Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-03-2011, 16:40   #97
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Lekarz, który wywołał awanturę był niewysoki, w okularach i zmęczonej, szczupłej, wręcz ascetycznej twarzy, niczym mniejszy brat dr Cohena.

- Co tu się dzieje? - powiedział siląc się na spokój. - Co to wszystko ma znaczyć?

Dobre pytanie. Sprawa jest trochę skomplikowana więc powiem w skrócie: za drzwiami, do których pan biegł, a które właśnie zamknąłem za sobą, trzech detektywów Wydziału Specjalnego rozważa okaleczenie trzech kobiet umierających na przewlekłe choroby serca. Po co? Otóż - zabawna historia - chcą otworzyć przejście między wymiarami, znaleźli drzwi i za cholerę nie mogą namierzyć klamki.
Uwierzy doktor, że cały szpital to jedna wielka brama do Metropolis? Poważnie, całe miejsce aż wibruje cierpieniem, jak się przyjrzę to przez iluzję prześwituje prawda. Wiesz doktorze? Ludzie jakby byli z wosku, który właśnie wadł do ogniska… a już ten pokój 66… brr. Oko mnie rozbolało od samego patrzenia. Całe w runach, pieczęciach aniołów i innym dziadostwie. Uwierzy doktor, że nawet na czołach pacjentek są runy? A do tego całe ciała tych kobiet są w niewidzialnych zadrapaniach po żyletkach.


Tak mniej więcej wyglądała niereprezentatywna, bolesna prawda, więc patolog odparł tylko:
- Patrick Cohen, Wydział Specjalny. Pan jest tu ordynatorem?

- Odpowiadam za dział kardiologii. Mark Pletger. Czy może mi pan wyjaśnić to nagłe... wtargnięcie?

Czy poprzednio wyrażałem się niejasno?

- Doskonale, więc rozmawiam z właściwym człowiekiem. Doktorze Pletger, jesteśmy tu w sprawie morderstwa, ale przypadkiem natrafiłem na coś, co może być początkiem kolejnego śledztwa... - uniósł kartę - przepraszam, czy ma pan jakiś gabinet, naprawdę nie powinniśmy roztrząsać takich kwestii na korytarzu.

Lekarz wahał sie tylko przez chwilę. Spojrzał Cohenowi w oczy, mrużąc wzrok na widok krwawego wylewu w “chorym”.

- Badał to pan, detektywie? - zmienił temat. - Proszę za mną. Niedaleko mam pokój. Jest nieduży, ale skoro nalega pan na rozmowę poza opinia publiczną, nada się w sam raz.

- Nalegam. - powiedział spokojnie, nie komentując uwagi o oku.

Przeszli do pokoju na początku korytarza. Mały, wąski, bardziej klitka. Biurko ze szpargałami i telefonem, szafa na ubrania, szafka z lekarstwami, krzyż nad drzwiami, szafka na akta, łózko polowe i dwa krzesła. Doktor wskazał jedno z nich sam siadł na drugie.

- Teraz to ja nalegam, detektywie. Proszę o pokazanie nakazu.

Miał twarde, zdecydowane oczy. Oczy idealisty, który jeszcze nie zatracił swoich idei. Jak na złość nowe zmysły Cohena nie wyczuwały nic podejrzanego. Facet najwyraźniej naprawdę się przejmował. Najzwyczajniej w świecie zależało mu na ludziach, którymi się zajmował w tym chlewie.

- Oczywiście, formalności są ważne. Podstawa prawna naszej obecności to podejrzenie, że na terenie szpitala mogą się znajdować przedmioty pochodzące z przestępstwa, a także ustna zgoda personelu. - powiedział spokojnie Patrick i położył przed sobą teczkę z pokoju 66 - Po scysji z ochroną mógłbym doliczyć jeszcze parę punktów, które uczyniłyby tę ostatnią zbędną. Ale oczywiście, jeśli chce pan zakwestionować podstawę naszego wejścia na teren szpitala, przysługuje panu do tego prawo, a ja mam obowiązek się do tego ustosunkować. Cała procedura trochę trwa, prawdopodobnie skończy się procesem cywilnym i odciągnie nas obu od obowiązków na dużo dłużej, niż jest tego warta. Skutek będzie taki, że mój zespół nie opuści szpitala, a któryś z nas dwóch za miesiąc dostanie grzywnę lub naganę. Tymczasem podczas gdy my będziemy tracić czas, pacjenci w tym szpitalu zostaną bez opieki lekarskiej, a mordercy będą biegać wolno. - zamilkł na chwilę zbierając myśli - Doktorze Pletger, zginęli ludzie, a my działamy pod presją czasu. Rozumiem, że broni pan dobra pacjentów, sam jestem lekarzem i doskonale rozumiem pana postawę. Proszę nam pozwolić wykonywać swoją pracę, a nie spędzimy tu minuty dłużej, niż to absolutnie konieczne.

Doktor Pletger słuchał z uwagą. Zamyślony. Czujny.

- Rozumiem - powiedział wolno. - Zatem, czy mogę przynajmniej przewieźć hospitalizowanych z pokoju. Państwa obecność może im jedynie zaszkodzić, I tak cud, ze nadal żyją. Może wyglądają, jakby były w śpiączce ale, proszę uwierzyć, są świadome tego co się wokół nich dzieje. To sala utrzymywana przez prywatną osobę. Jedyna, która ma w tym szpitalu dobry sprzęt. Jak pan widzi, detektywie, a placówka nie jest dofinansowana tak, aby nawet zapewnić minimum naszym podopiecznym. Jednak dzięki paniom Emilly, Wiktori i Angeli mamy środki na wykupienie lekarstw dla innych pacjentów. Nie chcę policji przeszkadzać w jej pracy, ale nie chcę też by policja przeszkadzała nam w naszej. Pan łapie kogoś, kto zabił. Ale pana działania mogą zabić trzy kolejne osoby. Czy pozwoli pan, był bym obecny podczas tego przeszukania? Albo przynajmniej pozwoli pan tymczasowo zabrać pacjentki. Bo chyba nie są podejrzane?

To był typ “boksera”. Człowieka, który prowadzi własną krucjatę i nie ustąpi nawet pod groźba aresztu. Cohen był tego pewien. Możliwe, ze trafili na jedyną osobę w tym przeklętym szpitalu, której zależało …. Tylko czemu?

- Oczywiście, że nie są podejrzane i w pełni rozumiem pana obawy. Nasza wizyta w tym pokoju nie potrwa dłużej niż dziesięć minut, więc przemieszczanie ich uważam za bezcelowe narażanie zdrowia - w przeciwnym razie sam bym o to poprosił. Co do pańskiej obecności w pomieszczeniu, odradzam. Moi ludzie pracują szybciej, gdy nie patrzy się im przez ramię. To profesjonaliści, a ja, mimo że na codzień pracuję ze zmarłymi, składałem dokładnie tą samą przysięgę co pan. Gdyby przez naszą obecność chore nabawiły się choćby pryszcza - odpowiadam za to osobiście, zarówno przed Izbą Lekarską jak i panem... jak nazywa się sponsor?

To, ile kłamstw można wygłosić technicznie mówiąc prawdę przerażało Cohena z każdym dniem tego śledztwa coraz bardziej.

- Laura Hill. Zatem dziesięć minut. Po tym czasie złożę na was oficjalną skargę. Na każdego z waszej czwórki z osobna. Chcę, by to było jasne. A jeśli coś spotka moje podopieczne wytoczę panu osobiście proces. Nie Wydziałowi, lecz każdemu z waszej czwórki. Dziesięć minut, detektywie Cohen. I postarajcie się nie nabałaganić za bardzo.

- Dziękuję. Nie nabałaganimy. – skłamał Cohen już w pełni otwarcie, po czym zabrał kartę i wyszedł.


***


Po powrocie do pokoju 66 w paru słowach streścił współpracownikom umowę z dr Pletgerem.

- Dobra dzieciaki, cokolwiek wykombinowaliście mamy na to - spojrzał na zegarek - dziewięć minut i dwadzieścia sekund. Po tym czasie możemy nie mieć czego szukać po tej stronie tęczy... - ostatnie zdanie wymówił spoglądając na nacięcia - Czy wam do reszty odwaliło? Laska ma pięć wenflonów, do których można się podczepić, a wy jej sznyty robicie?! Gdzie jest Alvaro?

- Obstawiam, że w piekle. - Tym razem to Claire streściła co wydarzyło się pod nieobecność patologa. - Widocznie każdy ma swój indywidualny wzór, sposób aby przejść barierę iluzji. To co podziałało na Alvaro na mnie nie zrobiło wrażenia. Wysnułam przypuszczenie, że może chodzi o zaspokojenie pokus. Mnie na przykład nie opuszcza silne pragnienie aby sięgnąć po papierosa odkąd przekroczyłam próg tego pokoju. Ale nie wiem czy to byłoby najlepsze dla pacjentek...

- A jak myślisz, Goodman? - lekarska opinia Cohena wydawała się wbrew pozorom dość jednoznaczna. W czasie gdy Claire mówiła, ten zdezynfekował, opatrzył i ukrył skaleczenia chorej. - Słuchajcie, nie musimy przechodzić wszyscy. To może być brama w jedną stronę, a ktoś powinien zgarnąć tych ochroniarzy... - mówiąc usiłował przejechać palcem wzdłuż linii symboli, które widział w wizji na czołach kobiet - to co ja widziałem.. nie wiązało się z emocjami, jakbym oglądał tą bramę od... kuchni.. mechanizmu. Może będę mógł dzięki temu przejść nie robiąc im większej krzywdy.

Mój Boże – gdyby wewnętrzny głos Cohena miał głowę, pokręciłby nią z politowaniem – Ty naprawdę w to wierzysz, stary durniu…

- Sugerujesz, że to ja powinnam zostać? – Pytanie zastało Cohena w trakcie rysowania palcem okultystycznych symboli w miejscach, gdzie widział je w wizji. Przerwał rysunek wyimaginowanego pentagramu na czole jednej z pacjentek.

- Za ciężki kaliber, żebym mógł ci coś sugerować. Po prostu głośno myślę i rozważam opcje. Każde z was ma swój rozum, podejmuje decyzje i ponosi konsekwencje. - Cohen przeniósł swoją uwagę z czół pacjentek na ściany, gdzie po kilku próbach odwzorowania znaków w powietrzu, podjął próbę ich zamazania - Jeśli pytasz mnie o zdanie, uważam, że powinniście zostać oboje. I to nie tylko ze względu na nie - wskazał głową łóżka - ale też na to, że ktoś to śledztwo musi doprowadzić do końca.

- Chętnie - rzekł nagle ożywiony Baldrick - ale nie wydaje mi się, żeby był to dobry pomysł. Jedno jest pewne, Goodman ty powinnaś zostać.

- Jeśli czegoś szybko nie wymyślimy to zostaniemy wszyscy. A pozostawienie Alvaro samemu sobie też nie będzie fair. Wy myślcie, a ja biegnę po te szlugi. To mój ostatni pomysł. Jeśli mielibyśmy się już nie zobaczyć to życzę wam powodzenia.

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Claire wybiegała z pokoju. Zostali sami z Baldrickiem, trzema umierającymi kobietami i okultystyczną łamigłówką. Cohena korciło, żeby zamknąć za Goodman drzwi. Zrezygnował. Nie współpracowali często, ale znał ją na tyle, by wiedzieć, że jedyne co by w ten sposób osiągnął, to widowiskowy pokaz wyważania zamka kopniakiem.


Przejście, staruszku, skup się na bramie.

Indywidualne sposoby na przejście. Każdy musiał kombinować sam… co widziałeś? Symbole na czołach kobiet i ścianach i siatka nacięć małymi ostrymi narzędziami.

Po pierwsze nie szkodzić… - mruknął mu w głowie staruszek Hipokrates i wrócił do swoich zajęć, pozostawiając bez jakichkolwiek dalszych wskazówek.

Pięć minut.

Cohen postanowił najpierw skupić się na symbolach. Z zewnątrz musiało to wyglądać groteskowo. Miotał się po pomieszczeniu rysując palcem okultystyczne kształty najpierw w powietrzu, potem na ścianach, w końcu na czołach pacjentek i własnym. Próbował zamazywać symbole, naciskać ściany w miejscach, gdzie w jego wizji się wybrzuszały, "koncentrować moc", wzywać Asmodeusza, bełkotać zasłyszane od Alvaro aramejskie frazy... jedno wielkie soczyste nic.
Przyjrzał się znakom, szukał jakiejś zasady. Niemal wszystkie pojawiały się zarówno na czołach kobiet jak i ścianach.

Wszystkie oprócz trzech.

Naniósł brakujące symbole na czoła, najpierw rysując samym palcem, potem krwią zostawioną przez Silenta. Coś chyba w końcu się udało. Miał wrażenie że przestrzeń wokół na coś … czekała. Jakby falowała, naginała się. Jeszcze nie działo się nic spektakularnego, chociaż symbole zdawały się ociekać krwią.

Brama na coś czekała.

Poczuł powiew zimnego powietrza i...

Nikotynę?

Gdy się odwrócił zarejestrował kilka rzeczy na raz. Otwarte na oścież okno, papieros na ośnieżonym parapecie, Claire Goodman rozpływająca się w powietrzu. Dym papierosowy był dla pacjentek niczym w porównaniu z mroźnym zimowym powietrzem. Na efekty zabiegu kriogenicznego nie trzeba było długo czekać. Jedna z chorych zaczęła kaszleć. Okropnym, suchym, spazmatycznym kaszlem. Linia życia jej serca zaczęła nabierać niepokojących nierówności. Dla Cohena było jasne, że pacjentka właśnie ma zawał.

Goodman zniknęła. Po prostu. Ale “drugie” oko widziało coś, niczym cień, w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą stała policjantka.

- Kurwa mać! - Patrick rzucił się w stronę okna, wywalając niedopałek i zamykając je. Baldrick chyba coś do niego mówił, ale patolog nie słuchał. Gdy skończył z oknem, wdusił przycisk przyzywający lekarza.

- Sorry Szerlok. - rzucił w stronę Terrenca - Nasza reputacja za ich życie. Warto.

Ten chyba nie zrozumiał, ale teraz nie miało to już większego znaczenia. Po wciśnięciu guzika z trzech minut, zostało im kilkanaście sekund. Cohen próbował jeszcze paru idiotycznych rzeczy: napisał i zmazał swoje nazwisko na jednej z kobiet, naniósł trzy brakujące runy na swoje czoło, Próbował innych "zaklęć" i zwykłych bluzgów.
Gdzieś w międzyczasie zniknął Baldrick. Zwyczajnie zniknął. Z nadgastka kobiety, przy której stał krew bryzgała obfitym srumieniem, a jej aparatura pomiaru rytmu serca wydawała z siebie tylko jednostajne "piiiiiiiiii". Z ust śpiacych wydobywał się śmiech. Zlośliwy i okrutny. Usta jednej z kobiet otworzyły się i ujrzał... łeb szczura wynurzający się z jej oślinionych ust. Gryzoń wyskoczył z kobiety, odbił się i skoczył w stronę Patricka. Po drodze zmieniając w kłąb dymu.
I nagle aparatura znów działała normalnie, a po ranie zadanej przez Baldricka nie było śladu.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3OCLc3KME7g[/MEDIA]

W końcu do niego dotarło. Symbole.. krew... nacięcia. Boże jakie to było proste. Znalazł sterylne ostrze na jednej z szafek i zrobił małe nacięcie, na pacjentce, która akurat nie miała zawału.

Hipokrates skrzywił się z niesmakiem, ale milczał.

Instrumenty szaleją jak dzikie. Oko zalewa fala świateł i ciemnych plam. Cohen już wie, że to klucz do rozdarcia Iluzji. Ból i cierpienie. Strach i zbliżanie się pacjentek do granic, a którymi czeka ich śmierć.

To było złe. Niewłaściwe w każdy możliwy sposób.

A jednocześnie było jedyną drogą do Wieży.

Chciałeś powiedzieć do Jess...

Taa, do niej też.


Ostrze weszło głębiej i narysowało prostą, czerwoną linię na bladej skórze kobiety.

Sala eksplodowała smrodem, ciemnością i jękami. Znalazł się obok pozostałej trójki.
W zasyfiałej, pokrytej pleśnią, rozsypującej się dziurze. Ponure, odrażające miejsce. Widział trzy wychudzone, rozciągnięte na łożu boleści postacie, którym z ciał wystawały dziwne kable, łańcuchy i żyły zintegrowane z ich systemem krwionośnym i nerwowym. Postacie jęczały. Pomieszczenie wibrowało od ich jęków. Na ścianie pomieszczenia ujrzał wielkie plamy wilgoci i pleśni. Odór gnijących ciał i nieczystości uderzył w nos z intensywnością, przyprawiającą o zawroty głowy.

Przeszedł. Stał w Metropolis trwale, obiema nogami. Na jawie i w ubraniu. Gotów ponownie odnaleźć zgubiony trop.

Gdziekolwiek go on poprowadzi.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 28-03-2011 o 08:15.
Gryf jest offline