Był w gorszych tarapatach. Nie pamięta, kiedy ale kiedyś na pewno.
Jadąc Jeepem, przez zatłoczone uliczki wietnamskiego miasteczka rozmyślał na przemian o wyszczerzonej w pijackim wyrazie gniewu mordzie sierżanta sztabowego, który właśnie przegrał swój miesięczny żołd, a największego zabijaki po tej stronie Missisipi, który właśnie dowiedział, że dwie jego siostrzyczki zostały rozdziewiczone "przez tego pieprzonego mieszczucha z NY". Jeśli miałby obstawiać to chodziło o tego pierwszego. Facet nie odpuszczał. Jego żołnierzyki przećwiczyli go po jednej z mszy, regularnie łapał pakę, za nie swoje przewinienia, dostawał najgorszą robotę, a teraz jeszcze to. Ale nie odpuszczał. Pieniędzy nie odda. Rzucił okiem na kierującego żołnierzyka.
- Stary, znów się piekli? - Tamten nie odpowiedział, nie odrywając nawet wzroku z drogi. Bunny milczał przez chwilę.
- A pierdol, się koleś - rzucił w końcu. Mocne uderzenie otwartą ręką w tył głowy otrzeźwiło go. Pieprzeni żandarmi.
W końcu dojechali do bazy, gdzie Bunny został wypchnięty przed biurem dowódcy kompanii. Nie trafił z miejsca do paki. Dobra nasza. Pisarz wysiadł razem z nim i zaprowadził go do odpowiedniego biura. Szeregowy wszedł do środka sam. W klaustrofobicznym pomieszczeniu za zawalonym papierami biurkiem siedział jego przełożony.
Murkowsky wziął głęboki oddech i zameldował się.Tamten zerknął znad pisanego raportu, wskazał stojące pod ścianą krzesło, poprosił o pięć minut i wrócił do pracy. Po dziesięciu minutach, w końcu odezwał się.
- Szeregowy Murkowsky. Od 19 dni w Wietnamie ... zaczyna się wasz trzeci tydzień ... jak się podoba kraj? - Jak cholera, facet. Pięknie jest. Nie zdążył odpowiedzieć, a tamten już dalej kontynuował.
- Jak zapewne mogłeś zauważyć, nie prowadzimy tutaj standardowej wojny. Wróg atakuje i ucieka do dżungli. Do tej pory był bezkarny - Bunny, zastanawiał się wciąż o co może chodzić. Nie sądził, że został zaproszony, na omówienie strategii na najbliższe dni. -
Jednakże 10 dni temu dostaliśmy zgodę na użycie naszych sił do ataków. Skończyła się wyłącznie obrona i siedzenie na tyłku. - Oficer wstał i wyciągnął z szafki kolejny plik dokumentów. Wrócił do biurka kładąc je na poprzednich, nieschowanych. Cała konstrukcja zaczynała przypominać już krzywą wieżę w Pizzie, z tą różnicą, że ta gotowa runąć w każdej sekundzie.
- Wojsko potrzebuje oczu. Dobrych oczu. Dowództwo batalionu postanowiło stworzyć drużynę LRRP. - Murkowskiemu zaschło w gardle. Wiedział, co znaczą te słowa. Miał przejebane na całej linii.
- Jest Zwiad, ale oni.. cóż często są potrzebni w innych miejscach. Poza tym Pułkownik, nie jest człowiekiem, który lubi prosić o cokolwiek. I padł ten pomysł. Drużynę będzie można wykorzystać jako wsparcie plutonów czy kompanii podczas przyszłych starć, czy oczywiście do patrolów. - Oficer wypił duszkiem szklankę wody, by skończyć w końcu swój wywód.
- Szeregowy zostaliście wybrani do tego "eksperymentu". Zabierzcie swoje rzeczy i zgłoście się do sierżanta Greena w A13. Tutaj są rozkazy - mówiąc to podał szeregowemu plik dokumentów. Szeregowy wyciągnął po nie lekko trzęsące się ręce.
- Gratuluje - skończył przełożony.
Kurwa, Bunny. Jedziesz na wojnę!
***
Naprawdę wierzył w te swoje mrzonki. Wymyślił sobie to tak idealnie, że nie mogłoby być nieprawdą. Jego Wietnam miał wyglądać tak. Chłopaki z SF będą zabijać swoich żółtych braci w głąb kraju, a armia i Marines od czasu do czasu wystrzelą kilka pocisków w niebo, dostarczając tamtym amunicje i ewakuując jeńców.
Bunny siedział na ziemi opierając się o puste skrzynie na części zamienne. Baza logistyczna numer pięć. Jego ostatni przydział. Stąd mieli ruszyć gdzieś w Wietnam. Zaciągnął się papierosem. Gdzieś nad głową przeleciał helikopter.
- Ja pieprze - wyszeptał.
Z ziemianki dobiegł go okrzyk.
- LRRP! Chłopaki! LRRP! Żółte skurwysyny już trzęsą dupami! - Pieprzony starszy szeregowy Williams. Największy krzykacz drugiej drużyny. Spojrzał na Bunny'ego.
- Te, chłopaku! - Murkowsky udawał, że nie słyszy. Tamten nie krzyknął ponownie. Murkowsky odczekał kilka sekund i w końcu zerknął w jego stronę. Tamten stał na zewnątrz bunkra i wpatrywał się w niego przeciągle.
- I co jednak mnie słyszysz, fagasie? - Nastroszył się bojowo. Bunny rzucił w jego stronę niedopałkiem i położył się. Ściągnął podkoszulek i zaczął opalać się w wietnamskim słońcu. Dochodziła go rozmowa ich kaprala z Williamsem. Słyszał, że ktoś idzie w jego stronę. Zerknął znad okularów. Młody latynos, Ramirez. Chłopak siadł obok niego i cicho zapytał o ogień. Bunny rzucił mu zapalniczkę. Tamten siedział obok, zasłaniając słońce. Murkowsky nie miał ochotę z nikim gadać, lecz tamten nie dawał za wygraną. -
Pewnie pojedziemy gdzieś.. no wiesz do walki. - Bunny przysiadł.
- Pewnie tak. A co? - Tamten zmieszał się. Chłopak chciał wydusić z siebie coś, ale najwyraźniej mu nie szło. -
No wiesz.. - zaczął niepewnie.
- A jeśli.. jeśli... - Nagle przerwała mu syrena wzywająca na zbiórkę. Bunny szybko zerwał się z miejsca, poklepał tamtego po ramieniu i ruszył na plac apelowy.
***
Dwadzieścia minut. Na zebranie całego swojego ekwipunku, przemyślenie dawnych, wielkich spraw, które zbledły w perspektywie kilku następnych godzin i tego czego mają dokonać.
Długie dwadzieścia minut unikania wzroku, tych, którzy myślą tak samo, boją się tak samo.
Przerażenie. Chyba to najlepiej zapamiętałem z Wietnamu.