Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-03-2011, 19:37   #18
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny


Ogień syknął pod butem Dognana. Gdy przestał, łowca rozejrzał się po zgliszczach. Połamane i popalone drewno. Martwe konie i martwi ludzie. Miała być chwała, a będzie co będzie, pomyślał z goryczą. Dym i smród spalonych ciał drażnił. Gorycz powoli przeradzała się w złość. Potrafił wyliczyć z pięć rzeczy, które poszły nie tak w ostatnie dwie noce. A on sobie nie mógł na to pozwolić. Splunął by pozbyć się smaku, na który wcześniej nie zwracał uwagi. Smak porażki. Nadchodzący świt budził dzień, który nie przepowiadał nic dobrego.

- Krwawy wstaje dzień, Dognan.
Łowca odwrócił się, chociaż nie musiał, wiedział kto mówi, znał ten głos. Na starość (o ile dożyję, pomyślał z goryczą), będzie mu towarzyszył w koszmarach sennych. Skłonił głowę. Miał już dość niańczenia staruchów. Powinien być teraz na rejzie, a nie w zdziczałych górach, wysłuchując monotonnych głosów fatrów.
- Widzę - odpowiedział odwracając się.
- To pycha Cie rozniosła. - ciągnął dalej monotonny głos. - To pycha spowodowała, że teraz masz splamiony honor.
- Nie mędrzyj.
- Nie mędrze. Trzeba było jechać kiedy miałeś dzień, a nie czekać na bez księżycową noc. W górach nikt od dawna nie widział Skuli.
- Teraz ma jeszcze dwie noce i trzy dni.
- I tyle spędzisz na uprzątnięciu drogi.
- Już Ci powtarzałem, nie mędrzyj, fater.
- Nie mędrze.
Dognan parzył jeszcze przez chwilę za odchodzącym fatrem. Radząca starszyzna działała mu na nerwy. A przez tego starego durnia mógł mieć problemy. Teraz to i on wiedział, że mógł jechać w dzień. Wtedy sokoły wytropiły by bestie zanim te zbliżyły się do uskoku. Ostrzegali go. Mówili: idziesz z dobrym dobytkiem, dzicy mogą czekać na to. Nie wierzył, że w ogóle zaatakują. Szpiedzy mówili, że ich widziano.
- Cholerny Hannde! - mruknął.
Hannde, emisariusz, też tak twierdził, ale utrzymywał, że nie odważą się, nie dadzą rady. Nie zbiorą tyle siły. Nie musieli. Dobrze znają te góry. Mają tutaj swoich pobratymców. Wiedzieli, że będziemy wieźli ludzi, bo pewnie nas obserwowali. Obserwowali tą przełęcz i wystarczyło.

Z zadumy wyrwał go, szczek wilków. Pogoń wróciła. Za szybko.

*

- Ober Dognan, uciekli.
Nazwany oberem, Dognan, patrzył jak niewolnicy zsuwają w przepaść ciała mantów i poległych. Jak w dół lecą zgliszcza i szczątki wozów. Jak z hukiem i zgrzytem rozbijają się o dno wąwozu.
- Nie dobrze - przemówił wreszcie. - Nie dobrze, dla mnie i dla ciebie. Dla ciebie nawet bardziej. Jeśli przypominam sobie dobrze moje słowa, to brzmiało to mniej więcej tak: “Chcę ich dostać, w całości, z tym, że nie koniecznie żywych.” A tu co? Mija kilka zaledwie godzin, a ty mi wracasz z pustymi rękoma?
- Ober...
- Nie skończyłem! - przerwał Dognan. Wstał, ze złością złapał za pieczołowicie wykonaną partyzanę, zakręcił, zrobił młyńca, a następnie z wymachem wbił aż po drewno w krtań stojącego niewolnika. Chrupnęło. Niewolnik, natomiast, osunął się na ziemię upuszczając dzban napitku.
- Gdy każę coś wykonać. - stał ze spuszczoną głową mówiąc przez zęby. Dłonie do białości zaciśnięte w pięści. Jedna na drzewcu. - To bez względu na konsekwencje masz to zrobić. Jak było ich za dużo, to trzeba było się tego nadmiaru pozbyć. Czyżbyś miał z tym jakiś problem, Trand?
- Nie ober...
- Jasne, że nie! - krzyknął Dognan. Po chwili ciszy powiedział już spokojniejszym głosem. - Ja teraz mam co innego na głowie. Wiesz, co to jest? Wiesz? Nie, do cholery, nie otwieraj nawet jadaczki. Ty natomiast masz do wykonania rozkaz, który jest jeszcze ważny. Powiedz mi Trand, kiedy moje rozkazy przestaną obowiązywać?
Trand przez dłuższą chwilę nie wiedział czy to nie kolejne z pytań retorycznych Dognana.
- Po śmierci.
- Otóż to! - wydarł się Dognan prosto na Tranda. - Więc nie rozumiem co tutaj robisz? Czyżbym musiał wyznaczyć do tego zadania kogoś innego?
- Nie, ja... - Głos Trandowi się lekko zwiesił. Odkaszlał w pięść. - Ja chciałem tylko prosić o kilku sokolników i zapasy na czas pościgu.
- No to sobie weź! Do cholery, Trand, czy ciebie trzeba prowadzać za rękę? Jesteś dowódcą! Czy może już o tym zapomniałeś? A może, chcesz, to odeślę cie do Jamy? Tam sobie odpoczniesz.
Trand skinął głową i wycofał ze spuszczonym wzrokiem. Nie chciał do Jamy. Nie chciał też przebywać w pobliżu Dognana. Ten stawał się niebezpieczny gdy mu się paliło pod nogami. Trand zaklną. Teraz to i jemu się paliło. Dognana nie da się przekonać o braku racji.

Wziął dwóch sokolników. Wziął czterech niewolników. Dał im nawet konie. Trzy, co prawda, ale zawsze. Wziął też trzech wilczych oraz trzech innych łowców i wyruszył w drogę.

*

Marek otworzył oczy. Pod powieki wdarło się słońce skrzące się w pokrytym rosą listowiu. Przyjemny chłód ustępował upałowi nadchodzącego dnia. Dziwne jak łatwo wyczuć czy dzień wstaje czy chyli się ku końcowi. Mróz, z jako-takim spokojem, przekręcił się z boku na plecy. Poprzedni dzień minął szybko. Przypominał trochę dobry film akcji w kinie, który mija szybko i krótko pozostaje w pamięci. Albo, Mróz był tego niemal pewien, pierwszą akcję w Afganie. Dwa dni srania ze strachu przed akcją, ale gdy już jest po niej, to pamięta się tylko jej najważniejsze kadry. A sama akcja była żałośnie wręcz krótka. Chociaż każdy wie, że mowa o tych przyjemniejszych operacjach.

Tak też zapamiętał dzień, w którym przybył do doliny. Teraz już wiedział, że dolina, do której zjechali świtem poprzedniego dnia, była wąwozem łączącym tą część gór z wyżynami rozpostartymi na północny wschód. Mimo to, gdy słońce wynurzało się dopiero z czeluści, w której spało całą poprzednią noc, Markowi wydawało się, że stwory zamierzają zanurzyć się w ożywiony mroku. Mrok niczym morskie oko pochłaniające wszystko co w nie wpadło. Racjonalny umysł, nie potrafił okiełznać takich emocji. Wszystko stało się takie surrealistyczne, że serce Marka Mroza popędziło galopem.

Podczas gdy cały zastęp bestii i ich pasażerów schodził powoli w dół, świat na przemian stawał się to mroczniejszy to klarowniejszy. Mgielna kipiel zawieszona była na pewnej wysokości, to też gdy się ją opuściło można było swobodnie odetchnąć. Z piersi uwalniał się ogromny ciężar. I nie tylko Marek odczuł ulgę. Obok posapywań włochatych stworów, które użyczyły swoich grzbietów, gwizdów jeźdźców, można było usłyszeć odgłosy ulgi. Jęki i wzdychnięcia.

Wkraczali w przykryty gęstą mgłą ciemny las, którym jechali powoli, krążąc i wodząc jak wąż po piasku. Polak, obcy na dzikiej ziemi, to co rusz przysypiał, to budził się na zmianę. Ktoś spadł, ktoś zajęczał przez sen. Dzień był już w pełni, mimo to słońce widać było tylko gdy wyjeżdżało się na liczne polany. Teren był skalisty, ale Markowi przypominało to ten, na którym znalazł pierwsze ślady ludzi. Drzewa wysokie i całkowicie odcinające promienie słoncze. Półmrok. W nocy musiało być tu cholernie ciemno. Nic nie rosło poniżej gałęzi. Nie było krzaków nie było paproci czy małych roślinek. Tylko kożuch butwiejących liści i skały.

Jechali do wieczora. Nikt nie skamlał, że nie jedli i nie pili przez ostatnią dobę. Mróz pił. Miał co, więc korzystał. Szybko mu się jednak skończyła. Teraz leżąc, nasycony i opity po uszy, kąpiąc się w promieniach słońca, ledwo to pamiętał. Jechał w bólu, co róż przysypiając i co chwila się budząc. Gdy stanął na ubitym gruncie na chwiejnych nogach, nie wiedział czy paść na kolana całując równe podłoże, czy czym prędzej wskoczyć do jakiegoś bajorka.

Zajechali do jakiegoś obozu. A to, co tam ujrzał, zdumiało Marka.

Spragniony, głodny i obolały a jednak też zdumiony, patrzył jak dziesiątki bestii pasie się (tak, dokładnie! Pasie się) w odgrodzonym sadzie. Drzewa - te same co w całej dolinie - rosły sobie rozłożyście w rzadszych odstępach i z gałęziami powykręcanymi w każdym możliwym kierunku. A po tych gałęziach, potężnych konarach, bez żadnych problemów czy krępacji skaczą Bestie. Dookoła zagajnika wyrastała szeroka przerwa w drzewostanie ukazująca słońce dla niższych partii lasu. I w tym miejscu, widać iż prowizorycznie, wybudowano obóz. Po lewej stronie szumiał wodospad, po prawej rozciągała się te część doliny, którą właśnie przebyli, i niknie gdzieś w dumnie stojących górach.

Paliły się dwa ogniska. Na każdym kilka rusztów z różnym mięsiwem. Mark, dopiero po zaspokojeniu głodu i pragnienia zdążył zarejestrować, że jest tutaj zaledwie garstka ludzi więcej niż była. Gdy nadszedł zmrok jeźdźców prawie w ogóle nie było widać. Przemykał się co chwila któryś z nich. Co jakiś czas Mróz słyszał ich rozmowy, gdzieś na granicy widoczności.

Mrok nastał szybko. Można powiedzieć, że w ekspresowym tempie. Marek już zastanawiał się, czy dadzą im spać w chatach z kamienia i gliny, których kilka stało dookoła ognisk, czy zostawią ich samych sobie. Nużyć już go zaczęła ta cała przygoda i zastanawiał się czy nie ułożyć się wygodnie na belce przy ognisku. Ogień odstraszy co gorsze i ogrzeje - przynajmniej tak sądził.

Nie dane mu było tego sprawdzić. Podczas gdy z lasu zaczęły wyłaniać się pierwsze jęzory mgły zaroiło się od jeźdźców, którzy pogasili ogniska. Pochowali wszystko co można było do chatek i kazali iść za sobą. Szli w mroku, jeden za drugim by się nie pogubić. Po około piętnastu minutach doszli do skalnych schodów prowadzących na półkę skalną. Jednak to nie półka była ich celem a drzewa, na które można było dostać się tylko z półek. Na tych drzewach na zrobionych wcześnie platformach położyli się wszyscy spać.

Rano Mróz nie wiedział, czy krzyki i wycia, które pamiętał, to były jawą czy snem. W ogóle mało mógł opowiedzieć z tego co się wydarzyło przez ostatnie dwie doby.

*
Uprzątnięcie drogi, tak by wozy mogły swobodnie przejechać, zajęło mniej czasu niż na to wyglądało wcześniej. Napawało to Dognana buńczuczna duma z samego siebie. A nawet raczej z tego, że fater uważał, że zajmie mu to tyle czasu. Zjeżdżali korowodem na równiejszy teren. Nie był mimo to głupi i uczył się na własnych błędach. Jak to mówią: nauczył się na własnych błędach.

Tym razem posłał zwiadowców daleko w przód i rozesłał sokolników. Zostawił też tylną straż. Do tego kazał dać bata woźnicom. Takim sposobem bez najmniejszego problemu po niecałej dobie jazdy byli już w niższych partiach. Jeszcze drugie tyle i będą upragnione i spokojne równiny.

Dognan jechał w zdobionej granatowym drewnem powozem. Nigdy wcześniej nie pozwalał sobie na taki luksus, wmawiając sobie, że to zbyteczne. Jednak tym razem chciał znikną z czujnych oczu fatrów, którzy towarzyszyli mu w podróży. A większość z nich jechało w siodłach i tylko na noc schodzili do wnętrz równie pięknych powozów.

Dognan siedział i myślał. Trochę miał żal, że wysłał tego starego durnia, Tranda, w pogoń za nic nie wartymi dzikusami. Ale nie mógł od tak odpuścić. I to na oczach fatrów. Przecież zjedli by go razem ze zbroją. Ale miał żal. Żal, bo w sumie mogło się tak stać, że wysłał go na śmierć. A brakowało mu dobrych doradców. Takich z doświadczeniem, jak Trand, a nie mocnych w gębie jak choćby Lihs.

Odsłonił zasłonę okna i wyjrzał na zewnątrz. Wstawał dzień, tym razem zimny i szary jakiś. Nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz. Mało jednak ostatnio robił tego co chciał. Spojrzał jeszcze mimochodem na kufer stojący na podnóżku i zajrzał do niego. Pamiętał, że przynieśli te rzeczy mówiąc, że mogą go zainteresować. Że są dziwne. I, że pochodzą od jednego z więzionych.

Dognan sięgnął od niechcenia, zastanawiając się co też takiego mogłoby zainteresować go, gdy nagle znieruchomiał z metalem w ręku. Widział kiedyś ten kształt. Serce zabiło żwawiej, pot pokazał się na skroni. Przełożył delikatnie ciążący przedmiot z jednej ręki do drugiej. Przyjrzał się uważnie nie mogąc uwierzyć temu co widzi.

Kilka minut później wozy zatrzymały się, a fatry patrzeli, jak zdenerwowany Dognan każe wszystkich więźniów wyprowadzić i ustawić ich w szeregu, tak by każdego mógł przesłuchać. W jego ręku co rusz można było zobaczyć czarne ostrze.

 
__________________
gg: 3947533


Ostatnio edytowane przez Fabiano : 22-03-2011 o 19:12.
Fabiano jest offline