Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2011, 18:45   #11
Sileana
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Judith wyszła z domu wdowy bez uprzedzenia, wcześniej jedynie poprosiwszy służącego o zamówienie taksówki. Wymknęła się, bo była tak niepewna własnej sytuacji, że nie chciała być wypytywana o jakieś szczegóły współpracy z profesorem. Nie zamierzała też wcale pojawić się następnego dnia, a do Bass Harbour pojechać sama, i sprawdzić informacje z listu. Całą niedzielę postanowiła spędzić w bibliotece, na poszukiwaniach wszystkiego, co mogło się jej przydać w śledztwie albo bałamuceniu pozostałych.
Wiedziała, że w pojedynkę, nie mając pojęcia o temacie, nie znajdzie niczego mającego sens, zatem zadzwoniła do swojego znajomego, Caleba, historyka, który już wcześniej pomógł jej w wyborze książki profesora Wilbury’ego. Nie wyraził wielkiego entuzjazmu, któż mógłby mu się dziwić, zwłaszcza, ze specjalizował się w czasach starożytnych, ale obiecał pomoc. Pozostałą część wieczoru przeglądała wypożyczona książkę Wilbury’ego, starając się wyszukać w niej najistotniejsze rzeczy.
Następny dzień rozpoczęła o świcie, co już dawno jej się nie zdarzyło, ale auto kolegi stało pod jej drzwiami punktualnie o ósmej rano. Ów, zawiózłszy ją do biblioteki uniwersyteckiej, zarzucił ją przynajmniej dziesięcioma grubymi tomami, z których większość była autorstwa profesora Adriana Wilbury’ego. Praca była niezwykle nużąca, przerzucanie przykurzonych, gęsto zadrukowanych stronic, nie miało w sobie żadnych znamion szalonej przygody, zatem rozrywkę odnaleźli w rozmowie.
- Dlaczego akurat to nagłe i obsesyjne zainteresowanie Wilburym? Przecież on już nie żyje. – Zapytał Caleb obcesowo. – Zrobił jakiś zapis dla Ciebie?
- Nie, dla kuzynki Lucy – odmruknęła bezmyślnie.
- Tej tajemniczej Lucy, o której huczy cały uniwersytet, że była jakąś jego wyimaginowaną kochanką? Mówił, że to jego asystentka i słał do niej listy, ale nigdy nie widziano, by jakieś od niej otrzymywał.
Podniosła głowę jak myśliwski pies na tropie.
- Rodzina i znajomi wiedzą o ich współpracy...
- ...ale nikt tej całej Lucy nigdy nie widział. – Wtrącił triumfalnie Caleb.
- Trzeba Ci było zostać detektywem, nie historykiem. – Powiedziała cicho, czytając ustęp w książce z niezwykłą uwagą. – Naprawdę kultura Indian sięga dziesięciu wieków przed Chrystusem?
- Tak. Ale co to za kultura! – Machnął ręką pogardliwie. - Ot, jakieś bazgroły głupich dzikusów. Przecież oni nawet języka normalnego nie mają, tylko jakieś znaki dymne i machanie łapami. Oni są zwyczajnie ociężali umysłowo, nie ma co się zachwycać. W Europie w tym czasie, to dopiero kultura...!
- Tak, jasne. – Warknęła, bo jego słowa ugodziły w jej poczucie sprawiedliwości. O kobietach też przez wieki mówiono, że są niezdolne do myślenia i nadają się tylko do służenia mężczyznom. – Nieważne. Wilbury najwyraźniej widział w ich bazgrołach i machaniu łapami coś więcej, skoro popełnił tyle ksiąg na ten temat.
- Wilbury rozchorował się od tego na głowę! On chciał, żeby mu przyznali środki na badania nad ich wierzeniami. Żeby sprawdzić, czy są prawdziwe, uwierzysz? Te ich gadki o menitach...
- Manitou – poprawiła z satysfakcją. – Dostał taką dotację?
- A skąd, kto przy zdrowych zmysłach dałby mu na to pieniądze? Złożył potem wniosek o badania grobów Indian, czy jakoś tak, gdzieś na wschodzie. Dostał pozwolenie, wyjechał i umarł tam. Podobno biegał po lesie w bieliźnie! Podczas burzy! Tak się nie zachowuje poważny naukowiec. – Podsumował jadowicie Caleb.
Judith uśmiechnęła się pod nosem na tę uwagę.
- To zrozumiałe. Poważni naukowcy plotkują o innych, niepoważnych. Caleb, powiedz mi tylko, czy ktoś w ogóle mówił o nim coś dobrego, czy wszyscy mu tylko zazdrościli?
- Nie wiem, dlaczego ci pomagam. Przecież ty nawet wdzięczna nie umiesz być. – Pokręcił głową. - O Wilburym mówiło się, ze to wariat, od kiedy tak się zakopał w tych Indiańcach. Ale był geniuszem, takim się wiele wybacza, i był dobrym człowiekiem. Jak wszystkim, marzyła mu się sława potomnych i bogactwa. – Wyjaśnił. – Może rzeczywiście coś tam odkrył wartościowego, a miejscowi go zabili, żeby przejąć skarb. Kto to wie?
Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym zagoniła i jego i siebie do wytężonej pracy. Mieli zaledwie jeden dzień na znalezienie jak najwięcej o tajemniczym Miscumacusie z listu oraz tylu informacji, by mogła bez przeszkód udawać współpracownicę profesora jeszcze kilka dni dłużej. Pocieszała się, że oboje mieli wprawę w grzebaniu i wyszukiwaniu informacji.

***

Na dworcu w poniedziałek zjawiła się z samego rana, kupiła bilet w drugiej klasie i spokojnie czekała na pociąg. Druga klasa sprostała jej oczekiwaniom. Smród, brud i ścisk. Nie miała innego wyboru jak przeżyć to, więc nie zamierzała się nad tym skupiać. Miała o wiele ważniejszych przemyśleń. Na przykład na temat obu listów, których treść dotarła do niej dopiero po jakimś czasie, a ona, ogarnięta przygotowaniami do podróży i szaleńczymi eksploracjami dziesiątek ksiąg, nie zdążyła się nad nimi zastanowić.
Zanim zdążyła się jednak umościć na kawałku ławki, dosiadł się do niej James Walker. Jej czas na myślenie popłynął ku dalekiej przyszłości, więc nie bardzo ucieszył jej jego widok, zwłaszcza, że wiedziała, że rozmowa nie będzie dotyczyła piękna mijanych krajobrazów. Nie rezygnuje się z luksusu pierwszej klasy, a na taką wyglądał Walker, dla byle pogaduszek. Już pierwsze jego słowa tylko to potwierdziły.
- Nie mieliśmy okazji wczoraj się widzieć panno Lucy. - Walker odezwał się przeglądając książkę. - Przejdę do sedna. Nad czym dokładnie pracował Adrian? - zapytał z ciekawością. - Od czego powinniśmy zacząć? Przed nami długa droga, zechciej podzielić się z nami swoją cenną wiedzą.
- Przykro mi, że tak wyszło. Miałam kilka spraw do załatwienia, niestety, zajęły mi tyle czasu, że nie zdążyłam nawet wysłać odpowiedniego zawiadomienia. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone. - Pochyliła skromnie głowę. - Co do mojej współpracy z profesorem... Po pańskim pytaniu wnioskuję, że mimo zażyłości łączącej obu, dawno nie mieliście kontaktu. Wuj Adrian zajmował się kulturą Indian zamieszkujących tereny Bass Harbour. - Odpowiedziała wymijająco, z kpiącym półuśmieszkiem błąkającym się na wargach.
- Choć stypę ciężko nazwać bruderschaftem niech panienka mówi mi po imieniu, jeśli tak panience wygodniej. Jestem James - odpowiedział lekko rozbawiony, choć zdziwiony ironiczną odpowiedzią. - Po moim pytaniu można jedynie wnioskować, że szczegóły badań Adriana nie były mi znane. Nie jestem ani archeologiem ani zapalonym entuzjastą tejże nauki. Nie ukrywam, że nie wiem zbyt wiele, naturalnie skąd moje pytanie. - odpowiedział uśmiechając się. - Tego domyślić się można choćby i po przeczytaniu Boston Herald, że profesor mógł prowadzić badania kulturoznawcze na wyspie. To jednak ciekawe. Nie ma Indian od lat, więc co o tych plemionach zamieszkujących kiedyś wybrzeże można powiedzieć? Jaki to ma związek ze skarbem? Co takiego i gdzie odkrył Adrian, że zaprowadziło go to do Bass Harbor? Według Adriana u pani należy szukać odpowiedzi, a pani wcześniejsza zgoda pomocy wszak dzisiaj została potwierdzona obecnością w tym pociągu. Zatem niech droga pani Lucy nie da się więcej prosić i zdradzi nam cos czego nie wiemy. Jakie ma pani wnioski do tej pory?
- Lucy - skinęła głową. - Nie ma Indian od lat? Jeszcze do szczętu ich nie zdołaliśmy wybić, choć wciąż jesteśmy na dobrej drodze. Nie da się ukryć jednak, że w te tereny mojego wuja zaprowadziły pewne specyficzne badania, o których sama nie wiem aż tyle. Mimo wszystko, profesor nie był aż tak otwartym naukowcem, jak zresztą cały ten światek. Odkrycie czegoś mogło doprowadzić go do sławy i bogactwa, a takich rzeczy nie dzieli się chętnie z nikim. Nie pozwolę się prosić, bo to byłoby niegrzeczne, ale tak naprawdę, nie wiem, co odkrył wuj ani do czego dążył. Jego list do mnie jest równie niejednoznaczny i tajemniczy, jak i wszystkie jego wiadomości. To, co wiem na pewno, to to, że w którymś momencie zajął się na poważnie wierzeniami Indian. I kiedy mówię “poważnie” mam na myśli, ze naprawdę uwierzył w duchy indiańskie, manitou, i zaczął szukać dowodów na ich istnienie. Wiesz, Jamesie, czym są manitou, prawda?
James starał się ukryć prostoduszne zdziwienie połączone z żenadą i jedyne co zdołał wyrzucić z siebie to były słowa:
- Dobrze, kuzynko Lucy. Dziękuję ci. Tak, wiem, kim jest Manitou, doprawdy.. Tak, wiem. Dobrze... - i wyszedł z przedziału na korytarz.
Nieco obruszona jego bezceremonialnym zachowaniem, ruszyła jednak za nim. Takiej okazji nie mogła przepuścić. Musiała znaleźć sobie jakiegoś sprzymierzeńca wśród tej grupy, a on sam do niej przyszedł.
- Panie... James...? Czy mogłabym mieć do ciebie prośbę? Chciałabym trzymać się bliżej ciebie... to znaczy... Ta wyprawa, śmierć wuja... To mnie wytrąca z równowagi... Nie czuję się dobrze samotnie... - Popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem, nieco wypinając biust do przodu. To zawsze działało.
- Lucy. - James zmierzył ją wzrokiem starając się nieudolnie nie skupiać go na cisnących się na oczy piersiom kobiety. - To zrozumiałe... Taka tragedia nigdy nie przechodzi niezauważona, bez odciśnięcia piętna w sercach najbliższych. Potrzebujesz czasu... Chodźmy do restauracyjnego - zaproponował, podając ramię. - Zapraszam na kawę z ciastkiem.
- Dziękuję - szepnęła omdlałym z wdzięczności głosem, przyjmując ramię, - Jesteś taki miły. Przecież ty mnie nie znasz, a tak mi pomagasz.
Czuła się jak kompletna idiotka, ale takie zachowania jakimś dziwnym trafem dość często odnosiły zamierzony skutek.
- Drobiazg, właściwie to jeszcze nic nie zrobiłem - uśmiechnął się. - Widzę, że jesteś obdarzona niewybrednym poczuciem humoru - zaśmiał się. - Tak sobie ze mnie żarty stroić. Indian nie ma na wyspie, z tego co wiem. Zostali przeniesieni na północ, pod granicę i tam mieszkam niemal pośród nich. To bardzo specyficzny naród. Nie jest łatwo zdobyć ich zaufanie będąc Bladą Twarzą - żachnął się.
- Żarty? Ależ Jamesie, nie odważyłabym się obśmiewać mojego dobroczyńcy. - Uśmiechnęła się.
Pozwoliła się zaprowadzić do wagonu restauracyjnego i nie pożałowała sobie przy zamówieniu, prosząc o największe ciastko. Podróż sprawiła, że musiała mocno zacisnąć pasa, a w zaaferowaniu nie zjadła rano śniadania.
- Na wyspie jest poczta. Możesz wysłać telegram do Miami żeby przysłano ci twoje notatki. Pewnie ich nie brałaś na pogrzeb, a skupić się w takim stanie nie jest łatwo. Rozumiem. O ile jeszcze depeszy nie wysłałaś w Bostonie, pamiętaj aby zaadresować jako McKinley, bo tak oficjalnie poczta się nazywa. Szczegół biurokratyczny. Wszyscy miejscowi i tak mówią Bass Harbor. W Miami jednak mogą się pomylić.
„Aha, a potem ktoś przeglądałby kwity z poczty, szukając adresu...”, pomyślała podejrzliwie.
- Moje notatki mam przy sobie przez cały czas. - Popukała się w skroń. - A to, co zapisuję, wożę ze sobą. Skrzywienie zawodowe - naukowcy to paranoiczne bestie. - Upiła łyk kawy. - Nie da się uciec od swoich nawyków, nieprawdaż? - Ten delikatny przytyk do jego urzędniczych wywodów okrasiła szerokim uśmiechem.
- Naturalnie. - odwzajemnił uśmiech wesołym spojrzeniem. - Jakimi narzeczami posługujesz się? Irokezi, Pebnoscot? - zagadnął z zaciekawieniem - Adrian znał ich wiele. Był niezwykle utalentowanym poliglotą.
- Tu właśnie rozminęłam się z wujem. Znam francuski, niegdyś uczyłam się łaciny, ale języków Indian nigdy nie przyswoiłam. To była część pracy, którą wykonywał wuj. Dlatego też to on jeździł po świecie, a ja siedziałam w Miami. Zazwyczaj używam tłumacza, zresztą, jak sam wspomniałeś, Indianie nie są ufnie nastawieni do białych twarzy, zwłaszcza kobiecych, zatem tłumacz tylko ułatwiał mi złapanie kontaktu. – Wybrnęła, ale kosztowało ją to trochę nerwów.
- Rozumiem, że chociaż pismo obrazkowe i migowe Indian nie jest ci obce jako kulturoznawcy, archeologa? - stwierdził raczej, jak zapytał, znad kubka kawy. - Ja znam, lecz tylko w jednym narzeczu, a możemy natrafić na wiele tego typu materiałów. Cały czas mam nadzieję, że wszystkie papiery Adriana są w nienaruszonym stanie na wyspie. Swoją drogą jak to jest z językiem migowym i obrazkowym? Są one uniwersalne wszystkim plemionom jednej rodziny czy raczej każdy szczep ma odrębne?
- Językiem migowym posługują się raczej plemiona równin i prerii, ponieważ są to najbardziej mobilne szczepy. Nigdzie indziej nie jest to tak rozpowszechniona forma porozumiewania. – Posiłkowała się wiedzą z książek, dziękując Bogu za własną rozmyślność.
- Jednak dobrze rozumiem, że one są językami wspólnymi w mowie Indian? Jeśli tak, to świetnie. - ucieszył się unosząc brwi. - Kto wie, może trop zaprowadzi nas w miejsca gdzie pismo obrazkowe będzie jedynym drogowskazem...
- Możliwe są drobne różnice, ale w większości owszem, są identyczne. Ale myślę, że wuj nie został... - odetchnęła głębiej - cóż, zabity, za domysły. Myślę, ze dotarł wystarczająco daleko, byśmy my nie musieli się bawić w lingwistów.
- Miejmy nadzieję, że będzie to prostsze niż myślałem. Że nie będziemy musieli iść w jego śladach badawczych od nowa i że ktokolwiek pomógł mu odejść z tego świata nie zdołał zatrzeć tropu - powiedział wyglądając przez szybę. - Dojeżdżamy do Bangor.
- Alea iacta est. - Mruknęła, patrząc na zbliżającą się stację.
James chyba nie zrozumiał, o co dokładnie jej chodziło, ale to nawet lepiej. Dla niej bowiem, nie było juz właściwie odwrotu.
- Mam szczęście w kartach, może i w kościach dopisze. - zaśmiał się, skinieniem głowy dziękując za towarzystwo przy stoliku, wstając i czekając, aż Lucy uczyni to samo, by mogli wrócić do przedziału.

***

W Bangor Judith pogratulowała sobie sprytu i wybrnięcia z sytuacji, ale nie zdążyła się nacieszyć zwycięstwem, bo oczywiście juz w pociągu do Trenton, nie mogła utrzymać ust zamkniętych, widząc kokietującą Jamesa Samanthę. A jak już je otworzyła, to nie mogła powiedzieć nic zwykłego, tylko oczywiście skomentować karierę Samanthy. Znała pokrótce jej przebieg, bo mimo charakteru jej pracy, Czarna Dalia rozpoznawana była w redakcji Boston Globe dość dobrze. Judy miała szczęście, bo przecież nie rozum, żeby w odpowiednim momencie się wycofać, ale i tak narobiła sobie bigosu.
A potem jeszcze przysłuchując się rozmowie Samanthy i pastora, musiała wtrącić swoje trzy grosze...
- Indianie to poganie i daleko im do naszych etycznych standardów - rzekł tonem znawcy wielebny Twinkelton. - Nie można przyrównywać ich pogańskiej moralności i zwyczajów do nas. Spierałem się na ten temat wielokrotnie z Adrianem. Moja postawa była i pozostanie niezmienna. Naszym celem nie jest zrównanie się z nimi, ale wyniesienie ich do prawdziwej godności człowieka. Nakłonienie ich do porzucenia bożków i wskazanie drogi do zbawienia.
Judy ruszyła za pastorem jak wściekły byczek.
- Pastorze, ich moralność jest dalece bardziej sensowna i prawdziwa niż nasza. - Wtrąciła dotąd milcząca. - Wyniesienie do człowieka?! Chyba nie bardzo rozumie pan własną wiarę, skoro uważa pan ich za gorszych. Ich wierzenia są starsze niż nasze, mają więcej prawdy w sobie niż kiedykolwiek odkryje pan w chrześcijaństwie, pastorze. - Mówiła z żarem, który ją samą dziwił, ale hipokryzji nie cierpiała jeszcze bardziej niż szowinizmu.
- Doprawdy? - zdziwił się pastor - Skoro są tacy etyczni i moralni to dlaczego do tej pory żyją w szałasach, jedzą ludzkie mięso, masakrują ludzkie zwłoki, nie szanują kobiet. - pastor wyliczał w złości - Nie, nie... - sam się skontrolował po chwili - To nie czas na teologiczne kłótnie - Z Adrianem tez się spierałem na te tematy, ale nigdy nie było w czasie nich tyle agresji, co u pani. Przepraszam bardzo - duchowny skłonił się i odszedł jeszcze dalej.
- Nie ma to jak podejmować tematy, o których nie ma się pojęcia. - Warknęła Judith ruszając dalej za nim. - Indianie nie jedzą ludzi, a palą ich zwłoki i jedzą ich prochy, co jest dowodem najwyższego szacunku do zmarłych i chęcią zapamiętania ich. Masakrowanie zwłok? A co robili biali ludzie z Indianami? To jest tylko odezwa zrozpaczonego ludu, który jest powoli wybijany przez najeźdźców, roszczących sobie prawa do ich ziemi. A co złego jest w życiu w szałasach? Brak prądu? Świetnie sobie radzą bez niego. - Westchnęła zrezygnowana. - Wybaczy pan, pastorze, moją złość i atak, ale jest on spowodowany także żałobą. Skoro chce pan oddać szacunek memu wujowi, powinien także szanować jego pracę.
- Po pierwsze, myślę, że o jego pracy wiem więcej niż pani. Podobnie zresztą jak o kulturze Indian. - rzekł już spokojnie duchowny - A skoro pani uważa, że ich sposób życia i moralność jest lepszy od naszego, to dlaczego nie przeniesie się pani do szałasu.
- Nie sądzę, pastorze. Poznanie rodzi zrozumienie, a u pana nie ma zrozumienia, ergo, brak panu wiedzy.
- Nie ma zrozumienia i akceptacji dla krwawych rytuałów inicjacyjnych, dla wielożeństwa i torturowania ludzi. Pani chyba naprawdę bardzo słabo zna kulturę i zwyczaje Indian. Może się mylę w stosunku do pani, ale przez lata przyjaźni z Adrianem poznałem obyczaje naprawdę wielu plemion i wiem o czym mówię.
- Pastorze, być może tak się panu zdaje, ponieważ ja potrafię zachować obiektywizm. Owszem, rozumiem, że Indianie nie są owieczkami, ale większość zła, które oni popełniają, poznali dzięki nam, białym ludziom. Tortury? Owszem. Ale mam wrażenie, ze to biały człowiek zaczął zabijać pierwszy. Dla zysku. Zatem nie widzę powodu, dla którego miałabym wywyższać kulturę białego człowieka. Bo ona nie istnieje tak, jak pan to przedstawia. Indianie to nie bezmyślne, żądne krwi dzikusy. To my takimi przybyliśmy na ich ziemie.
- Myli się pani w każdym swym słowie i doprawdy nie wiem jak Adrian mógł z panią współpracować. W tej materii w większości popierał moje poglądy. Dajmy jednak spokój już tej dyskusji i tak widzę, że nie dojdziemy do porozumienia. A nie chciałbym, by różnice światopoglądowe doprowadziły do zerwania naszej współpracy dla dobra sprawy. Pamięć o Adrianie jest najważniejsza w tej chwili.
- Cóż pastorze, nie chciałabym się zakładać, kto z nas znał go najlepiej. Był wystarczająco tajemniczym człowiekiem. - Mruknęła Judith, wyraźnie kończąc rozmowę.
Jej wściekłość wciąż pulsowała pod skórą, widać to było po zaczerwienionych policzkach i zaciśniętych pięściach, ale kontynuacja rozmowy z zacofanym, mającym niezłomne przekonanie o własnej racji człowiekiem nie miała sensu. I to ona musiała się wycofać, jak zwykle, mimo że to ona miała więcej racji. Wiedziała, że Adrian Wilbury choć w części podzielał jej przekonania, ona wyciągnęła je bowiem z jego monografii. Ale pastor był zbyt zatwardziałym purytaninem, by dopuścić do siebie choćby cząstkę prawdy. Musiała się pogodzić z tym, że właśnie straciła jednego sojusznika.
Później już, przez całą resztę podróży nie odzywała się, starała się jednak trzymać bliżej Walkera, jakby on miał chronić ja przed odkryciem prawdy o jej tożsamości. Jednak wyciszenie, pozwoliło jej przeanalizować wszystko, co do tej pory dowiedziała się o profesorze. I wtedy też ukłuła ją prosta prawda.

Adrian Wilbury wysłał ich na śmierć.

Tak po prostu, kilkoro najbliższych sobie ludzi, wysłał po rozwiązanie zagadki, która zabiła jego samego. Wiedział, co pozbawiło go życia, a mimo to nie ostrzegł ich tak naprawdę, rzucając tylko aluzjami, które miały jedynie wzmóc ich ciekawość i chęć zemsty. Poczuła głęboką pogardę i wstręt dla tego ogarniętego obsesją człowieka, dla którego właśnie poświęciła nie tylko karierę i dobre imię, ale najprawdopodobniej też własne życie.
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 09-04-2011 o 22:55. Powód: drobne estetyczne poprawki
Sileana jest offline