Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-03-2011, 17:32   #98
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Clause Grand



- Podążaj za znakiem Matrony – powiedział na odchodnym Nadzorca rysując prosty symbol butem w piasku. – I nie zawiedź nas. Kolejnej szansy nie otrzymasz. Czekamy na ciebie tam – blady palec wskazał ponurą ruderę nieopodal.

Potem odeszli w tamtą stronę, a ty zostałeś sam. Eskortujący ciebie Legionista i Nadzorca i odeszli, pozostawiając ciebie przed zniszczoną, drucianą siatką. Bez trudu znalazłeś dziurę i wszedłeś na teren Dzieci Unkath.

Równie dobrze mogłaby to być zniszczona oczyszczalnia ścieków gdzieś w Nowym Yorku. Przerdzewiałe, zdewastowane industrialne cmentarzysko niechcianych instalacji. Ale im głębiej zapuszczałeś się w to industrialne cmentarzysko, tym bardziej obce wydawało się to miejsce. Niektóre rury sączyły jakąś organiczną maź, inne urządzenia wyglądały jak skrzyżowanie narzędzia tortur z jakimś przemysłowym ustrojstwem.

Po chwili doszło uczucie tego, ze jesteś obserwowany. Że z cienia betonowego kolosa ktoś spogląda na ciebie. Nie podobało ci się to uczucie. Nic a nic.

Znaki, które wskazał ci Nadzorca, były łatwe do zauważenia. W podobny sposób w świecie żywych ludzi terytoria oznaczały gangi. Było to jak sikanie po katach przez dzikie psy.

Mój teren! Nie wchodź!

Jasne, klarowne ostrzeżenia, które świadomie ignorowałeś.

W końcu dotarłeś do szerokiego otworu w betonie. Zejście do systemów kanalizacji. Oczywiście! Gdzież indziej mogły ukrywać się szczury.

Ostrożnie zszedłeś w dół i znalazłeś się w zupełnie innym świecie. Szeroki, podziemny tunel, prowadził prosto przed siebie. Śmierdziało szczurami i gównem oraz zgniłym mięsem. Nadal nigdzie nie widziałeś żywej duszy. Poza robalami pełzającymi po ścianach tunelu. Wyglądały, jak pijawki z nóżkami. Niektóre pełzały po ziemi i kiedy podeszwy twoich trafiały na nie, robaki pękały z cichym mlaśnięciem.

Idąc tunelem widziałeś również wąskie otwory w ścianach i dziury przy podłodze. W sam raz dla szczurów. Czasami zdawało ci się, że słyszysz dobiegające z nich dziwaczne dźwięki. Mlaśnięcia, popiskiwania i chichoty brzmiące zdecydowanie zbyt ludzko.

Clause. Clause Grand. Morderca.

Wydawało ci się, że słyszysz dochodzące z dziur szepty.

Tunel doprowadził cię do kolejnej klapy oznaczonej znakiem Unkath. I mimo, ze proadził dalej w ciemność, wiedziałeś, że ty musisz pójść jeszcze niżej.

Klapa był ciężka, jak diabli, lecz siła mięśni Legionisty poradziła sobie z tą przeszkodą. Smród trupów uderzył w ciebie z niespodziewaną siłą, kiedy tylko otworzyłeś klapę.

Jednak widziałeś już i czułeś tutaj tak dziwne i straszne rzeczy, iż odór i ciemność zejścia nie robiły na tobie wrażenia. Poprawiłeś ekwipunek i ruszyłeś w dół, po śliskich, metalowych szczeblach drabiny. Krok po korku. Z nadzieją, że uda ci się jeszcze uratować Jess.

Chociaż gdzieś, w głębi serca, rodziła się obawa że przybędziesz za późno.


Terrence Baldrick, Patrick Cohen, Claire Goodman, Rafael Jose Alvaro

Czwórka zdezorientowanych ludzi stała w obrzydliwej, cuchnącej zgniłym mięsem, zaśmierdłą krwią i pleśnią sali.

Pokój był odbiciem tego w szpitalu, z którego tutaj przybyli. Jednak surrealistycznym, chorym i strasznym odbiciem.

Trzy łóżka – wyglądały jak zmyślne narzędzia tortur. Trzy kobiety – jak połączone z nimi ofiary. Chude, obciągnięte skórą szkielety, z hakami, łańcuchami i stalowymi strunami wpiętymi w ich umęczone, brudne ciała.

Brudne okno pokazywało panoramę miasta. Miasta Miast. Morze dymiących ruin i zgliszczy, nad którymi zalegał wieczny cień.
Widzieliście swoje odbicia w brudnej, zarośniętej pleśnią szybie. Ponure cienie.

Ciała udręczonych kobiet zwinęły się z bólu, kiedy z łańcuchy napięły się. Jeden z nich oderwał się wraz ze skórą, zachlapując brudny siennik kolejną plamą krwi. Jednak w chwilę później zakończony haczykiem łańcuch, niczym świadoma istota, znów wpił się w swoją ofiarę. Z ust udręczonej kobiety wyrwał się niski, zawodzący skowyt.
Cała scena była trudna do wytrzymania nawet dla kogoś, kto na co dzień obcował z okrucieństwem i nagłą śmiercią.

W jakiś sposób jednak to, co widzieli było naturalne i czwórka policjantów miała przeczucie, że nie powinna niczego zmieniać w tym miejscu, jeśli mieli skorzystać z bramy – „w drugą stronę”. Do prawdziwego świata. Lub – jeśli wierzyć innym – do Iluzji. Więzienia ludzkości.

* * *

Z izby tortur prowadziło tylko jedno wyjście. Obskurne, odrapane, pokryte śladami po pazurach. Zebraliście rzeczy przygotowane przez Alvaro i otworzyliście ostrożnie drzwi.

Za nimi zaczynały się schody, a nie jak można było przypuszczać, korytarz. Wąskie, kręcone, śliskie schody. Spirala ku ciemności i obłędowi. W cuchnącą ciemność - niczym gardziel jakiegoś monstrualnego stwora.

Do tego dochodziły też dziwne odgłosy. Echa jakiś krzyków, w których usłyszeć można było wrzaski bólu, płacz, niewyraźne mamrotania –‘niestety, robiliśmy co w naszej mocy”, „to błąd lekarski, to się zdarza”, „ma zdrowe narządy, krótko był na ulicy. Zabijmy go i sprzedajmy je na czarnym rynku”, „nie bój się, pan sprzątacz jest tutaj, słodziutka, jesteśmy tylko ja i ty, pogrążona w śpiączce, zabawimy się kochanie”, „tracimy go, podajecie dwa miligramy ...”, „niech ktoś zawiadomi rodzinę”, „była taka młoda”, „wypadek! Odsunąć się! Ofiary wypadku”.

Echa krzyków „z drugiej strony”. Dramatów, cierpień, śmierci.

Podeszwy butów ślizgały się na dekach schodów. Poręcz umazana była czymś lepkim i śliskim. Ściany wyglądały tak, jakby wycięto je w żywej, krwawiącej tkance. To było jak droga do piekła. A może w istocie nią była.

* * *

Schody doprowadziły was do podziemnej komory. Na jej dnie zalegała cuchnąca warstwa wody zmieszanej z czymś, co wyglądało jak medyczne odpady. Albo rynsztok w rzeźni. W rzeźni, w której krojono także ludzi. Odór był taki, że z trudem łapaliście oddech, nawet zasłaniając czymś usta. Po szczątkach biegało robactwo. Nieznany wam gatunek przypominający pozbawione skorupek ślimaki lub pijawki z nogami.

Widzieliście je, jak roją się na gnijących ludzkich czerepach, jak łażą po kawałkach spleśniałego mięsa, jak wiją się pośród kiszek i flaków.

Z tego makabrycznego zbiornika nieczystości prowadziły dwie drogi. Most sklecony z desek, sznurów i wykorzystujący wielkie beczki, jako podpory. Prowadził on wprost do solidnych drzwi ze stali, takich, jak montuje się w hangarach lub magazynach. Drzwi pomalowano w dziwaczne symbole – niczym pismo szaleńca, w których Alvaro rozpoznał symbole z alfabetu aniołów. Przed wrotami sterczały ostre szpikulce i długie pręty „udekorowane” ludzkimi szkieletami i czaszkami psów, ludzi i wielkich gryzoni.
Drugą drogą była metalowa drabina znikająca w suficie. Możliwe, że prowadziła na powierzchnię – na ulice zniszczonego miasta.

Kiedy zastanawialiście się, jaką podjąć decyzję dało się słyszeć charakterystyczny odgłos rozsuwanych rygli i sztab. Ktokolwiek ukrywał się za tymi drzwiami chyba was zauważył.

Metaliczny zgrzyt metalu trącego o metal wypełnił cuchnące podziemia swoim jękiem.

Na domiar złego drabiną – drugą drogą z tego cuchnącego rezerwuaru – ktoś schodził. Ktoś w długim płaszczu, z mieczem i kuszą na plecach. Schodził powoli, nie śpiesząc się, nie ryzykując upadku. Coś w jego ruchach wydawało się znajome Cohenowi i Baldrickowi.

Terrence rozpoznał schodzącego pierwszy. Znany był w Wydziale z tego, ze miał najbardziej czujne oko i potrafił błyskawicznie wysuwać wnioski i hipotezy. Można było nie lubić stylu jego pracy, lecz nie można było odmówić mu tego, że jest jednym z najlepszych gliniarzy, jakich miał Wydział Specjalny. Po drabince schodził do was ktoś, kto był ostatecznym potwierdzeniem, że znajdujecie się w piekle.

Clause Grand. Niszczycielska siła Wydziału Specjalnego. Clause Grand, który zaginął tego samego dnia, co uczestnicy wybuchu na Red Hook zapadli w swoją śpiączkę.


Terrence Baldrick, Patrick Cohen, Claire Goodman, Rafael Jose Alvaro, Clause Grand


Spotkaliście się na dole. Na drewnianych, prowizorycznych konstrukcjach, przy otwierającej się z piskiem i zgrzytem bramie.

Wasze umęczone twarze mogły nie kryć zdziwienia. Podobnie twarz Granda, zasłonięta w dolnej części dziwaczną, organiczną maską. Może i mielibyście czas na konwersacją, rozmowy czy wyjaśnienia, lecz otworzenie się drzwi nie dało wam specjalnie takiej okazji.

Otóż bowiem przez otwór wyłoniły się koszmarne istoty. Wielkie, sparszywiałe szczury wielkości człowieka. Czy raczej – szczuroludzie, bowiem te istoty miały ludzkie proporcje i ciała, lecz łby gryzoni i całe pokryte były sierścią. Był ich przynajmniej tuzin i ciągle pojawiały się kolejne. Uzbrojone w toporne miecze, włócznie i maczugi nie sprawiały wrażenia przyjaznych.

Przed tą małą czeredę wyszedł jeden z wyższych osobników – o dziko zmierzwionej, czarnej jak smoła sierści i czerwonych ślepkach.

- Wyy intruziii – wysyczał groźnie – Wyyy odejść.....
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 27-03-2011 o 17:36.
Armiel jest offline