Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-04-2011, 17:53   #7
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Kolejny dzień i kolejne spotkanie w domu zmarłego.

Deszcz nabierał siły. Grube, ciężkie krople hałaśliwie siekały ziemię w ogrodzie. Gdzieś w dali coś zagrzmiało – może tramwaj na zakręcie, a może piorun uderzający gdzieś w ocean.

Gabinet zmarłego profesora stał się mrocznym, zadymionym tytoniem miejscem. Cienie wokół rozmawiających w nim ludzi zdawały się poruszać, umykając przed mlecznym światłem lamp, niczym spłoszone jaszczurki. Coś w poruszeniach tych plam budziło niepokój.

Przez dłuższą chwilę jedynie szum ulewy i rozmowa ludzi było tym, co wypełniało przestrzeń gabinetu. Mimo, że piątka ludzi była sobie prawie obca i nawet członkowie rodziny nie mieli okazji widzieć się od dawna, połączyła ich jedna, na razie słaba więź. Tajemnica. Tajemnica śmierci Adriana. Czekająca gdzieś tam, w Bass Harbor, by ją odkryć. Co do tego byli zgodni wszyscy.

Po jakimś czasie wszystkie niezbędne słowa zostały powiedziane. Spotkają się w miasteczku. I powęszą tam, by dokopać się prawdy.

Rozchodząc się, każde z nich myślało nad treścią powierzonych im listów. Nad tym, dość niepokojącym, krzykiem zza grobu profesora Willburyego. Myśleli o nich planując podróż, pakując swój podręczny bagaż i kładąc się na spoczynek.




Miasteczko Bass Harbor leżało na sporej wyspie przyklejonej do postrzępionego pasa wybrzeża północno – wschodniej części kraju. Dość blisko granicy z Kanadą. Pięćset kilometrów od Bostonu. Ponad dwanaście godzin samochodem, gdyby ktoś zdecydował się na tak odległą, graniczącą z szaleństwem eskapadę. Przy deszczowej pogodzie było to dość nierozsądne działanie, dlatego też wybraliście prostszą i wygodniejszą formę podróży.

Porannym pociągiem do Montrealu. Wyruszał on z bostońskiego dworca o ósmej dziesięć rano i sześć godzin później zatrzymywał się w miejscowości Bangor. Potem trzeba było przesiąść się do podmiejskiego pociągu jadącego do Ellsworth i dalej – do Trenton. Stamtąd wystarczyło przeprawić się promem na wyspę i pokonać jakoś dystans piętnastu mil oddzielających Trenton od miasteczka Bass Harbor. Jeśli ktoś chciał dotrzeć do Bass Harbor z Bostonu wybierał właśnie tą drogę.

Na mapach były to tereny dzikie, pełne lasów i wysokich, poszarpanych klifów. Cała wyspa była od niedawna parkiem narodowym. Odwiedzali ją jedynie szukający spokoju letnicy.





Pociąg – masywna, dymiąca konstrukcja – ciągnąca za sobą szereg zielonych wagonów – opuścił dworzec zgodnie z rozkładam. Równo z gwizdkiem konduktora. Koleje zadbały o wygody i samopoczucie pasażerów. Wagony pierwszej klasy były wygodne, chociaż i one przy dłuższej podróży, mogły sprawić pasażerom dyskomfort. W tym celu w środku składu podczepiono wagon restauracyjny. Istny salon na kółkach, który część z podróżnych szybko mogła sobie upodobać. Tym bardziej, że pociąg był kanadyjski i ... możliwe było zakupienie na jego pokładzie niewielkich ilości alkoholu.

Część wagonu restauracyjnego przerobiono na salonkę. Przy wyściełanym zielonym suknem stoliku działało mini kasyno – ruletka, gra w kości – wszystko na niewielkie wygrane, przeznaczone do rozrywki, a nie prawdziwego hazardu.

Gorzej było w wagonach drugiej i trzeciej klasy. Ścisk. Drewniane ławki i nieprzyjemne zapachy. Na nic więcej, niż miejsce do siedzenia, pasażer nie miał prawa tam liczyć. Bilet do Bangor w klasie pierwszej kosztował dwanaście dolarów, – czyli niemało. W klasie drugiej – już pięć trzydzieści pięć, a w trzeciej – zaledwie dwa dolary i dwanaście centów.

Pogoda na całym wschodnim wybrzeżu była parszywa. Padało. Deszcz znaczył szyby i wypełniał przestrzeń pociągu specyficznym zapachem wilgoci i palonego węgla. Tylko w salonce pachniało cygarami, wodą po goleniu i smażonymi potrawami.




Bangor przywitało podróżnych opuszczających pociąg strugami deszczu i szarością. To było przytłaczające. Ponura atmosfera dworca udzielała się każdemu.

Pociąg zatrzymywał się tutaj tylko na trzy minuty i po chwili stalowa maszyna odjechała z przerażającym hałasem w dalszą podróż do Kanady. Zegar na peronie wskazywał godzinę pierwszą dwanaście popołudniu. Jednak ciężka zasłona chmur sprawiała wrażenie, jakby już zapadał zmierzch. Kolejny pociąg mieliście za czterdzieści minut.
Byliście jedynymi pasażerami, którzy opuszczali pociąg na tej stacji. Nawet, jeśli nie spotkaliście się wcześniej w pociągu, nie było teraz możliwości nie zauważyć swojej obecności.

Poczekalnia dworca w Bangor był chłodna i ponura, jak całe miasteczko. Na szczęście pociąg do Trenton przyjechał punktualnie i leniwym tempem wyruszył w stronę Trenton. Nie oferował on żadnych luksusów, jedynie twarde ławeczki do siedzenia. Do celu dotarliście kwadrans po trzeciej.




W Trenton, dworcu jeszcze mniejszym niż ten w Bangor, nie było wszędobylskich w Bostonie czy większych miastach bagażowych.
Poza dwójką innych podróżnych, wasza grupka była jedynymi wysiadającymi w tym miasteczku.
Dwójka tutejszych zabrała swoje bagaże, a wy zostaliście sami na pustym peronie. A jednak nie pustym. Powolnym, lekko rozchwianym krokiem podszedł do was człowiek w mundurze zawiadowcy stacji, pytając, czy nie potrzebujecie pomocy.

W kilka chwil później kierowaliście się już zgodnie ze wskazówkami miłego kolejarza w dół długiej, brukowanej ulicy. Padający deszcz dawał się we znaki, a – o dziwo – nie było w pobliżu żadnego środka lokomocji.

Zgodnie ze słowami zawiadowcy prom leżał niedaleko, ale szybko przekonaliście się, że słowo „niedaleko” może być dość dziwnie interpretowane przez miejscowych. Ulica ciągnęła się w nieskończoność nie oferując po drodze schronienia przed deszczem, aż w końcu wyszliście zza zakrętu i zobaczyliście szarą, wzburzoną wodę i budynek przeprawy, o której wspominał kolejarz.

Dopiero tutaj mogliście schronić się przed deszczem, lecz nie przez porywistym wiatrem wiejącym znad wzburzonej wody. Po drugiej stronie znajdowała się owa wyspa, na której drugim końcu mieściło się Bass Harbor. Z tego brzegu widzieliście jakieś zabudowania po drugiej stronie i ciemne połacie lasów na wzniesieniach. Na widok wyspy poczuliście dziwny niepokój i chłód, równie dobrze mogły to być efekty wyziębienia organizmu spowodowane spacerem na deszczu i wiejącą znad zatoki bryzą.

Ciężki dzwonek zawieszony nad zamkniętymi drzwiami miał zapewne dać znać obsłudze, że ktoś czeka na przeprawę. Minęło jednak dobrych kilka minut, nim firanka nad oszklonymi drzwiami uchyliła się i pojawiła się w niej wąska, zarośnięta i ruda twarz jakiegoś mężczyzny o ewidentnie irlandzkich korzeniach.



- Czego? – burknął niegrzecznie zawieszając jednak rozpromieniony wzrok na dziewczynach. – Czego paniusie sobie życzą? – dodał pociągając sinym nochalem.

Wyjaśniliście, w czym rzecz.

Rudzielec pokręcił głową niezadowolony, ale kilka spojrzeń Samanthy przełamało jego opory.

Narzekając na „miastowe paniusie”, na „psią pogodę” i na „Ani chwili spokoju” ubrał się w sztormiak, zszedł na nabrzeże i w chwilę później dymiący z komina, spalinowy prom odbił od wybrzeża kierując się w stronę wyspy.

Fala nie była wysoka, ale wam wydawało się, że na zatoce panuje sztorm. Rudzielec prowadził jednak statek pewnie, a wy stłoczeni w małej, zimnej i wilgotnej części dla pasażerów, mogliście jedynie obserwować zbliżające się zabudowania po drugiej stronie.
Silniki promu zawarczały, włączyły się obroty wsteczne i prom przybił do nabrzeża obijając burtę o zamontowane odbijacze.

- Dukond potem? – zapytał rudzielec, kiedy już zakończył manewr.

- Bass Harbor.

- Ustatnio wiuzłem trupa z tamtond – wyjaśnił spluwając w wodę. – Jakiś prufysor czy ktuś. Latał na golca po lesie. Khe, khe, khe – zaśmiał się przewoźnik i rozkaszlał sucho. - Miastuwi.

Udaliście, że nie słyszycie ostatnich słów. Opłaciło się. Palec rudzielca wskazał jakiś budynek nieopodal.

- Tamuj mieszka John. Mój kuzyn. Ma cienżarówkę. Za drobno opłato zawiezie was do Bass Harbur.

Splunął ponownie w wodę z zainteresowaniem przyglądając się flegmie kręcącej na wodzie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 02-04-2011 o 18:58.
Armiel jest offline