighta po czym przeskoczył na Lucę, pucując komory bębenka zrobionym z kawałka druta i waty wyciorem.
- Zsynchronizujmy zegarki. - powiedział detektyw - Mamy teraz... czternaście po piątej. Nie może byc za wcześnie. Słońce zachodzi dziś trzydzieści siedem minut po dziesiątej. Powiedzmy, zaczynacie punktualnie o jedenastej wieczór, gdy ulice będą tam już na pewno puste. Może jeszcze pomoże nam pogoda, deszczowo dzisiaj. Pół godziny później czekacie na mnie tutaj, gdzie siedzimy. Jeśli nie przyjdę - wiecie co robić. Przed akcją spotykamy się tutaj o dziewiątej. Acha, student, ta czterdziestka piątka nie będzie ci wieczorem potrzebna, jasne? Mam dosyć zabłąkanych kulek na ten miesiąc, zwłaszcza gdy śmigają przez moje plecy.
Na słowa Garretta Luca uśmiechnął się, ale nie skomentował.
- O dziewiątej. - potwierdził jakby bardziej sobie niż Garrettowi Luca pod nosem - Ok, mister. - po czym skierował kroki w stronę wyjścia - No, to ja się będę zbierał. Mam jeszcze kilka sprawunków do załatwienia. Bye maestri.
I wyszedł.
- Lynch...- odezwał się Garrett, patrząc wciąż jeszcze na domknięte za włochem drzwi - ...widziałeś jego twarz, gdy mówił o podpaleniu? Liczę na Ciebie, byś nie dał mu ponieść się emocjom. Macie podpalić coś mało znaczącego na którejś z sąsiednich posesji, płot, drewnianą budę, cokolwiek. Ale nie cerkiew.
Ostatnie trzy słowa wyraźnie podkreślił. Potem pociągnął kolejnego macha. Nie było go już widać, ale chłopak słyszał znowu głos detektywa:
- To zamiast pomóc, zniszczyło by cały plan. Nie mówiąc o tym, że ja będę w środku, a nie przepadam za gorącym klimatem.
- Jasne - odkrzyknął za detektywem, nadal polerując broń. Chwilę później został już w mieszkaniu sam.

Luca tymczasem kroczył już w stronę "starych śmieci". Tylko tam szybko, w miarę dyskretnie i bez konieczności odpowiadania na kłopotliwe pytania miał szansę dostać wszystko, czego potrzebował do zrealizowania swojego, naprędce wymyślonego, a jak się okazało całkiem niegłupiego planu.
Butelki ze środkiem zapalającym... niegłupi pomysł. Był z siebie zadowolony. Nie dumny. Na to było jeszcze za wcześnie. Na pysznienie się będzie czas kiedy wszystko wypali jak trzeba. Był po prostu normalnie zadowolony. Ropa, butelki, szmaty, zapałki... i po sprawie. Myślał wcześniej o rąbnięciu jakiegoś auta, rozwaleniu go niby w wypadku o front Edenu i dopiero wtedy podpaleniu, ale coś mu mówiło, że Garrett pewnie na to nie pójdzie. Tak prędzej czy później wyda się że miało miejsce podpalenie, ale cóż... Trzeba się tylko nie dać przyłapać. Butelki będą najlepsze. Można nimi podpalić nawet coś za parkanem albo murem. A ropa będzie do tego w sam raz... z pół galona wystarczy. Nie miał zamiaru paradować z całym arsenałem. Kilka butelek po coca coli w zupełności wystarczy i nie będzie rzucać się w oczy. Potrzebował tylko jakiejś torby albo plecaka. No i zegarka. Głupio mu się zrobiło kiedy detektyw - Taki z niego detektyw, jak ze mnie papież... - pomyślał chłopak, kiedy tamten zagadnął o synchronizowaniu zegarków. Szybko musiał zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze klamoty. Szybko i bez zbędnych ceregieli. Teraz, kiedy się miało pieniądze wszystko wydawało się o wiele prostrze. Nie trzeba było tracić czasu na szukanie, czekanie okazji, wreszcie nie było ryzyka. Mówisz i masz. Proste. Zwłaszcza, gdy nie można już było polegać na koleżkach, kiedy o wszysko musiał zadbać sam. Poszedł więc prosto do kulawego Schulza.
Kulawy Schulz był najuczciwszym paserem jakiego Luca znał. Zawsze, prawie zawsze do niego biegała cała ferajna, kiedy zdarzyło się trafić jakiś niechodliwy, a nikomu nie potrzebny fant. Z Schulzem szło się dogadać. Był zdzirtus, to prawda, ale czasem szedł nawet na wymianę towar za towar. I był uczciwy. To znaczy jeśliś poszedł do kulawego Schulza i robił z nim interesy, nikt poza tobą i nim się o tym nigdy nie dowiedział. Podobno nie zawsze tak było... podobno wtedy Schulz nie był jeszcze kulawy... Teraz był i to wystarczyło, by Luca skierował swe kroki właśnie do jego "warsztatu".

- Kogóż to moje piękne oczy widzą... - powitał chłopaka właściciel "warsztatu" remontowego pod szumnym szyldem "Schulz und Sohne" - Luca... Guten Abend. Co ciekawego masz dzisiaj dla starego człowieka?
- Nic. - z rozbrajającą szczeroscią odparł chłopak.
- Nic? To co mi dupę...
- Nic. Dziśiaj jestem tu jako kupiec - wyjaśnił z dumnym uśmiechem Luca.
- Kupiec... - stary paser najwyraźniej nie dowierzał uszom. - A Geld masz?
- Mam.
- No, w takim razie zapraszam...
Porządna skórzana torba z solidnym uchem była w sam raz. Akurat taka, jaką wymarzył sobie Luca. Zegarek, solidna, kieszonkowa cebula z łańcuszkiem też cieszyła oko grawerowaną kopertą i ucho miarowym tykaniem. Luca był zadowolony z zakupu. Kulawy też zdawał się cieszyć. Szybko dobili targu. pieniądze i fanty zmieniły właścicieli.
- Dawno cię nie widziałem Luca - powiedział w pewnym momencie stary Niemiec - Myślałem już, że noga ci się powinęła...
- Jak widać nie. - odparł chłopak pewny dalszej części rozmowy. To był ich swoisty rytuał, zaraz miały paść słowa o pamięci w przyszłości oraz zapewnienia o dyskrecji i solidności firmy. Luca wiedział, że Schulza mało obchodził los jego kontrachentów. Z równym powodzeniem robił interesy z Włochami, Grekami, Żydami co i z kolorowymi z sąsiedniej dzielnicy. Liczyły się tylko zysk i dyskrecja.
- I tak trzymać Luca, tak trzymać. Na przyszłość...
- Il signor Schulz... - przerwał mu jednak chłopak, w którym właśnie dojrzała myśl, jaka zakiełkowała jeszcze w mieszkaniu. - Miałbym chyba jeszcze jedną prośbę...
- Mów czego ci potrzeba.
- Zastanawiałem się... - Luca sam nie wiedział jak zacząć, bo prośba była niecodzienna. Kulawy Niemiec nie poganiał. Czekał cierpliwie w milczeniu obserwując chłopaka. - Zastanawiałem się czy... czy nie kupię u pana jeszcze... rewolweru...
Jeszcze w mieszkaniu żądłem zazdrości ukłuł go widok Leo polerującego swojego peacemakera. Skoro taki studenciak paradował po dzielnicy z armatą, dlaczego on, Luca Manoldi nie miał by sprawić sobie podobnego cacka. Czasy były ciężkie. W przeciągu kilkunastu ostatnich dni aż dwa razy znalazł się w sytuacji, kiedy posiadanie czegoś takiego potężnie podniosło by jego morale. I miał w nosie to, co gadał Garrett do Lyncha: Ta czterdziestka piątka nie będzie ci wieczorem potrzebna. Jasne! Sam pewnie nie wychodzi z domu bez podobnej armaty pod pachą.
- Rewolweru powiadasz? - stary paser przyglądał się bacznie i długo chłopakowi drapiąc po szczecinie na policzku - Wiesz, że to kosztuje Luca... nie tyle co jakiś tam trefiony Uhr...
- Ile? - od razu wypalił chłopak.
- Trzydzieści. - kwaśna mina Luci chyba ostudziła jego kalkulacje, bo zaraz się poprawił - No, po starej znajomości... dwadzieścia osiem, i niech będzie moja starta.
- Dobra! - zgodził się od razu Luca, choć nawet nie zdążył obejżeć przedmiotu transakcji.
- W takim razie - mruknął Schulz i położył chłopakowi ciężką łapę na ramieniu - zapraszam do mojego kantorka. Nie myślałeś chyba, że trzymam taki towar w "sklepie"?

Wymarzone cacko okazało się starą trzydziestką ósemką Colta, niezbyt elegancką i z lekko uszkodzoną, porysowaną lufą. Solidny, stary, policyjny model z dziewięćset piątego roku - zachwalał kulawy Schulz, sześciokomorowy, bębenkowy. Luca był i tak zachwycony, mimo że robił wszystko tylko żeby nie dać tego po sobie poznać. Zapłacił paserowi ostatnie piętnaście dolarów jakie mu zostały, reszta miała być za tydzień, po starej znajomości. Reszta, to znaczy kolejne piętnaście. Życie to dzungla, usłyszał kiedyś, dawno temu gdzieś na ulicy. Dobrze radzą w nim sobie tylko najlepiej przystosowani, tacy co z uśmiechem na ustach wyrwą ci ostatniego dolara... Tego dnia Luca przekonał się o tym na własnaj skórze i jedynym pocieszeniem było to, że udało mu się wyrwać jeszcze pudełko naboi. Ale nie żałował. Uskrzydlony owocnym interesem pognał prosto od Schulza na Texaco. Czasu było coraz mniej, a jeszcze trzeba było przygotować butelki na wieczorny występ...
 
Bogdan jest offline