| Lothel nie wiedziała co odpowiedzieć siostrze przełożonej… Ta prośba, rozkaz, nie ważne co to było, zakneblowało jej usta i nie dało nic powiedzieć. Odmówić nie mogła, ale też się bała. Kiwnęła tylko lekko głową, na znak aprobaty. Matka przełożona odeszła, Lothel została. Stała jakby wmurowana w posadzkę, nie mogła się ruszyć i wydać jakiegokolwiek dźwięku.
W końcu wszystko ustało… wyrwała się z okowów zaszokowania i przerażenia. Ruszyła do swej komnaty szybkim krokiem, cały czas myśląc o zadaniu, które zostało jej przydzielone. Dlaczego właśnie ona ? Nie wyróżnia się chyba aż tak znacząco od innych sióstr klasztoru. Ale czy na pewno ? w końcu to ona została wybrana… nie kto inny ale właśnie ona. Zaczęła nagle odczuwać radość… przysłuży się klasztorowi i będzie mogła szerzyć chwałę Pelora. Długo tak rozmyślała, próbując rozwiązać zagmatwaną zagadkę: Dlaczego właśnie ona ?; że nawet nie zauważył, kiedy stanęła przed drzwiami do swej komnaty.
Wartko nacisnęła wielką, szeroką klamkę. Duże drewniane drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, z takim samym się też zamknęły. Lothel nie wiedziała od czego zacząć… Upadła na kolana i zaczęła się modlić. Prosiła Pelora aby pomógł jej rozwikłać wszelakie zagadki, aby był zawsze przy niej i nie opuszczał jej nigdy. Nie wiedziała czy zostanie wysłuchana, miała jednak wielką nadzieję, a to nadzieja pomaga nam przeżyć – jak stwierdziła kiedyś Lothel.
Po zakończonej modlitwie, pochwyciła kawałek już trochę twardego chleba, po takim stresie zaczęło burczeć jej w brzuchu. Z lekkim trudem oderwała kąsek pieczywa i z takim samym wysiłkiem zaczęła żuć go i gryźć. W między czasie sięgnęła po swój, dawno nie używany już plecak. Włożyła do niego pozostałą, drobną cząstkę bochenka. Nie zapomniała także o swoim ulubionym medalionie, przedstawiającym symbol jej pana – Pelora. Ucałowała go i nałożyła na szyję, chowając wisiorek pod suknię. Co jeszcze – pomyślała. Rozglądała się po swym skromnym pokoju i znalazła. Eliksir leczniczy – może się przydać– kolejna myśl nawiedziła jej umysł i szybko schowała miksturę do plecaka. Pochwyciła też kilka ziół leczniczych… Te z kolei mogą się przydać kiedy zabraknie pierwszej pomocy. Była pewna, że to jej wystarczy.. Magowie zapewne zaopatrzą ich w obfity prowiant, miała przynajmniej taką nadzieję. Już chciała wychodzić, kiedy to przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy. Podeszła do małej szafki, otworzył delikatnie drobne drzwiczki i wyjęła błyszczący, ostry, ale też nigdy nie użyty sztylet. Bądź co bądź ale w końcu moc Lothel może się wyczerpać i wtedy trzeba będzie użyć siły fizycznej miast tej mentalnej.
Opuściła pokój, zamykając drzwi z hukiem. Nie wiedzieć czemu pędziła przed siebie, miała przecież prawie cały dzień na przygotowania. Ale Lothel kroczyła szybko, prawie że biegła. Weszła do jakiegoś ciemnego pokoju, zimnego i mrocznego. Chwyciła coś do ręki i pobiegła z powrotem. Tym razem jej szybkośc trochę zmalała, co nie powinno dziwić, z włócznią trudną biegać. Drewniany kij, zakończony ostrzem, na którym wyryty jest symbol Pelora.
Po chwili była w swym pokoju, usiadła na twardym łożu i po raz kolejny rozmyślała. Czuła lekkie podniecenie na myśl, że pozna nowych ludzi, że wyruszy w podróż w nieznane. Ale czuła też strach…
W końcu po kolejnej dawce modlitwy ułożyła się do snu. Zasnęła szybko, zmęczona już była…
Obudzała się wcześnie, idealnie wymierzony czas na poranną modlitwę, lekkie śniadanie, pożegnanie się z matką przełożoną i pozostałym siostrami i w końcu dotarcie na czas do siedziby magów. Podniosła się szybko z łóżka, poprawiła lekko włosy i uklękła - modlitwa była dla niej najważniejsza, musiała co najmniej trzy razy w ciągu dnia porozmawiać ze swym bogiem, zwierzyć się ze sekretów i podzielić zmartwieniami. Modlitwa trwała jednak krótko, Lothel nie miała zbyt dużo czasu, nie mogła się spóźnić.
Wzięła do ręki włócznie, na plecy zarzuciła plecak i wybiegła z komnaty, tym razem delikatnie zamykając drzwi. Pobiegła wprost do jadalni, tam czekali na nią już wszyscy, ale nikt się nie odezwał. Lothel posłusznie zostawiła włócznie i plecak przed jadalnią i zasiadła do stołu. Kolejna modlitwa, tym razem w gronie. Potem posiłek, skromny ale syty. Po zakończonym posiłku kolejna modlitwa. I w końcu nadszedł czas na pożegnanie Lothel. Zaczęła matka przełożona – prosiła, żeby nie powiedzieć, że rozkazał Lothel uważać na siebie, obiecała codzienną modlitwę za jej szczęśliwy powrót w mury zakonne. Lothel uśmiechnęła się lekko i przemówiła:
- Dziękuję matko przełożona, i wam moje drogie siostry. I ja będę myślą i modlitwą z wami. Jestem zaszczycona mogąc szerzyć chwałę pana naszego przez czyn – umilkła nagle i usiadła z powrotem na krześle.
Matka przełożona jeszcze raz nakazała Lothel uważać na siebie i odeszła. Pozostałe sióstr zleciały się w jedną kupkę ludzi… wszystkie podobnie jak ich „przywódczyni” prosiły aby Lothel uważała i tak samo obiecały się modlić. Po pewnym czasie tłum rozszedł się… została tylko Lothel i pusta sala. No nic… czas ruszać – odrzekła w myślach i podeszła do włóczni i plecaka.
Kroczyła powoli, raz za razem spoglądając na klasztor. Będzie mi ciebie brakowało – odrzekła po cichu i wyszła za mury zakonu.
Udała się wprost do siedziby magów… ludzie i nie ludzie spoglądali na nią trochę dziwnie… ale ona nie przejmowała się tym zanadto. Poruszała się w miarę szybko, aby jak najprędzej znaleźć się u celu.. W końcu po kilkunastu minutach znalazła się przed wyznaczonym miejscem… ruszyła dalej… do środka… |