Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-02-2011, 20:52   #10
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
„Widział jak Jang idzie na szpicy, przepatrując przed sobą teren na wąskiej ścieżce. Podstarzały montagnard był przebiegły jak lis i zawsze udawało mu się wywietrzyć niebezpieczeństwo. Dlatego szedł na szpicy. Jego oddział miejscowych od dłuższego czasu polował na mniejsze oddziały Vietcongu. Bliskość granicy i Szlaku sprawiała, że okolica była nieustannie terroryzowana przez wspieranych przez Północ partyzantów. Widok zmasakrowanej wioski kilka dni temu, wyrył silne piętno w jego pamięci. Kobiety z rozerżniętymi brzuchami i mężczyźni z czaszkami roztrzaskanymi kolbami karabinów. Ciała dzieci, zmasakrowane i rozrzucone niczym zabawki w rękach szatańskiego demona zniszczenia…

Mike Force pragnęło krwi, czuł napięcie jakie udzieliło się całemu jego oddziałowi. Montagnardzi widząc śmierć swoich rodaków, kroczyli przez dżunglę z zaciętymi minami. Zbieranina broni z różnych okresów, Browningi pamiętające drugą wojnę, czasami francuskie przestarzałe Berthiery, niektórzy mieli Garandy przekazane przez Stany w ramach pomocy militarnej… ludzi zmotywowanych do obrony. Przez wiele lat uciskanych zarówno przez Francuzów jak i Wietnamczyków, teraz czuli, że mogą sami o sobie stanowić. Thomas spędził z nimi, wraz ze swoim oddziałem Alfa, prawie dwanaście miesięcy. Dwanaście długich miesięcy, które spędzili na budowaniu obozu, rekrutacji żołnierzy, szkoleniu ich, na leczeniu miejscowych i na pomocy przy ich drobnych życiowych problemach.

Mieli zdobywać ich serca i chyba im się to udawało. Ci ludzie po raz pierwszy, uwierzyli, że komuś na nich zależy. To była ogromna motywacja, przełożona na zapał do walki.

Dowodził teraz prawie plutonem żołnierzy CIDG-nu. Ze względu na stopień, w Armii, mógł być co najwyżej dowódcą sekcji, jednak w Siłach Specjalnych panowały inne standardy.

Wąska ścieżka, wijąca się równolegle do doliny utworzonej przez małą rzeczkę, zwężała się co raz bardziej. Szyk kolumny ulegał zbytniemu przewężeniu, dał sygnał, by się zatrzymali, musieli się przegrupować.
Pierwszy padł prowadzący kolumnę Jang, ostry, charakterystyczny odgłos wystrzału z kałasznikowa uruchomił istną kanonadę, niszcząc bezpowrotnie ciszę dżungli. Miller padł na ziemię i błyskawicznie rozejrzał się w sytuacji. Zostali wzięci w krzyżowy ogień, kule z długich karabinowych serii przecinały powietrze i korpusy jego podkomendnych.

- Na ziemię – krzyknął po francusku. Ci którzy zdążyli go posłuchać, ocalili żywoty. Reszta padła jak krwawy łan świeżo skoszonego zboża. – Odwrót – krzyczał do tych, którzy leżeli jeden obok drugiego i odstrzeliwali się wrogowi. Kule posyłane przez obie strony, siekły gęste poszycie dżungli, co raz znajdując miejsce w miękkim celu.

Niedobitki zaczęły się wycofywać, pod morderczym ostrzałem Vietkongu. Kilku próbowało się ratować, schodząc ze ścieżki, ale znaleźli śmierć w zastawionych pułapkach. Widział jak jedne z nich z kikutem nogi, pozbawionym stopy, podskakuje w parkosyzmach bólu, które kończy seria rozrywająca jego klatkę piersiową.”


Niedziela, 18 Kwietnia 1965, Pleiku

Obudził się zlany potem, wstał i podszedł do okna, za którym wstawało słońce. Otwarł okiennicę i zaczerpnął świeżego powietrza. Od tamtych wydarzeń minęło już pięć miesięcy, a on wciąż widział powracające obrazy masakrowanego oddziału. Zacisnął ręce na drewnianej framudze i pozwolił, by lekki wiatr owiał spocone czoło. W sercu na wspomnienie tamtych wydarzeń miał tylko lód… i mocne postanowienie, nie okazywania litości wrogowi…

Włączył radio i poszedł się umyć… jego miarowym krokom na korytarzu, towarzyszyła sącząca się z głośnika muzyka „I Get around” Beach Boys”. Była niedziela, więc na jego kompanii panowało większe niż zwykle rozprężenie. Wraz ze swoim oddziałem wrócił do Namu, prawie po miesięcznej przerwie w kraju. Już dwa tygodnie błąkali się bez celu po bazie, bez żadnych znaczących przydziałów czy zadań.

Sielanka została jednak przerwana około południa. Był wtedy na strzelnicy ze swoją grupą żołnierzy południowowietnamskich, kiedy dostał rozkaz niezwłocznego stawienia się w bazie u dowódcy.

„Może coś się zaczyna dziać?” – pomyślał z nadzieją. Mimo, że poznał już co to znaczy walka w dżungli, bezczynne siedzenie w bazie sprawiało, że zaczynał wariować. Ze smutkiem zauważył, że koszmary nawiedzały go coraz częściej. Może jeśli dostanie jakieś bardziej absorbujące zajęcie, będzie potrafił zapomnieć o tych chwilach z przeszłości.


*****


Stanął tuż przed drzwiami z napisem CO i poprawił jeszcze pas munduru. Nie zdążył się przebrać, zresztą rozkaz wyraźnie mówił o stawieniu się „bezzwłocznym”. Przeczesał dłońmi włosy i zapukał.

Chwilę później stał z powrotem za drzwiami, z kilkoma kartkami papieru w rękach. Rozmowa z porucznikiem była szybka i rzeczowa. Choć samo zadanie nie wyglądało na tak proste jak by się mogło wydawać.

Ruszył do swojej kwatery, żeby się spakować. Po drodze przejrzał dokładne założenia operacji i skład swojej drużyny. Zwłaszcza ta ostatnia opcja nie napawała go specjalnym optymizmem. Przejrzał szybko listę z nazwiskami i przydziałami dywizyjnymi. „Całe szczęście, że kaprale chociaż nie są zieloni.” Withemoor dowódca pierwszej sekcji, był od niego starszy o ładnych 8 lat, ale miał za sobą kampanie w Korei i służbę w Pierwszej Dywizji Kawalerii, a drugi - Mac Namarra, wedle skrótowego dossier był ze 101, ze stażem instruktorskim. Nie było źle.

Szeregowcy to była mieszanina młodych chłopaków do 23 lat maksymalnie, ze 101 i 1 kawalerii. Pewnie przybyli w pierwszym rzucie, żeby przygotować dla reszty miejsce pod bazy.

Rzucił papiery na pryczę i zaczął pakować swoje łachy do worka. Kilka par czystych skarpet i zmian bielizny, było na pierwszym miejscu, po chwili dołączyła pałatka, pakiety medyczne, kilka paczek papierosów, których sam nie palił, ale pomagały w kontaktach z miejscowymi. Suche racje i kilka innych drobiazgów. Na górę wrzucił paczki z amunicją do pistoletu, naboje do karabinu musiał pobrać w arsenale. Kaburę z koltem przypiął przy pasie i zarzuciwszy worek na plecy ruszył ku drzwiom.


18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 15:30, Prowincja Kontum, Region S a Thay, Baza Logistyczna nr 5

Sala była dość obszerna i pomimo otwartych okien wentylatory musiały pracować. Było gorąco jak zwykle, czyli cholernie gorąco. W środku zebrała się spora grupa ludzi, czekających chyba na takie same rozkazy jak on. Stanął na uboczu przy ścianie, przypatrując się zebranym żołnierzom Korpusu i Armii. Generalnie byli to młodzi chłopcy, najmłodszy pewnie i dwudziestki nie miał, dałby mu z osiemnaście najwięcej. Niektórzy mieli nieciekawe miny, jakby przeczuwali, że czeka ich piekło. Niektórzy śmiali się i żartowali beztrosko, mając w głębokim poważaniu to, że wysyła się ich w głąb zielonego piekła. Niektórzy, mieli niezdrowe podniecenie na twarzy i byli zachwyceni przydziałem.

Tych ostatnich się obawiał najbardziej. Bać się ludzka rzecz, on sam niejednokrotnie doświadczał przejmującego uczucia strachu, takiego strachu, który paraliżuje Ci ruchy, nie pozwalając nawet powiece drgnąć. Uważał, że strach jest dobry, uczy pokory i sprowadza na ziemię. Ci, którzy się nie bali, pierwsi byli w kolejce po status K.I.A.

„Oby było ich na tej Sali jak najmniej.”

On sam w zasadzie nie odczuwał jakichś specjalnych emocji, jeśli chodziło o przydział. Cieszyło go to, że wreszcie skończy się bezczynność. Tej zawsze nie lubił, nie lubił monotonni i stagnacji. Dlatego wyrwał się z Eagan, z nieprzebranych lasów północnej Minessoty, gdzie czekała go świetlana przyszłość drwala albo pracownika tartaku. Początkowo ojciec sprzeciwiał się jego wyjazdowi, musiał się zaciągnąć w tajemnicy przed Nim. Jego złość minęła, kiedy przyjechał na promocję podoficerską Thomasa.

Jego rozmyślania przerwało wejście dwóch oficerów, na chwilę się wyprostował, do czasu, kiedy nie padła komenda spocznij.


Major przeprowadził odprawę szybko i rzeczowo. Zadanie także było określone dość jasno, aż za jasno, choć dzięki temu, mieli jakieś pole manewru, by wykonać zadanie w sposób im najwygodniejszy. Takich procedur nauczył się w Siłach Specjalnych, tam spryt i pomysłowość były zaczynem przetrwania i uratowania swojego dupska.

Kiedy oficerowie opuścili salę, wyprostował się i rzucił w kierunku sali: - Drużyna pierwsza do mnie!!!
Dziesiątka żołnierzy, w oliwkowych armijnych mundurach zebrała się wokół niego.
- Jestem plutonowy Miller, 5 Grupa Sił Specjalnych – wskazał na emblemat na ramieniu i na trzy towarzyszące mu łuczki Rangera, Spadochroniarza i Sił Specjalnych. – Od tej pory będę waszym dowódcą, a to znaczy, że bez mojej zgody nie ruszycie dupy na metr bez mojego pozwolenia. Większość z Was jest nowa, więc radzę naśladować swoich kaprali - wskazał na dwóch podoficerów stojących między nimi - I słuchać ich jak własnej matki. Ta misja nie będzie należeć do łatwych, chcę byście wszyscy wrócili do domu w jednym kawałku, więc żadnego kozaczenia. Zabrać sprzęt, a kaprale niech dopilnują, by wzięli podwójny przydział amunicji. Odmaszerować.

Patrzył jak jego podopieczni ruszają w kierunku wyjścia, pod nadzorem kaprali. Sam nie wiedział, skąd u niego wziął się taki służbowy ton, w swoim oddziale, zwracali się do siebie swobodnie, a czasami poufale, podobnie jak do podkomendnych z CIDG-nu. Jednak Ci, walczyli o swoje domy i rodziny, mieli motywację, a jaką motywację mogą mieć ogoleni na łyso, dwudziestoletni chłopcy w obcym kraju?

Ruszył do arsenału, pobrać amunicję do swojej „emczternstki”. Większośc dziwiła mu się, że nie zastąpił przestarzałej konstrukcji, nowoczesnym, plastykowym „emszesnaście”? Lubił ciężar „czternastki”, amunicję miała silną, która pokonywała w przedbiegach nabój pośredni z „emki”. Ten kaliber przebijał pień niejednego drzewa i jeszcze żółtka, który za tym drzewem się schował. Była prosta w konserwacji i wytrzymała konstrukcyjnie… a poza tym ją lubił.

Szybko przejrzał jeszcze wszystkie graty, zapakował magazynki do ładownic, podobnie jak pakiet medyczny, resztę gratów upchnął w plecaku. Prócz regulaminowego wyposażenia, miał też dwie rzeczy, które raczej nie znalazły by się na liście kwatermistrzowskiej żołnierza piechoty. Szeroką bransoletę montagnardów, zdobiąca lewe przedramię, teraz widoczną dzięki podwiniętym rękawom bluzy. Drugi drobiazg, miał prawie czterdziesto centymetrową klingę, którą świetnie karczowało się drogę na wąskich ścieżkach, czy ścinało bambusowe żerdzie do budowy schronienia.
Jego drużyna czekała już na lądowisku w szeregu, a kaprale sprawdzali oporządzenie swoich sekcji. Każdy ze strzelców miał M16, z tego co zauważył kaprale też, po jednym żołnierzu z każdej sekcji obsługiwało granatnik m79.

Wskazał im na stojącego nieopodal hueya i zaczęli się do niego ładować. Okazało się, że leci z nimi, także podporucznik ze sztabem plutonu. W sumie sztab obejmował sześć osób, prócz dowódcy i sierżanta szefa, zanotował dwóch radiotelegrafistów, z których jedne pełnił funkcję wysuniętego obserwatora dla broni wsparcia i dwójkę sanitariuszy. Charakterystyczne opaski z czerwonym krzyżem były bardzo wymowne. „Ciekawe czy wiedzieli że VC, uwielbia do nich strzelać?” – gorzka myśl przewinęła się przez umysł Millera.


Śmigłowce ruszyły ku północnemu –zachodowi, łopocząc wirnikami. Pęd Hueya, mile owiewał twarz, katowaną niemiłosiernym skwarem południowego słońca. Siedzący tuż obok strzelca pokładowego plutonowy, spokojnie obserwował przenikające pod nimi krajobrazy.

18 Kwietnia 1965 roku, Godzina 16:05, Prowincja Kontum, Region Ngoc Hoi

Obóz wojsk ARVN przedstawiał opłakany widok. Kilkanaście baraków, umocnienia i gniazda karabinów maszynowych obłożone tylko workami z piaskiem. Ewidentnie dowództwo wietnamskie nie miało pomysłu na tę bazę, albo zarządzający nią oficer był mało obrotny. Albo jedno i drugie.
Jak dobrze zrozumiał wymianę zdań między pilotem i dowódcą plutonu, teren był opanowany przez partyzantkę Vietkongu, a można też było spotkać oddziały armii Północy, wszystko z powodu bliskości tego cholernego szlaku. Plutonowy łapczywie analizował mapę sporządzoną przez Wietnamczyków i choć nie była może szczytem kartograficznego kunsztu, to jednak musiała wystarczyć. Po jej przejrzeniu oddał kapralom, żeby też zapoznali się z topografią terenu.

Podporucznik zwołał właśnie naradę dowódców drużyn, więc zostawił swoich żołnierzy, z poleceniem przygotowania się do natychmiastowego wymarszu i ruszył za reszta dowódców pododdziałów.

Usiedli w zgrzebnym baraku, który zapewne, był kwaterą kapitana – dowódcy bazy. Podzielił się raz jeszcze z nimi swoimi problemami, zwłaszcza, niemożnością wysyłania mniejszych patroli, zawsze były szarpane przez partyzantów. Jego angielski zaczynał denerwować Millera i najchętniej przeszedłby na wietnamski czy francuski, ale nie wiedział, czy reszta też umie więc się nie odzywał.

Prócz niego na naradzie był sierżant Green dowodzący drużyną piechoty morskiej i dowódcy plutonów wietnamskich.
Podporucznik rozłożył mapę i nakreśli wstępne plany. Widać było, że chyba dopiero do niego dociera, jaką trudną misję dostał. Prócz szkolenia ROTC nie miał doświadczenia w terenie i w boju… tego najbardziej obawiał się plutonowy Thomas. Pytanie, czy posłucha swoich podoficerów, czy pójdzie w zaparte i będzie chciał postawić na swoim.

Problem rozwiązał się sam: - Panowie – w głosie O’Learego było można wyczuć nutkę irytacji i jakiegoś napięcia. – Co o tym sądzicie? -wskazał na mapę, z zaznaczonymi okolicznymi ścieżkami – Okolica jest opanowana przez Charlich, do tego jeszcze ten helikopter zestrzelony. Dobrze by było sprawdzić, czy ktoś nie przeżył. Jakie macie propozycje?

Żółtki się nie odzywały, to było do przewidzenia, pomyślał Miller. Oni się cieszą, że amerykanie przylecieli myśleć tu za nich, pod tym względem bardzo nie lubił południowych Wietnamczyków, przerażała go ich gnuśność, spotęgowana latami okupacji kolonialnej. Montagnardzi pod tym względem byli diametralnie inni.

Pierwszy odezwał się sierżant Green, dowodzący drużyną korpusu. – Myślę, że najlepszym miejscem na zasadzkę, byłaby opuszczona świątynia – wskazał na mapie punkt oznaczony literą B. – W wiosce na bank są informatorzy VC, a poza tym dowództwo by nas zmieszało z błotem za straty w cywilach, zaraz na początku operacji. Drużyny armijną i marines, puściłbym główną drogą, a ciężkie wsparcie i drużynę Wietnamczyków puścić drogą oznaczoną literą „A”.

Podniósł głowę z nad mapy, czekając na reakcję pozostałych. Oficer nie odezwał się analizując słowa sierżanta.

Miller, który do tej pory stał na uboczu, przysunął się do mapy i zabrał głos:
- Jeśli można wtrącić, to plan sierżanta Greena jest dobry. Wprowadziłbym jednak kilka zmian. Główną drogą poszłaby drużyna armijna i drużyna Wietnamska, z jedną sekcją ckm. Drogą oznaczoną „C” poszłaby drużyna Korpusu z resztą drużyny wsparcia. Do tego pododdziału przydzieliłbym radiotelegrafistę ze sztabu plutonu. Żeby między pododdziałami była łączność. Przejście drogą „C” zajmuje tyle czasu co główną trasą, więc dotarlibyśmy równocześnie na miejsce by zapewnić sobie wsparcie.


Podporucznik chwilę analizował również ten plan. Potem odezwał się: - Jeśli chodzi o wsparcie artylerii, to mamy zapewniony ostrzał z obozu ARVN, możemy liczyć na ewentualne wsparcie lotnicze, choć nie mamy dedykowanego dla naszego oddziału, podobnie z ewakuacją rannych. Lepiej zakładać najgorsze. Zgadzam się z panami, że najlepszym miejscem będzie świątynia, do przełęczy czy polany jest za daleko, a we wiosce mogłoby być zbyt niebezpiecznie. Co do podziału drużyn przyjmuję propozycję plutonowego Millera. Także wracajcie do drużyn i wymarsz za pięć minut.

Plutonowy Sił Specjalnych odetchnął z ulgą, o dziwo, sierżant z Korpusu nie posłał mu zazdrosnego spojrzenia, jak to miało nie raz miejsce. Wygląda na to, że dowództwo dobrało odpowiednich ludzi.

„Choć i tak wszystko wyjdzie w praniu” - pomyślał idąc w kierunku swojej drużyny.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 16-02-2011 o 08:20.
merill jest offline