Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-03-2011, 12:01   #16
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Robiło się coraz ciemniej, a mi kończyły się papierosy. Paliłem, ze zdenerwowania. Złe przeczucia nie opuszczały mnie. Na każde światła od strony Silver Bay podskakiwałem nerwowo w wypożyczonym aucie na wyściełanym tandetną materią siedzeniu. Włączałem i wyłączałem radio. Włączałem po to – by posłuchać muzyki lub wiadomości, a wyłączałem – bo mnie od nich po kilku minutach brała cholera.

Czułem się jak durny fiut. I sterczałem na parkingu jak durny fiut.

W końcu jednak go zobaczyłem. Samochód Salfielda! Zwolnił przed zjazdem i niespodziewanie zawrócił. Po chwili tylne światła rozmyły się w zapadającym zmierzchu.
Zobaczył mnie i dał drapaka? Bez sensu! Bez sensu!

Miałem ochotę wyjść z samochodu, podejść do jakiegoś spasionego kierowcy trucka i wyrżnąć mu w owłosioną gębę. Sam nie wiem, skąd się we mnie wzięły te autodestruktywne myśli. Bo jakby skończyło się takie zagranie, wiedziałem najlepiej. Nie najciekawiej wyglądałby wynik obdukcji. Albo nawet sekcji – gdyby trafił na bardziej nerwowego kierowcę.

Salfield wrócił, kiedy traciłem już nadzieję i zamiar powrotu z niczym do Silver Bay zdawał mi się coraz bardziej rozsądnym rozwiązaniem.

Wyszedłem ze swojego samochodu, kiedy i on opuścił swój. Dziarskim krokiem szedł w stronę knajpy. Zaszedłem mu drogę i wtedy stało się to coś.

Koszmarna, dziwaczna, chora wizja. Makabreska, z której zapamiętałem nie tyle krew i zmasakrowanych ludzi wiszących na hakach, co bardziej uśmiechniętą mordę pisarza. Ten uśmiech i te cholerne palce, muskające pokrwawione ludzkie mięso wydały mi się stokroć straszniejsze, niż cała ta krew, flaki i obnażona ludzka cielesność. Całe te jaskrawe światła, czymkolwiek były i cała ta wizja wyjęta z ekranu horroru.

- Mam nadzieję, że pan zrozumie. - powiedział Salfield. Najwyraźniej pierwsza część jego wypowiedzi umknęła m, bo nie słyszałem jego słówi - Pan ma za pewne spokojne i dostatnie życie, pozbawione większych problemów i trosk. Po co ściągać sobie na głowę koszmar z którym pan sobie nie poradzi. Po co niszczyć otaczające pana piękno. Dobrze panu radzę niech pan wyjedzie z Silver Bay i zapomni o mnie i o tym, co pan widział. Tak będzie naprawdę dla pana lepiej. Ja pana bynajmniej nie straszę. Co to to nie. Ja pana lojalnie ostrzegam, że pan temu nie podoła. Nie wiem, czy jest pan dziennikarze, pisarzem, czy jakimś detektywem... z resztą to nie ważne. Niech pan opuści Silver Bay i zapomni o wszystkim.

Potrząsnąłem gwałtownie głową, jak bokser, który kupił właśnie potężny cios od przeciwnika i łapczywie łapałem oddech, próbując w ten sposób odzyskać kontrolę nad swoimi zmysłami. Nie wiem, czemu nie uciekłem. Nie podkuliłem ogona i nie czmychnąłem do samochodu, a potem nie odjechałem jak najdalej się dało. Zamiast tego cofnąłem się kilka kroków, jakby Salfield miał w rękach niebezpieczny nóż. Mimo, że było zimno, spociłem się obficie.
Wizja była tak sugestywna, że nadal czułem metaliczny zapach krwi, z jakim stykałem się na miejscach wypadków. Jednak tym razem nie było tutaj żadnego wypadku. Nie było też racjonalnego wytłumaczenia dla tego, co widziałem.
Chyba że. Tak. Uczepiłem się tej myśli, jak szaleniec, wiedząc, jak słaba jest to teoria. To był flashback po LSD. Po narkotykowych eksperymentach z czasów studiów. Sugestywny, popieprzony i jak najmniej potrzebny. Miałem kiedyś klienta, który wypadł na zakręcie, bo prowadził auto i wrócił do niego bad trip z czasów studenckich. Szaleństwo.

- Pan … Salfield - przełamałem się w sobie wyciągając dłoń w stronę starucha.

Postanowiłem improwizować, bo jakiekolwiek próby działania zgodnie z wcześniejszym planem poszły się walić.

- Jestem Derek Freeman. Nie wiem, jak pan to ro-robi - zająknąłem się lekko. - Miałem dla p-pana przesyłkę. Recepcjonista, uwierzy pan, wziął mnie za pana. Ale, ale … ktoś - spojrzałem mu prosto w oczy z najwyższym trudem. - Ktoś po prostu zabrał w nocy z mojego pokoju. Źle się z tym czuję, i chciałem panu …. to po-powiedzieć. Nawet wcze -wcześniej. Ale minęliśmy się po drodze. Wie pan. Tym bardziej, że wiem, kim pan naprawdę jest i …. - tutaj wykrzesałem z siebie cały talent kłamcy, jaki miałem i jaki rozwinąłem w sobie - i bardzo pana podziwiam. Uważam, że recenzje ostatnich pana książek były do dupy. Wie pan, jak to mówią. Krytyk i ksiądz z jednej są parafii, każdy wie lepiej jak, choć żaden nie potrafi. Wiem, że świat pana potraktował podle. Niesłuszne oskarżenia. Krytyka książek. Oni zwyczajnie pana nie rozumieli.

Zamilkłem, patrząc na niego zakłopotany. Nie wychodząc z roli.

- Dlatego, przepraszam, za te najścia. Ja po prostu chciałem pana poznać, panie Salfield. I nie obrażę się, jeśli pan teraz mnie spławi. To i tak zaszczyt, te krótkie kilka chwil.

Czekałem, licząc, że zaprosi mnie na piwo czy coś. Ale wizja wiszących ciała i pisarza - rzeźnika uporczywie powracała mi przed oczy. Liczyłem jednak, że zdenerwowanie weźmie na karb bycia zafascynowanym fanem.

Salfield patrzył na mnie przez cały czas tej improwizowanej i nieco chaotycznej wypowiedzi. Stał nieruchomo i nawet mięśnie jego twarzy pozostawały niezmienione. Zdawać by się mogło, że nawet nie mrugnął powieką. Dopiero na słowa “bardzo pana podziwiam” na jego ustach pojawił się znany ci już podszyty lubieżnościa uśmieszek.

„Pierdolony pedał”. pomyślałem.

- Pudełkiem niech się pan nie martwi. To nic ważnego - rzekł spokojnie - Poznał mnie pan, uścisnął mi rękę i co dalej? Mam dać panu autograf, by pana uszczęśliwić? Czego pan chce? Po co ten cały trud? Trzeba było mnie wielbić jak byłem na literackim panteonie, a nie teraz... Po co katować się takim idolem jak ja? Niech pan czyta moje książki i je podziwia... Mnie nie ma, za co podziwiać.

Wydawało ci się, że wyczułem jakby głos Salfielda zmiękł. Jakby słowa, które do niego wypowiedziałem podziały jak wytrych.

Czyżbym trafił w czuły punkt? Na pewno! Ale, w którym momencie? Czy staruch jest dumny ze swoich dokonań czy spragniony poklasku? A może jedno i drugie? Będę musiał strzelać.

- Człowieka podziwia się za jego dzieła, panie Salfield – powiedziałem odzyskując panowanie nad głosem. - A pana ksiązki są …. brak słów by dobrze oddać ich wielkość. Potrafił pan obnażyć naturę człowieka. Nawet tą, która nie była wygodna rządowi po wrześniu. Mało który autor potrafi tak zmieniać styl, jak pan. Żałuję, że już pan nie pisze. Ale rozumiem dlaczego.

Westchnąłem.

- Widzi pan – kontynuowałem nabierając odwagi. - Kiedy mnie zabraknie, nie pozostanie po mnie prawie nic. Po panu zostaną ksiązki, których czytanie samo w sobie jest obcowaniem ze sztuką. Wytaczał pan nimi nowe horyzonty myślowe. Otwierał oczy na kłamstwa i pokazywał prawdę, jak bolesna by nie była. Chciałbym umieć tak pisać. Bo sam mam pewien zamiar literacki. Ale … przyznaję.. raczej grafomański. I kiedy dowiedziałem się, że jest pan w tym mieście, wiedziałem, ze muszę się z panem spotkać.

- Niech pan nawet nie liczy na jakieś konsultacje, porady, czy wskazówki – powiedział po chwili -. Nie udzielam takich. Nie czytam też twórczości nowicjuszy. Zapewne zawiedzie to pańskie oczekiwania, ale musi sobie pan znaleźć innego mentora, tak będzie lepiej.

Cholera! Chyba spudłowałem. On nie pragnie pisać dalej. Nie szuka ucznia. Nie ceni innych, którzy chcieliby kontynuować jego sztuki. Pudło.

- Nie szukam mentora - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Szukałem okazji do rozmowy z kimś, kogo podziwiałem. Niezobowiązującej. Ale …. teraz … sam nie wiem. Skoro nie życzy pan sobie towarzystwa. Za bardzo pana szanuję i cenię, by nie nalegać. Z drugiej jednak strony, spotkanie z panem, było bardziej … niesamowite … niż sądziłem. Jeśli wie pan, co mam na myśli. Proponuję panu rozmowę. Może przy czymś do picia. Pan zapewne dość rzadko ma okazję rozmawiać. Szczególnie z ludźmi, którzy rozumieją pana i cenią. Ludzi, dla których jest pan częścią, ważną częścią ich życia. Czy uwierzy pan, że tamtej nocy, gdy zniknęła pana przesyłka, śniłem, ze to pan ją zabrał... głupota prawda?

Zaśmiałem się nerwowo.

Boże! Co ja wygaduję! Nie tak miała toczyć się ta rozmowa. Ale obecność Salfielda otwierała w mojej głowie szufladkę z napisem ”debil” i rozsypywała zawartość po uporządkowanych szarych komórkach.

- Nic pan nie rozumie, to jedno akurat jest pewn. – W jego odpowiedzi wyczułem pewną ukrytą złośliwość, albo przesłanie - Jedyne co mogę dla pana zrobić to podać numer do mojego wydawcy. Jeżeli to, co pan pisze jest cokolwiek warte, to on to zauważy i doceni, a tym samym umożliwi panu debiut. Niech pan wybaczy, ale nie interesują mnie teraz ani rozmowy o literaturze, ani o pogodzie. Dobrze jest jak jest. Jeżeli to wszystko, to myślę, że możemy się pożegnać i uścisnąć sobie dłonie na pożegnanie.

- Powie mi pan, jak pan to zrobił? - zaryzykowałem.

Wiedziałem, ze to może być ostatnia okazja na rozmowę. W innym przypadku zapewne nie znajdę sposobu, by go zainteresować dalszym kontaktem ze mną. To by oznaczało zapewne koniec pracy w Silver Bay. Wypełnienie raportu sugerującego niepoczytalność i skierowanie sprawy do sądu, by nakazać badania biegłym. Żmudna, papierkowa robota. Połowiczny sukces, ale przynajmniej coś dającego cień szans Towarzystwu na odzyskanie pewnych środków z wypłaconej polisy.

- Co zrobił? - Zapytał zdziwiony Salfield.

Spojrzałem na jego wykutą z kamienia twarz. Na te nieruchome spojrzenie. Nie wiedziałem, czy wolę go takiego, czy tego szaleńca z moich wizji.
Właśnie! Czy mam mu się przyznać do tego, że coś dzieje się z moją głową? Nie bardzo. To mogło źle wyglądać w sądzie. Traciłem pozycje i zdawałem sobie z tego sprawę. Została mi tylko jedna szansa. Jedno pytanie, na tyle neutralne, na ile mogło być.

- Ta sztuczka z karteczką i kamieniami w moim pokoju. To było … straszne i imponujące.

- Co w tym strasznego? - zdziwił się - Poprosiłem jednego chłopaka, by podrzucił to do pana pokoju. Za dwadzieścia dolców te małolaty nie takie rzeczy zrobią.

- Miałem szczęście, że nie okazał się złodziejem. Dobrze pan wybrał chłopaka. Ale cóż. Jako pisarz zna się pan na ludziach, co zresztą doskonale pokazywał pan w swoich książkach. Nie leczyłem na to, ze zostanie pan moim mentorem, ale na jakąś poradę i owszem. Mimo wszystko dziękuję za spotkanie. To był wielki zaszczyt poznać pana osobiście.

Wyciągnąłem rękę. Starałem się ukryć obawę i obrzydzenie, jakie wzbudziła we mnie świadomość, że za chwilkę dotknę tych samych palców, które ...

DOŚĆ KURWA DEREK! Zganiłem się sam w myślach. To, co widziałeś było nieprawdziwe! Nie mogło by prawdziwe! Wybij sobie tą wizję ze swego durnego łba. Może zaczniesz wierzyć w krasnoludki, Świętego Mikołaja, wróżki, duchy i w spełnianie politycznych obietnic przedwyborczych, co?!

- Ja również dziękuję. - odparł Salfield i wyciągnął dłoń w twoim kierunku.

Gdy nasze dłonie się zetknęły, moje zmysły zalało oślepiające światło. Dokładnie tak jakby ktoś wycelował we mnie teatralny reflektor. Nagle twarz Salfielda znalazła się tuż przy swoim nosie. Jeśli mnie spróbuje pocałować, pierdolnę go w zęby!

Po chwili wszystko wróciło do normy. Nim zdążyłem zrobić coś głupiego.

- Do widzenie panu - rzucił jeszcze pisarz i odwrócił się na pięcie kierując się w stronę samochodu.

- Zostanę jeszcze dwa trzy dni w Silver Bay - rzuciłem za nim. - Gdyby jednak chciał pan porozmawiać z kimś panu życzliwym, wie pan jak i gdzie mnie znaleźć. Ja cenię sobie pana towarzystwo, a za chwile wrócę do Chicago. Jak juz zrobię szkic powieści. Proszę to przemyśleć. I dziękuję za popisową sztuczkę zniechęcenia wielkiego fana. To było naprawdę coś. Ma pan ogromny talent, w co nigdy nie wątpię.

Mówiłem to wszytko z największym trudem. Miałem ochotę podreptać w krzaki i wyrzygać się na ziemię. A potem wrócić do hotelu i wychlać flaszkę. Do dna.

Salfield odwrócił się jeszcze, stojąc już przy drzwiach swojego samochodu.

- To nie żadne sztuczki panie Freeman, to rzeczywistość.

Tez ruszyłem do samochodu. Nie pozostało mi nic innego.
Widziałem światła jego samochodu. Nie kierowały się w stronę Silver Bay. Przez chwile wahałem się, czy nie pojechać za nim. Ale jeśli miałem mieć, chociaż cień nadziej na to, ze pisarz jednak zechce się ze mną spotkać, nie mogłem pozwolić sobie na zabawę w śledzącego. Mógł jechać gdziekolwiek. Do kochanki, na ryby, z chęcią wciągnięcia mnie w zasadzkę. „Efekty specjalne”, jakich doświadczyłem po dotknięciu jego ręki wystarczyły mi za wszystko.

Wsiadłem do samochodu z zamiarem ruszenia do hotelu. Ale po chwili zmieniłem zdanie.
Wyjąłem ze schowka mapę i spojrzałem na nią. Po chwili jechałem już do najbliższego miasteczka ze szpitalem.

Na miejscu kazałem sobie pobrać próbki krwi i zleciłem wszystkie możliwe badania toksykologiczne za odpowiednią opłatą. Przy okazji poprosiłem o rutynowe badania krwi badające możliwość wystąpienie nowotworu. Te niechciane wizje mogły mieć przyczynę neurologiczną. Przerażająca myśl „rak mózgu” kołatała się w moim sercu jak szalona. Zostawiłem lekarzom moja komórkę, z prośbą by poinformowali mnie, gdy wyniki będą dostępne.

Po pobraniu próbek krwi, wszedłem do jadłodajni przy stacji paliw i zadzwoniłem do szefa.
Nie odebrał, wiec nagrałem mu się na pocztę głosową, że jestem cały i że miał rację, że przesadzałem.

Potem wypiłem kawę i wsiadłem do auta, wracając do Silver Bay.

Gdy tylko wrócę do hotelu napiję się, wezmę prysznic i położę spać.

To był długi i dziwny dzień. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła północ. Policzyłem, że w Silver Bay będę za półtorej godziny. Nie miałem zamiaru szarżować.
 
Armiel jest offline