Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2011, 16:00   #14
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Przeczytałem wiadomość od Salfielda ponownie siedząc na łóżku. Nie miałem wątpliwości czyja ręka pisała ten list. Ale czemu popełnił takie karygodne błędy w moim imieniu i nazwisku. Chciał mi okazać lekceważenie? Ostrzec przed czymś? Nie potrafił pisać? Chciał mi namieszać w głowie?
To ostatnie udało mu się na pewno.

Otworzyłem okno i zapaliłem papierosa. Nie podobało mi się to. Nic a nic. Uspokoiłem myśli i zszedłem na dół, do recepcji, gdzie pogawędziłem chwilkę z miłą właścicielką. Kiedy usłyszała, że pytam o bar „U Grubego Joe” zmartwiała.

- To jaskinia grzechu – powiedziała blednąc. – Niech pan tam nie jedzie.

- Jaskinia grzechu? – nie za bardzo wiedziałem, o co jej chodzi.

- No... wie pan....A może pan nie wie.... Wygląda pan na uczciwego i miłego młodzieńca ... Wie pan .... Tam przyjeżdżają mężczyźni. Motocykliści z gangów i kierowcy wielkich ciężarówek. To paskudne miejsce, mówię panu. Oni tam piją alkohol, urządzają burdy, biorą narkotyki, a w piwnicy są pokoje dla cór Koryntu.

- Cór Koryntu?

- Nie wie pan – przysiągłbym, że się zarumieniła.

I wtedy załapałem.

- Aaa. Mówi pani, że tam jest dom publiczny?

Pokiwała głową skwapliwie.

- Znajomy mieszka niedaleko i chce się ze mną spotkać – skłamałem gładko.

- Niech przyjedzie tutaj – zaproponowała.

- Może ma pani rację – udałem, ze się z nią zgadzam. – A gdzie w ogóle jest ten cały bar?

- Czterdzieści minut jazdy stąd. Niedaleko skrętu na autostradę.

- Faktycznie daleko – przyznałem. – Zadzwonię do znajomego, może da się przekonać, by przyjechać tutaj. Dziękuję pani serdecznie.

Pożegnałem gospodynię i wróciłem do pokoju jeszcze na schodach wybierając numer przełożonego. Po kilku sygnałach odebrał.

- Cześć John, tutaj twój najlepszy agent.

- Streszczaj się – nie był chyba w najlepszym humorze. – Jakieś postępy w sprawie Salfielda?

- Tak. Sprawy się skomplikowały, bo on nie wychyla nosa poza swój dom w lesie. Musiałbyś go widzieć. Drut kolczasty, kamery – istna twierdza. Ale udało mi się go namówić na spotkanie. Pieprzony paranoik. I właśnie dzwonię w tej sprawie?

- Co jest? Potrzebujesz kasy czy co?

- Nie – westchnąłem. – Tylko wyciąga mnie do jakiegoś podejrzanego lokalu, gdzie mogą mi zwyczajnie rozwalić łeb jakieś nasłane przez niego osiłki, czy coś. Spakuję zaraz kopertę, w którą schowam kilka rzeczy, tak na wszelki wypadek.To mogą być dowody rzeczowe w sprawie o pobicie czy coś. Gdybym nie odezwał się do rana spróbuj zawiadomić policję lub wyślij kogoś na miejsce. Lokal nazywa się „U Grubego Joe” i leży przy zjeździe na autostradę numer 22.

- Może martwisz nie na zapas?

- Może tak, może nie. Chce tylko mieć pewność, że w razie, co ktoś będzie mnie szukał. Jasne.

- Dobra. Jeśli to wszystko, to spadaj. Mam właśnie konferencję.

- Jak ma fajne cycki to pozdrów ją ode mnie.

Skończyłem rozmowę i wyjąłem z bagażu kilka rzeczy kupionych wcześniej w sklepie. Kartkę, którą oddał mi Salfield pod moją nieobecność w pokoju, kopertę z baru i drugą wiadomość. Do tego wszystkiego dołączyłem własny list, wyjaśniający, z kim i gdzie idę się spotkać i moje podejrzenia dotyczące obłędu Salfielda. Zakleiłem kopertę i zaadresowałem na adres mojego biura i szefa.

Wyjąłem część gotówki, zostawiając sobie tysiączek w drobniejszych banknotach. Resztę ukryłem na dnie bagażu. Zmieniłem ubranie na mniej szykowne i zdecydowanie tańsze, te przeznaczone do spacerów po lesie.

Przeszedłem się po mieście znajdując maleńki punkt pocztowy przylegający do banku. Wiedziałem, że korespondencję wozi się wraz z pieniędzmi. Niezbyt często, ale mi nie zależało na czasie w tym przypadku.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Miałem jeszcze sporo czasu.

Długo wahałem się, czy zabrać swojego mercedesa. Drogi samochód w takim miejscu był proszeniem się o problemy. Powiedziałem starszej pani z motelu, ze biorę jej wynajęty samochód i żeby spodziewała się mnie nieco później. Potwierdziłem zmartwionej staruszce, że niestety mój znajomy nie ma tyle czasu, by podjechać do Silver Bay i muszę udać się do tego gniazda grzechu. Poprosiłem ją, że gdybym nie wrócił do rana, by żeby zadzwoniła do mojego przyjaciela – zostawiłem jej numer telefonu do mojego szefa i jego nazwisko polecając, by zadzwoniła podając moje nazwisko. Na wszelki wypadek zostawiłem jej też numer swojego telefonu.

Te wszystkie środki ostrożności wydawały mi się śmieszne, wręcz paranoiczne, ale coś w tym staruchu przerażało mnie tak, że jadać na miejsce obawiałem się najgorszego.

Wyjechałem w pół do siódmej. Na miejscu będę pewnie ze dwie godziny przede czasem.

Miałem chytry, jak mi się wydawało plan. W miarę możliwości zaparkuję gdzieś, wezmę sobie kawę na wynos, siądę w samochodzie i wypatrzę Salfielda, jak się zjaw na miejscu. Zaczepię go na zewnątrz. W ten sposób, jeśli szykował coś paskudnego w środku, uniknę zasadzki.

Zabrałem ze sobą mój gaz paraliżujący, – na który trzeba było mieć pozwolenie - a który już dwa razy ocalił mi skórę. Raz przed krewkim klientem, który niezadowolony z tego, ze stracił część odszkodowania chciał walnąć mnie siekierą. Drugi raz przed spuszczonym ze smyczy psem. Pojemnik wystrzeliwał gaz na odległość prawie ośmiu kroków i działał bardzo szybko. Tak „uzbrojony” czułem się nieco pewniej.

Sprawdziłem poziom płynów i benzyny i upewniając się, że wszystko jest okej. Było. Miałem nawet spory zapas w baku. Włączyłem się do ruchu i ruszyłem w stronę baru „U Grubego Joe”. Jeśli dobrze obliczyłem czas będę tam za około godzinę, a więc w okolicach siódmej trzydzieści.

Gaz trzymałem w kieszeni – łatwo dostępny w razie nagłej potrzeby użycia. Mniej bałem się Salfielda niż podpitych harleyowców czy kierowców TIRów, za którymi nie przepadałem. Obok mnie, na siedzeniu pasażera, leżał mój wierny aparat fotograficzny. Kto wie, może po drodze uda mi się pstryknąć jakieś fotki?

Miałem pietra. Sam nie wiem czemu.
 
Armiel jest offline