Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-04-2011, 02:54   #15
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Podróż w rozklekotanej maszynie szumnie nazywanej przez właściciela „cienżaruwkom” przypominała Jamesowi dziecięce zjazdy na pośladkach ze szczytu schodów rodzinnej rezydencji Walkerów. Tak, chyba ostatni raz właśnie w taki sposób ostatni raz otłukł sobie siedzenie. Pewna dama w Paryżu co prawda próbowała kiedyś zabawę z pejczem na lędźwiach Walkera, lecz szybko wybił jej z głowy takie igraszki. To co jeszcze niedawno było absolutnym tabu, dzisiaj stawało się przygodną innością, dumał rozglądając się po drodze. Jednak trochę przykro mu się zrobiło kiedy obejrzał się na tył furgonu przez okno szoferki widząc jak damy z cierpliwością znoszące wątpliwej przyjemności warunki transportu telepią się z rozkołysanymi piersiami na wybojach drogowych, na twardej ławce, którą była po prawdzie niezbyt dokładnie heblowana deska.

Obracający się leniwie snop światła, które zaczęło coraz bardziej sączyć się spomiędzy drzew, okazał się zgodnie z wyjaśnieniem kierowcy blaskiem latarni morskiej.

- Latarnia na wejściu do Bass Harbor – wyjaśnił John przekrzykując hałas w szoferce. – Największa i najstarsza na Desert Mount.

James nie oczekiwał, że transport może zmienić się w terenową przejażdżkę turystyczną z przewodnikiem. Bynajmniejz akurat z tym miejscowym w roli głównej. Dlatego słysząc jego słowa pokiwał z zainteresowaniem głową dziękując tym Johnowi za informację.

Okazało się jednak, że na tym się skończyła zabawa w przewodnika i kolejny raz miejscowy odezwał się dopiero w miasteczku po zajechaniu pod budynek z szyldem „Skarb Piracki”.

- O tyj porze wienkszność miejscowych bendzie tutej – wyjaśnił John. – Tutej też można zatrzymać się na nuc. Mój drugi dular – wyciągnął rękę po pieniądze.

Dostał banknot i rozpromieniony w dziwnym pospiechu, zaraz po wyładowaniu bagaży turystów, popędził znacznie szybciej niżby można było się spodziewać tam skąd przyjechał. Jakby zostawił wodę na herbatę na piecu, lub odkręconą napoczętą flaszkę.



***




Po zasięgnięciu w tawernie informacji o lokalizacji siedziby rodziny Winterspoonów, James, zostawiając damy pod popieką pastora Twinkeltona, ruszył w strugach lejącego deszczu wraz z Solomonem do domu właścicieli posiadłości wynajmowanej przez Adriana.

James zakołatał mosiężnym kółkiem wpiętym w rzeźbionej główce gorgoyla w dębowe drzwi stuletniej rezydencji ponuro górującej nad szarymi zabudowaniami ulicy głównej kończącej się nad zatoką Bass Harbor. Solomon stał tuż za nim, ze stoickim spokojem znosząc niedogodności jakie serwowała im pogoda.

- Kto tam? - zapytał po dłuższej chwili męski, nieco zaniepokojony głos.

- James Walker - odpowiedział wyraźnie - oraz Solomon Colthrust. Przyjechaliśmy z Bostonu odebrać rzeczy świętej pamięci profesora Adriana.

- Aaaa - drzwi otworzyły się i stanął w nich szczupły, niewysoki mężczyzna o sporych bokobrodach i w luźniej koszuli. Wraz ze światłem na zewnątrz wyleciał przyjemny zapach mocnych, damskich perfum. - Spodziewałem się was rano. Ale proszę, proszę.

Zrobił miejsce pozwalając wejść do środka.

- Paskudna pogoda - dodał prowadząc mężczyzn do gościnnego.

Był to okazały pokój i urządzony z wielkomiejskim gustem, który w Bass Harbor mógł zapewne uchodzić za szczyt snobizmu. Były tam miękkie fotele, stylowa biblioteczka, reprodukcje znanych płócien, spory stolik do gry w karty oraz zdjęcia dzikiej przyrody w ramkach. Średniej jakości, jak szybko można było się zorientować. W rogu dumnie lśniło pianino o wyglancowanej do połysku politurze. Na półkach stały kolekcje książek klasyków literatury. Salon sprawiał przyjemne wrażenie. Ciepłe światło lamp elektrycznych wprowadzało w miłą atmosferę.

- Kawy? Herbaty? - zaproponował gospodarz. - Jestem Adam Whinterspoon. Zaraz poproszę żonę. Audrey, kochanie, czy mogłabyś do nas dołączyć?

- Bardzo chętnie - Solomon rzekł nawet uprzejmym tonem - Widzę, że mają państwo dobry gust – powiedział z uśmiechem , który im dłużej utrzymywał się na twarzy, tym bardziej zaczynał delikatnie drgać, zdradzając Jamesowi szczery choć nienaturalny wysiłek Solomona do zachowania standardów etykiety - Dobrze znaliście pana Willburyego? - zapytał bez ogródek prosto z mostu ucinając pogaduszki.

- Nie bardzo. Wynajmowaliśmy mu dom kilka razy zeszłego roku. To był miły człowiek. Ale nie mieliśmy wspólnych tematów do rozmów. A po tym, jak dwa razy odmówił Audrey … - wyjaśniał właściciel urywając na widok wchodzącej do salonu małżonki.

Tęgawa kobieta średniego wzrostu, elegancko wymalowana, pachnąca i ubrana spojrzała na Solomona i Jamesa wzrokiem, którym czasami obdarza się to, co kot zostawi w kuwecie. Szczególną uwagę pani Audrey przyciągnęły ich mokre ubranie i ubłocone buty. Wydęła wargi w dość pogardliwy sposób, lecz kiedy zorientowała się, że na nią patrzycie szybko przybrała wystudiowany wyraz uprzejmości, równie fałszywy co murzyńska pracowitość.

- Kim są panowie? - zapytała męża, bezceremonialnie ignorując gości, głosem zmanierowanym i równie fałszywym co jej wyraz twarzy.

- To znajomi profesora Willburyego.- wyjaśnił posłusznie małżonek.

- Ah tak … - skomentowała to pani domu spoglądając na was z pewną dozą niechęci, jakby obwiniała was o coś naprawdę paskudnego. - I czego chcą?

Po chwili konsternacji Colthurst pierwszy uświadomił sobie, że kobieta skierowała pytanie nie do zniewieściałego przy niej pana Adama, lecz do gości.

- Chcemy jedynie zadać kilka pytań - odparł Solomon - Obiecuję, że nie zajmiemy państwu zbyt wiele cennego czasu.

- Wstąpiliśmy do szanownego państwa odebrać klucze do letniska, które zajmował świętej pamięci Adrian Willbury - powiedział James uprzejmie lecz bez przesadnej kurtuazji. - Pani wybaczy nam najście o tak późnej porze, jesteśmy prosto z podróży.

Walker po tych kilku zdaniach które padły z ust starej Audrey wiedział, że mimo zagotowanego w nim oburzenia wymieszanego z pogardą do grubawej kobieciny musi wbrew sobie i bez cienia okazania zniesmaczenia zrobić dobrą minę do złej gry. Jeśli mają czegokolwiek dowiedzieć się w pierwszej rozmowie od miejscowych, którzy znali Adriana na wyspie, należy spotkać się z perfumowaną prostaczką na wyższej płaszczyźnie, nie zniżając się do jej poziomy przy jednoczesnym uderzeniu w jej czułe punkty, którymi jednym z nich zważywszy na prowincjonalny snobizm jaki bił od jej osoby, zdawało się być łechtanie jej próżnego ego.

- Zatem niech pytają - powiedziała kobieta pogardliwie wydymając policzki niczym nadęta ropucha.

- Ah. Profesor – spojrzała nieprzychylnie na Jamesa, jakby puściła mimo uszu jego wypowiedź wychwytując z niej tylko imię i nazwisko zmarłego, z miną jakby dokuczało jej albo permanentne zatwardzenie lub napierające wiatry. - Jak z podróży, to mogli poczekać do rana. Nie śpieszy się przecież.

- Złożyć uszanowanie zacnej rodzinie tego miasta było chyba rzeczywiście niestosowne. Niech pani wybaczy naszą bostońską lekkomyślność. Niemniej jeśli łaskawa pani udostępni nam kluczy z przyjemnością jeszcze dzisiaj przenocujemy w letnisku, o którym dobre rzeczy słyszeliśmy. Wszak jest o ile mnie pamięć nie myli dom wciąż opłacony? Bo jeśli nie, jeśli Adrian nie zdążył uiścić zapłaty, to chętnie wszystko uregulujemy. - powiedział z uśmiechem.

- Przyjaźniliście się państwo z nim? – zainteresował się Solomon.

- Absolutnie nie - mruknęła pani domu. - To był niewychowany dziwak.

- Audrey - zganił ją nieśmiało mąż, który już teraz całkowicie przypominał Jamesowi wałacha.

- Ależ Adamie, przecież wiesz, że odrzucił moje zaproszenie na kolację towarzyską. Aż dwa razy. - powiedziała tonem zdradzonej nastolatki, po czym ciągnęła dalej nastrajając się zupełnie inaczej na poruszony w rozmowie wątek biznesowo-finansowy. - Co do domu. To tak. Jest opłacony do wakacji. Więc mogą panowie tam przenocować - niechętnie powiedziała pani domu.

James zaczynał już wątpić w zjednanie sobie tej kobiety, która najwyraźniej wcale nie była oczarowana jego uprzejmością, lecz kiedy zobaczył jej infantylne zachowanie traktujące o napomkniętej już wcześniej przez jej małżonka odmówionej przez Adriana kolacji postanowił spróbować jeszcze raz. Tym razem mając nadzieję, że być może niechęć do Adriana i co za tym szło jego znajomych miała swoje źródło w czymś o wiele bardziej banalnym jak brak socjalizacji profesora z Winterspoonami przy Świecach.

- To czego Adrian w roztargnieniu badawczym zaniedbał, ja postaram się naprawić - odpowiedział James udając smutek. - Zapewne taka kolacja w pani progach to nie byle jaka gratka. - powiedział z podziwem lecząc, że aluzja w naturalny sposób obróci się w zaproszenie. - Niemniej Adrian w listach wspominał same dobre rzeczy o dobrodziejce. – poprawił z wytaczając grubymi nićmi szyte armaty - To chyba właśnie dlatego wizytę pani przedłożyliśmy nad złą pogodę i zmęczenie po podróży.

- Czemu nazwała go pani dziwakiem? - spytał prostolinijnie Solomon - Rozumiem, że nie wszyscy mieszkańcy go tutaj lubili, ale czy zachowywał się niepokojąco?

- Niepokojąco - prychnęła - Nie życzył sobie spotkań z nami. Śmietanką kurturarną - powiedziała z błędem językowym - Bass Harbor. Widocznie uznawał się za lepszego, niż inni. Aż dziw, że mówił o mnie dobrze - poprawiła włosy. - Wydawało mi się, ze nie przepadał za moją skromną i jakże potrzebna tej osadzie osobą. Ale pan - spojrzała na Jamesa - pan jest miłym młodym człowiekiem. Zapewne zna się pan na sztuce i na innych gentelmańskich sprawach. Może zechce pan przyjść jutro na moją proszoną kolację. Podam ją na zastawie godnej rodziny królewskiej.

Ba! Za moją skromną i jakże potrzebna tej osadzie osobą! James o mało nie wybuchnął niepohamowanym śmiechem, lecz w porę i właśnie dzięki temu z łatwością przyoblekł rozbawienie w udany entuzjazm.

- Ależ z przyjemnością! - wypalił z egzaltacją czując, że mimo barku głębszej jak powszechnej wiedzy w temacie będzie przy hrabinie Winterspoon mecenasem sztuki. - Czy z tego zaproszenia wszyscy możemy skorzystać? Jest z nami również zacny pastor i kuzynki Willburiego. I jeśli łaskawa pozwoli skorzystać mi z ubikacji, będę pani dłużnikiem? - zapytał.

Kobieta skinąwszy głową na zgodę, co James poczytał na wskutek dalszego milczenia pani domu za twierdzącą odpowiedź na oba pytania, ruszył zgodnie z kierunkiem wytyczonym przez jej pulchną rękę do ubikacji. Osiągnąwszy połowicznie co chciał, z ulgą zostawiał za sobą towarzystwo tej prostackiej matrony postanawiając nie spieszyć się wcale do powrotu. Przy okazji zerknął przelotnie po drodze mijane pomieszczenia starając się znaleźć coś co mogłoby być już na pierwszy rzut oka nienaturalne lub mieć jakieś na przyszłość znaczenie dla sprawy lub chociaż ponownej wizyty na kolacji. Odkręcając wodę uświadomił sobie, że motyw do zabicia Adriana przez Audrey były raczej śmieszny. Niespełniona miłość do profesora, która sprawiła, że tamten obudzony w środku nocy na widok mizdrzącej się do niego gołego wieloryba w przestrachu wyskoczył z łoża uciekając na łeb na szyję przez las w koszuli nocnej... Cóż, jakby nie było to miała z pewnością zapasowe klucze... Spoglądając w lustro zaśmiał się na samą myśl o tak banalnym rozwiązaniu sprawy i kręcąc ze śmiechem głową umył ręce i twarz, spłukując je długo zimną wodą, po czym wyszedł dołączyć do reszty. Już na korytarzu wiodącym do salonu usłyszał jak Solomon odbierał klucze, więc przyłączając się do pożegnania razem z chrzestniakiem Adriana odprowadzani przez pana Adama opuścili dom Winterspoonów.

- Co on tam mruknął? - zapytał Colthrusta kiedy schodzili po stopniach schodów na ulicę.

- Powiedział żebyśmy nie wychodzili, gdy będzie ciemno - odparł Solomon - Ta kobieta musiała mu namieszać w głowie, ale to ostrzeżenie i tak dziwnie zabrzmiało.

James westchnął przeciągle oglądając się przez ramię na dom Winterspoonów. Kiedy odchodzili Walker czuł na sobie nieprzyjemne uczucie czyjegoś, skupionego na nim wzroku. Obejrzał się jeszcze raz wzrokiem omiatając okna posępnej rezydencji i okolicznych domów.

- Co za babsztyl! - bąknął do Solomona. - Dobrze, że całkiem niezłe wrażenie na niej zrobiliśmy. - powiedział rozbawiony z naiwnym przekonaniem. - Coś mi się wydaje, że z niej jest niezła plotkara. Dzięki tej kolacji może uda się coś z nich wyciągnąć o miasteczku. - ciągnął dalej - Dobrze, że klucze już mamy odebrane.

- Mąż powinien się nią zająć. Zrobiła sobie z niego domowe popychadło. – powiedział Colthurst najwyraźniej zniesmaczony wizytą równie co Walker, a może i bardziej.

- Dokładnie. Ale wiesz... W sumie ona nie zrobiła z nim niczego, czego mężczyźni nie robią z kobietami od tysięcy lat... Zresztą ich sprawa. Ale szkoda pana Adama, to fakt. Tym ostrzeżeniem, to pokazał, że chyba nawet bardziej skory będzie do szczerego gadania z nami i podzielenia się tym czego się boi bardziej od swojej żony. - zaśmiał się.

Po chwili zmienił temat patrząc w stronę majaczących u początku ulicy zarysów rybackiego saloonu coś sobie przypominając.

- Solomonie muszę się podzielić z tobą dziwnym spostrzeżeniem. Otóż twoja kuzynka Lucy zrobiła na mnie mieszane wrażenie... Z listu Adriana wynika jednoznacznie, że ona wie dokładnie nad czym Adrian pracował. Że jej pomoc jest bardzo istotna dla sprawy... Tymczasem ona oznajmiła mi w pociągu, że nie ma bliższego pojęcia o badaniach profesora w Bas Harbor... Że nie chciał się tą wiedzą z nią dzielić skoro poszukiwał skarbu... Nie znam jej, ale znałem Adriana i ostatnią rzeczą jaką mógłbym o nim powiedzieć to kłamstwo, przesada lub chciwość. Tym bardziej w tak śmiertelnie poważnej sprawie chyba nie fantazjowałby zza grobu pisząc od rzeczy... - skrzywił się na własny niefortunny dobór słów. - To w końcu twoja kuzynka. Znasz ją. Nie chcę rzucać kamieniem, że kłamie, ale sam powiedź co o tym myśleć? - zapytał szczerze.

- Lucy... - powiedział z pewnym wahaniem w głosie - Nie pamiętam jej za dobrze, właściwie prawie wcale. Chyba nie często się widywaliśmy - dodał jakby na usprawiedliwienie - Nie mogę za nią ręczyć, ale to co mówisz jest prawdą. Adrian nie skłamałby, po co miałby też starać się coś zataić? Podejrzanie to wygląda. Może Lucy nam nie ufa? Nie chce wyjawić wszystkiego?

No właśnie, pomyślał James. Tylko dlaczego?

- W takim razie bardzo ciekawy jestem co jej napisał Adrian. Bo jeśli napisał jej żeby z nami współpracowała, co przynajmniej mi, oznajmił bardzo czytelnie żebym to uczynił względem niej, to wygląda na to, że również nie ufała profesorowi... Może nas sprawdza? - zadumał się i ugryzł w język zauważając w oddali na ganku karczmy Lucy. Odetchnął z ulgą, że nie słyszała ich rozmowy zaoszczędzając Jamesowi jego zawstydzenia.



***




Po krótkiej rozmowie z kuzynką Lucy, która zdawała się być znowu w odmiennym nastroju jak ją James zostawiał niespełna godzinę wcześniej, udał się wprost do stolika przy którym siedział samotnie wielebny. Solomon w tym czasie zdążył się gdzieś ulotnić, bo nie dotarł z Walkerem na kolację, choć jak mu się zdawało razem opuszczali towarzystwo zapatrzonej dal przemijających na wietrze kropli deszczu panienki z Miami.

- A gdzie jest panna Samantha? - zapytał przysiadając się do stolika przy którym siedział pastor ręką skinąwszy w stronę karczmarki, aby podeszła przyjąć zamówienie.

- Udała się na górę - odparł duchowny - Potrzeba gorącej kąpieli była u niej tak wielka, że nie zamierzała czekać na bardziej sprzyjającą ku temu porę. Ryby już prawie wystygły - powiedział wskazując na dwa talerze. - Nasze obie panie zachowują się do prawdy, co najmniej dziwnie - dodał szeptem - Panna Samantha bierze gorącą kąpiel, a kuzynka Lucy przesłuchuje właścicielkę. Na dodatek w sposób, jakiego nie powstydziłby się nie jeden policyjny śledczy. Myślę, że takie zachowanie bardzo zniechęciło mieszkańców do naszej grupy i oczywiście przedwcześnie zdradziło cel naszej wizyty. Nie jestem co prawda detektywem, ale myślałem że lepiej przynajmniej przez kilka dni nie zdradzać głównego powodu naszej bytności tutaj.

Rozumowanie pastora zadziwiło Jamesa nie tym, że Walker myślałdokładnie tak samo, lecz, że wielebny jako osoba duchowna i starej daty miała w sobie tyle rezolutnego i detektywistycznego zacięcia. Zazwyczaj duchowieństwo protestanckie kojarzyło się Jamesowi z surową prostotą, której nie brakowało co prawda Twinkeltonowi, lecz również i przede wszystkim z umiłowaniem prawdy i nieumiejętnością kłamania lub raczej manipulowania, tudzież intryg. A tu proszę, jak się okazuje pastor zdradzał drzemiące w nim i być może nigdy wcześniej nie odkryte powołanie policyjne.

- Hm... Z pewnością nie ułatwi to nam zadania i również nieco inaczej to sobie wyobrażałem... Bądźmy dobrej myśli - powiedział cicho. - Może tylko wszyscy się uprzedzą do w ich mniemaniu wścibskiej panienki z miasta. Wszak kobiety są z natury ciekawskie, a gazety podały sprawę śmierci Adriana w bardziej intrygującym świetle niż można byłoby się spodziewać po reporterskim fachu. Coraz więcej głupot po gazetach się czyta... - powiedział z niesmakiem, patrząc na zimne ryby, które wyglądały nad wyraz apetycznie. - Dobrze, że mamy radio i niektóre pozycje prasowe dosyć rzetelne... - uciął temat widząc podchodzącą właścicielkę baru.



***




Kiedy karczmarka kolejny raz uprzejmie zapytała czy niczego nie brakuje przy stoliku, James kończąc kolację z przesysznej ryby ze smażonymi ziemniakami postanowił wdać się ostrożnie w rozmowę z rzekomo uprzedzoną do nich kobietą.

- Mogłaby pani wskazać nam drogę do domu wynajmowanego przez zmarłego profesora Willburego? - zapytał beztrosko karczmarki. - Przyjechaliśmy po jego rzeczy z Bostonu. - uśmiechnął się wyjasniająco.

- Zaraz zrobi się ciemno i będzie burza. Proponuje panu przenocować i pójść rankiem. To kawałek drogi stąd, przy lesie i łatwo się zgubić. A po nocy można skręcić sobie nogę, czy nawet coś gorszego.

- Na przykład kark? - zapytał niewinnie pół żartem - pół serio.
Na te słowa pastor aż złapał się za głowę. Lekkomyślność i swobodny styl bycia jego towarzyszy zaczynał go poważnie drażnić.

- Można i kark - przyznała niechętnie chyba nie chwytając żartu. - Wie pan, wokół są górskie tereny. Można spaść z klifu do oceanu. Takie rzeczy się zdarzały. Zdecydowanie lepiej iść w dzień. Wtedy ktoś wskaże drogę na pewno.

- Ma pani zaiste świetny dar przekonywania - powiedział pogodnie. - Zatem o ile reszta moich towarzyszy jest podobnego zdania z przyjemnością wynajmę pokój.

- Wszystkie są wolne i policzę państwu taniej, bo sezon się jeszcze nie zaczął. - uśmiechnęła się z pewną ulgą.

- Wie pani co? Ja sobie chwalę właśnie spędzanie urlopu, który nieszczęśliwie zbiegł się ze śmiercią przyjaciela, właśnie z dala od zgiełku miasta. Myślę, że niewykluczone, że zostaniemy w Bass Harbor na dłużej. Tym bardziej, że i turystów jeszcze nie ma, i jest tak spokojnie. Byle pogoda nam tylko dopisała - powiedział, wyglądając przez okno.

- Przyjaźnił się pan z profesorem. Bardzo mi przykro. Lubiłam go. Był niezwykle ujmującym człowiekiem. Prawdziwym gentelmanem starej szkoły. – załamała ręce w wyrazach współczucia jakby co najmniej pierwszy raz usłyszała o tej tragedii.

- To prawda. Pani Winterspoon musiała też go lubić. Do dzisiaj jest zawiedziona, ze nie zdążyła zjeść z nim kolacji, taki był zalatany w swojej pracy. A teraz to już nikt się nim nie nacieszy. Biedny Adrian... – westchnął.

- Pani Winterspoon to wredna i marudna baba. Ona tutaj nikogo nie lubi. Z wzajemnością. Potrafi zanudzić każdego swoimi opowieściami a jej maniery … ehhh. Kiedy pozna pan ją bliżej zrozumie, co mam na myśli. – wypaliła szczerze karczmarka.
Do stolika zbliżyła się kuzynka Lucy z rozwianym włosem i czerwonymi od zimna policzkami, na której widok James zgodnie z wpojonymi manierami dobrego wychowania wśród dam bez zastanowienia wstał, po czym kiedy panienka zajęła miejsce przy talerzu z zimną rybą, usiadł i kontynuował dalej.

- Jutro na proszonej kolacji pani Winterspoon z pewnością będzie okazja, aby wyrobić sobie własne zdanie. Wszak nieładnie jest się sugerować opinią innych. - powiedział unikając mentorskiego tonu.

- A wracając do nieszczęśliwych wypadków na łonie natury, to rozumiem, ze turyści padają ich ofiarami. Pewnie miejscowy lekarz ma pełne ręce roboty. Czytałem wywiad z nim w Boston Herald. Co poza morzem oferuje Bass Harbor turystom? Można wynająć przewodnika? - zagadnął.

- Te wypadki to nie są aż tak częste - powiedziała z uśmiechem zażenowania. - Ot raz na rok, najwyżej dwa komuś coś się stanie. Od kiedy powstał tutaj rezerwat to może troszkę więcej, bo i ludzi z miast przyjeżdża więcej. Poza oceanem to można pospacerować po tutejszych lasach, popływać indiańską łodzią, powypinać się na skały, zwyczajnie popodziwiać widoki. Ale o tej porze roku pogoda nie rozpieszcza. Sztormy to norma. A co do przewodnika, to każdy chętnie się tutaj wynajmie. Pan profesor też miał miejscowego chłopaka, który oprowadzał go po lesie.

- Świetnie. Widać zdobył albo zaufanie profesora przypadając mu do gustu, bo Adrian nie lubił otaczać się rozwydrzoną młodzieżą, lub profesor uznał za stosowne wspomóc finansowo właśnie tego chłopaka. Zatem jak mnie pani pozna w tym młodzieńcem, chętnie i ja skorzystam z jego usług najmując go na pokazanie szlaków i lasów. - powiedział popijając herbaty z rumem.

- To raczej będzie niemożliwe - powiedziała smutno. - On zaginął dzień przed śmiercią profesora. Poszukiwania nic nie dały. Padał deszcz i psy zgubiły top.

- Tak mi przykro... niech mi pani chociaż wskażę rodzinę nieszczęśnika, złożę szczere kondolencje. Kto wie, może był ostatnią osobą z którą Adrian rozmawiał... Żałuję, że nie będę mógł go poznać, choć mam nadzieję, że chłopak wymknął się do miasta. - powiedział z nadzieją. - Wie pani jak to jest z niespokojnym duchem drzemiącym w młodych - dokończył starając się nie dać po sobie znać przesadnego zainteresowania zaginięciem chłopca.

- Oby miał pan rację. Konstabl podejrzewa, że chłopak spadł z klifu w burzę. Wszyscy jednak mamy nadzieję. Jim był lubianym dzieciakiem. No ale proszę mi wybaczyć, ale zaraz musimy zamykać a mam jeszcze troszkę pracy.

- Naturalnie. Dziękuję za pyszną kolację. - powiedział przyjaźnie.

Uśmiechnęła się i oddaliła do swoich obowiązków.

- Nieszczęśliwy wypadek... - James mruknął do pastora i „kuzynki Lucy”. - Jutro na kolację zapraszała pani Winterspoon. Rzeczywiście, niezbyt miła starsza dama. Tymczasem dobrej nocy pastorze. - powiedział wstając od stołu. – Panienko Lucy. – ukłonił się nieznacznie na pożegnanie.

Chwyciwszy obie walizki, które do tej pory stały przy stoliku pod opieką wielebnego Twinkletona, ruszył na górę do swojego pokoju uprzednio po drodze regulując z góry rachunek za siebie i pastora zdając sobie sprawę ze skromnych funduszów kaznodziei biorąc na poprawkę to jak bardzo promieniał w swoim nowiutkim płaszczu, który pewnie będzie mu służył przez kolejne dziesięć lat.

Za oknem nadchodziła ciemna noc.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-04-2011 o 02:59.
Campo Viejo jest offline