Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-02-2011, 15:41   #8
Hawkeye
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Niedziela, 18 Kwietnia 1965 r., Godzina 15:50, Prowincja Kontum, Region Sa Thay, Baza Logistyczna nr 5.


Wirniki helikopterów obudziły wszystkich tych, którzy bądź pogrążyli się w myślach, bądź w drzemce oczekując, że w najbliższym czasie mogą nie mieć na to tyle czasu. Słońce przestało prażyć tak niemiłosiernie, jak robiło to w samo południe. Pogoda nadal jednak pozostawała nieznośna. Wielu żołnierzy z wytęsknieniem oczekiwało nocy. Chwili chłodu i możliwości lepszego oddychania. O ile oczywiście można było o tym mówić, w kraju gdzie wilgotność powietrza mogła nawet dochodzić do 100% ... a tak przynajmniej zdawało się większością żołnierzy.

Transportowe Huey pojawiły się nad lądowiskiem i ich piloci, wprawnymi ruchami umieszczali swoje maszyny w wyznaczonej strefie i czekali, gdy poszczególne drużyny ładowały się na jego pokład. Po chwili na lotnisku nie pozostał nikt, z tymczasowego plutonu, a helikoptery poderwały się w powietrze i ruszyły w stronę wyznaczonego celu. Czekało ich około 20 minut lotu. Niektórzy żołnierze obserwowali zmieniające się krajobrazy na ziemi. Inni próbowali kontynuować płytki, krótki sen. Jeszcze inni prowadzili głośne, wydawałoby się nerwowe rozmowy, lub milcząc przyglądało się twarzom swoich towarzyszy. Niewielu z nich wiedziało, co może ich czekać na tej misji. Wiedzieli jednak, że mieli być jednymi z pierwszych żołnierzy, ze "zwykłych" jednostek bojowych, którzy mieli zapuścić się w głąb Wietnamskiej dżungli. Nie mogło oznaczać to nic dobrego. Niektórzy czuli się przez to jak króliki doświadczalne, inni ... cóż inni pragnęli być teraz gdzie indziej. Niestety żadne życzenia, ani modlitwy nie mogły tego w tym momencie zmienić ...

18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 16:05, Prowincja Kontum, Region Ngoc Hoi.


Główny pilot przez chwilę prowadził konwersację przez radio. Natomiast po jej skończeniu odwrócił się w stronę przedziału pasażerskiego, gdzie wraz z pierwszą drużyną miejsce zajmował podporucznik.

-Ten teren jest bardzo niebezpieczny. Praktycznie całkowicie pod kontrolą wroga. Kilka kilometrów temu ominęliśmy teren uznawany za ziemię niczyją - powiedział mu używając interkomu, aby być słyszalnym przez "wycie" wirników maszyny.

-Nie dalej jak pięć minut temu straciliśmy tutaj jednego UH-1. Nie mam zamiaru ryzykować swoimi maszynami. Prowadzę was do ostatniej bazy -

-Ostatniej bazy?- zapytał porucznik jednocześnie z ciekawością i jakby wydawało się lekką irytacją.

-Tak Południowi Wietnamczycy mają tutaj swoją bazę ... przynajmniej jeszcze, bo nasi inżynierowie budują wspólną bazę 15 kilometrów w głąb naszego terytorium. Tą zniszczymy i porzucimy, gdy tamta będzie gotowa, ale jeszcze z niej korzystamy. Praktycznie na terenie wroga. Nieliczne nasze patrole zapuszczają się poza jej obręb. Jesteśmy jakieś 70 kilometrów od granicy. Baza przez większość czasu jest bezpieczna ... chociaż tydzień temu straciłem tutaj kumpla - te informacje nie uradowały nikogo, z tych, którzy byli świadkiem tej rozmowy. Na szczęście nie za wiele osób, było w stanie usłyszeć tą rozmowę. Z pewnością nie podziałało by to dobrze na morale, wyglądało to coraz bardziej, na huraoptymizm ze strony dowództwa, które postanowiło za pomocą kilkudziesięciu żołnierzy przetrzeć szlaki. Żołnierze przyglądali się Plutonowemu Millerowi, który ze spokojem oglądał okolicę.

Dla niego nie była to pierwszyzna, chociaż jak do tej pory miał okazję walczyć z osobami, które znały ten teren, mentalność wroga i potrafiły się przystosować do warunków walki w dżungli. Czy zwykli żołnierze, poborowi i rekruci przysłani prosto ze Stanów sprostają tego zadaniu? Nie było teraz czasu na wątpliwości, ci którzy się nie przystosują zginą, albo zostaną ranni. Niestety dżungla nie wybaczała, a Wietnam nie zawsze dawał czas potrzebny na naukę najważniejszych umiejętności, potrzebnych aby wrócić cało do domu. Chcąc nie chcąc Thomas zadał sobie pytanie ... ilu z tych ludzi nie wróci do bazy?

Pięć minut po wymianie zdań z dowódcą plutonu, helikoptery zmniejszyły pułap i powolnie wylądowały w rozbieranej bazie. Żołnierze poganiani przez załogę opuścili pokład i znaleźli się znów na twardej, wietnamskiej ziemi. A piloci bardzo szybko opuścili niebezpieczni teren. "Szczęśliwe gnojki" przebiegło przez myśl Bunny'ego gdy obserwował ich odlot. On musiał tutaj zostać, tkwiąc po uszy w gównie, a tamci wracali do swojej bazy popijać kawę, słuchać audycji w radiu lub dmuchać tutejsze panienki ... po prostu jego cholerne szczęście.

Baza zasługiwała całkowicie na miano tymczasowej. Stare baraki, ziemianki i punkty obronne usypane z ziemi i worków z piaskiem, były wszystkim co zobaczyli. Za lądowisko służyła połać wygolonej ziemi.

Na przeciw wyszedł im Wietnamski oficer z dystynkcjami kapitana. Najwyraźniej dowodził całym tym burdelem. Uśmiechając się i kłaniając podszedł do amerykańskiego oficera i podał mu rękę.

-Dobrze widzieć ... dobrze widzieć - powiedział łamaną angielszczyzną. Następnie wcisnął w rękę zdumionego oficera, szefa plutonu i dowódców poszczególnych drużyn pliki czegoś, co przy dobrej dozie optymizmu można byłoby nazwać dobrymi mapami. Była to dość duża mapa terenu, przedstawiająca praktycznie całą prowincję, z zaznaczonymi długopisem miejscem istnienia bazy i kierunkiem prowadzenia patrolu.


Kto miał choć trochę wiedzy, mógł z łatwością stwierdzić, że ta mapa nie przyda się zupełnie do prowadzenia tego typu misji. Była niedokładna, większość wiosek i dróg nie była na niej zaznaczona, a podziałka ledwo nadawała się do wzywania ognia artyleryjskiego. Patrzący na nią obserwatorzy wyglądali na bardzo niezadowolonych.

Lepsza, bardziej pomocna, chociaż dla amerykańskich żołnierzy nie do pomyślenia, okazywała się ręcznie stworzona mapa terenu operacji. Oficer wydawał się zadowolony, gdy wzrok obdarowywanych padał właśnie na niej.

-My ją zrobić ... ona bardzo dobra ... ona pomocna - jego angielski stawał się naprawdę irytujący, gdy jak mantrę powtarzał te słowa, które miały stanowić chyba pocieszenie dla amerykańskich żołnierzy, ale wywoływały tylko irytację i zniechęcenie. W końcu podporucznik kiwnął głową, uciszając litanię Wietnamskiego oficera.

Ten cały czas uśmiechając się wskazał ręką na 24 uzbrojonych żółtków.
-To druga część ... wasz pluton ... dobrzy żołnierze ... dobrzy żołnierze - najwidoczniej oficer zmienił płytę, bo teraz zaczął wychwalać swoich podwładnych. Kilku amerykanom przyszło do głowy, że on może nie znać, żadnych słów poza tymi, które wyrażają zadowolenie. Faktycznie wyglądał na człowieka, który nawet gdyby chciał przekazać słowa ostrzeżenia, nie byłby w stanie tego zrobić. Co za pech ... gdyby Wietnamczycy byli na tyle obrotni, żeby sami poradzić sobie ze swoim wrogiem, to oni nie musieliby iść do tej przeklętej dżungli, aby wykonać tą robotę za nich.

-W terenie rozbić ... wasz ... Hjujej ... jeśli ... wy odnaleźć ludzie ... wy ich zabrać ... nie ma ludzia inni co mogliby pomóc ... wy ich znaleźć i zabrać z wami - ton oficera zmienił się gdy przekazywał tą wydawałoby się ważną wiadomość. Chociaż mówił słabo, wszyscy wiedzieli o co chodzi. Ich koledzy potrzebowali pomocy, znajdowali się gdzieś w tym terenie (chociaż gdzieś oznaczało całkiem spory kawałek dżungli do pokrycia). Ich oficer ponownie kiwnął głową przyjmując do wiadomości także tą informację. Po czym popatrzył na swój zegarek

-Dobra panowie zbierać się nie mamy zbyt wiele czasu. 5 minut do wymarszu ... - a więc wojna zaczynała się dla nich ...
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline