Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2011, 22:07   #13
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

WSZYSCY

Ciężarówka “kuzyna Johna” okazała się być zdezelowanym autem odpalanym jeszcze za pomocą korby.

Gospodarz zniknął na chwilę w domu, po czym wyszedł ubrany w przeciwdeszczowy sztormiak, jaki najwyraźniej najbardziej pasował miejscowym. Tak ubrany poprowadził was chwiejnym krokiem na tyłach domu, gdzie stało owo cudo techniki.



Wskazał wam miejsce pod spłowiałą, przeciekającą plandeką, gdzie do siedzenia służyły wyślizgane i mokre ławeczki. James zajął miejsce w szoferce, równie wygodnej co reszta pojazdu, a właściciel rozpoczął uruchamianie silnika – kręcąc korbą i klnąc tak, że na pewno dostałby jakiś medal, gdyby przyznawano go w konkurencji „najbardziej prymitywne i plugawe przekleństwa”.

W końcu jednak silnik zaskoczył i „kuzyn John” wgramolił się z pewnym trudem do szoferki.

Ruszyliście.

Silnik hałasował tak, ze o rozmowie można było jedynie pomarzyć. Jeden reflektor ciężarówki nie działał, więc ścianę lejącego deszczu i zapadającego z wolna zmroku, przebijał tylko jeden, słaby snop światła. Stan drogi nie był, wbrew obawom, co poniektórych, najgorszy, ale i tak stara ciężarówka podskakiwała straszliwie, na co większym kamieniu lub dziurze. Siedzący obok kierowcy James musiał trzymać się kurczowo krawędzi fotela, by nie walnąć się w głowę, a pasażerowie stłoczeni „na pace” mieli zdecydowanie gorzej.
Co rusz dojść mogło do gorszących incydentów polegających na zderzaniu się ich ciał przy kolejnym wyboju.

Silnik prychał, krztusił się i wył przeraźliwie biorąc lekkie wniesienia. Ale jechał do przodu szybciej, niż szedłby pieszy. Więc mogliście narzekać, ale i tak wasza sytuacja była lepsza, niż gdybyście musieli wędrować przez wyspę na pieszo.

Otaczała was dzika przyroda. Skały, rwące potoki, mroczny i budzący lęk las. Po drodze minęliście tylko jeden dom, w którego oknie świeciło się jedno, jedyne światło dawane zapewne przez naftową latarnię.

I w końcu, pomiędzy drzewami, jadący w szoferce James zobaczył światło w powietrzu. Z każdą przejechaną setkę metrów zdawała się ono świecić coraz jaśniej i jaśniej.

- Latarnia na wejściu do Bass Harbor – wyjaśnił John przekrzykując hałas w szoferce. – Największa i najstarsza na Desert Mount.

Światło zostało nieco z boku, za wami, a ciężarówka wzięła zakręt i zwalniając podskoczyła na czymś, co brzmiało jak drewniane deski jakiegoś mostu.

W chwilę później John zatrzymał samochód. Chyba dotarliście na miejsce.




Bass Harbor było nieduże. Kierowca dowiózł was w czterdzieści minut – droga faktycznie pełna była wybojów, na których zwalniał oraz zakrętów.

Deszcz, jakby zmniejszył intensywność opadów. Ale dął silny wiatr niosąc wilgoć i ziąb znad oceanu.

John wyszedł i wskazał wam oświetlony ciepłym blaskiem budynek, przed którym zatrzymał ciężarówkę. Dom był dość spory, dwukondygnacyjny i wyglądał jak jakaś tawerna czy motel. Nad wejściem widniał bujający się szyld z napisem „Piracki skarb” i wymalowanym kufrem pełnym kosztowności.

- O tyj porze wienkszność miejscowych bendzie tutej – wyjaśnił John. – Tutej też można zatrzymać się na nuc. Mój drugi dular – wyciągnął rękę po pieniądze.

Odjechał w chwilę po tym, jak wypakowaliście swoje tobołki z ciężarówki. To było dość dziwne zachowanie. Nawet nie wszedł do środka, by się czegoś napić. Jakby się czegoś bał.
Poczuliście lekki niepokój, który wraz z zapadającym zmrokiem pobudził jakoś dziwnie wasze zmysły.

Nie za bardzo wiedzieliście, gdzie szukać wynajmowanego przez Adriana Willbura domu lub jego właścicieli. Wizyta w centrum spotkań miejscowej społeczności wydawała się wam dość dobrym początkiem. Poza tym każdy z was marzył o kawałku suchego i ciepłego miejsca oraz gorącym napoju.

Warkot ciężarówki ucichł zagłuszony przez fale panującego na oceanie sztormu, a sam pojazd zniknął w lesie rosnącym prawie zaraz za miasteczkiem.


Wnętrze lokalu było dość skromnie umeblowane i ciasne. Bar ulokowano pod balkonem prowadzącym najwyraźniej do pokoi na górze. Wejście na górę zaczynało się zaraz koło długiego szynkwasu, przy którym stało kilka wysokich krzeseł.
Resztę sali zapełniały okrągłe stoliki w dość standardowych rozmiarach. Zmieściło się ich tutaj sześć – każdy na cztery, góra pięć osób, ale zważyliście też kilka większych beczek ustawionych w rogu Sali i pod oknami też służących za miejsce do siedzenia.
Tawerna miała typowo nadmorski wystrój – rybackie sieci, kawałki wyrzuconych przez ocean korzeni o dziwnym kształcie, fragment wiosła, obrazy o tematyce marynistycznej. Pachniała rozgrzanym olejem i smażoną rybą. Czując te aromaty od razu usłyszeliście, jak kiszki grają wam marsza.
Centralne miejsce lokalu zajmował solidny kominek, w którym wesoło trzaskały płomienie. Siedziało przy nim dwóch miejscowych. Jeden z nich widząc obcych dość nieudolnie przesunął zieloną flaszkę tak, by nie było jej widać zaraz po wejściu. Twarze wszystkich gości zwróciły się w waszą stronę.

- Mówiłem wam, ze słyszałem ciężarówkę Danielsa – wykrzyknął tryumfalnie jeden z nich – pękaty, jasnowłosy mężczyzna o ogorzałej twarzy.

Szybko przyjrzeliście się miejscowym. Nie było ich wielu. Doliczyliście się piętnastu osób, w tym jedynie trzech kobiet. Mężczyźni, poza nielicznymi wyjątkami, nosili typowe stroje rybaków – grube koszule, jeansy i golfy z wysokimi kołnierzami. Kobiety były ubrane nieco bardziej elegancko, ale oczywiście daleko im było do mody wielkich miast.

Jedna z nich obsługiwała za barem i patrzyła na was z mieszaniną zdziwienia i niepokoju. Dobiegała na pewno czterdziestki. Włosy upięła w wysoki kok, który wyszedł z mody dobre dziesięć lat temu, jak wiedziały panie. Twarz miała czerstwą a cerę zniszczoną od soli. Druga kobieta siedziała spięta koło mężczyzny o brutalnej, przeciętej blizną facjacie. Para siedziała blisko kominka i chyba właśnie się o coś sprzeczała.
Trzecia kobieta była najatrakcyjniejszą w tym lokalu, póki nie weszły Sam i Lucy. Podobieństwo rysów twarzy sugerowało, że kobieta za barem i dziewczyna są spokrewnione – zapewne matka i córka.

- W czym mogę pomóc – odezwał się niespodziewanie brodaty mężczyzna siedzący z grupką innych mężczyzn przy największym ze stołów.

Podnosił się dość niechętnie. Jakby z obowiązku.

- Jestem Samuel Virgill – przedstawił się. – Prowadzę ten lokal z żoną. Szukacie noclegu? Przyjechaliście na łowienie czy spacerować?

Widząc, że Virgill zajął się przyjezdnymi miejscowi wrócili do swoich spraw, nadal jednak nie wyciągając butelek z alkoholem.

Czujne oczy tubylców obserwują was. W niektórych widać zaciekawienie, w innych obawę, w jeszcze innych budzące się podniecenie, szczególnie, kiedy oczy należą do mężczyzny, a wzrok trafia na wdzięki Samanthy. Faktycznie, jest coś w tej dziewczynie takiego, że pewnie niejednego świętoszka, gdyby chciała, namówiłaby do grzechu.

Było też coś, co łączyło tych ludzi poza rezerwą, jaką wam okazywali. Jakaś nieuchwytna aura wisząca, niczym całun nad knajpą. Niepokój, być może wywołany pojawieniem się tak licznej i niespodziewanej grupy obcych. Ale być może w tym kryło się coś więcej. Coś bardziej złowieszczego i ponurego.

Za oknem robiło się coraz ciemniej. Rozbłysk światła latarni na mijanym wcześniej przez was klifie był coraz lepiej widoczny. Zapach jedzenia i ciepło kominka kusiło, szczególnie, że za oknami pogoda nie rozpieszczała. Samuel Virgill wydawał się być miłym człowiekiem.




Ale i w jego oczach czaił się jakiś lęk. Zauważalny dla każdego, kto choć troszkę znał się na ludzkiej psychologii i ludzkich emocjach.
 
Armiel jest offline