Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-04-2011, 20:20   #18
Sileana
 
Sileana's Avatar
 
Reputacja: 1 Sileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodzeSileana jest na bardzo dobrej drodze
Podróż nie okazała się najgorszą w jej życiu, chociaż nie była zbyt przyjemna – kapiący za kołnierz deszcz z plandeki wywoływał dreszcze jak w febrze, a szaleńcza, doprawdy, w tych warunkach jazda rzucała nią w tę i z powrotem po całej ławeczce, obijając ją o współtowarzyszy podróży. Tego zaś najbardziej zdzierżyć nie mógł pastor, dla którego dotyk kobiety, nawet tak niewinny, musiał być najwyższym grzechem i obrzydliwością, sądząc po jego skwaszonej minie. Dla niej ślizganie się bezwładnie jak szmaciana lalka też nie była szczytem marzeń.
Przekleństwa przewoźnika też nie zrobiły na niej większego wrażenia, nie wychowywała się przecież pod kloszem, jej rodzice byli irlandzkimi imigrantami, biednymi jak myszy kościelne, a ojciec dodatkowo ani myślał odchodzić od stereotypu „prawdziwego” Irlandczyka. A jako sufrażystka bywała przedmiotem gorszych propozycji niż jedynie popatrzenie sobie na jej twarz. Dlatego o wiele łatwiej było jej odwrócić głowę od wiatru i ulewy i usiłować przyglądać się drodze i okolicy.
Pozwoliła sobie na proste spostrzeżenie – Adrian Wilbury przebywał w tym miejscu przez kilka tygodni, nie było mowy, żeby nie poznał zdradliwości pogody i terenu. Nie było mowy, żeby w środku nocy, w czasie szalejącego sztormu wyszedł na spacer w samej bieliźnie. Takiej niefrasobliwości można się spodziewać po niedoświadczonych turystach, nie rozumnych badaczach świata. Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości, teraz już była pewna. Profesor nie wyszedł o własnej woli. Chyba… chyba, że stracił zdrowe zmysły…
W tym czasie dojechali pod gospodę. Przewoźnik uciekł, jakby go gonił sam diabeł, ledwie wypakowali bagaże. Judith dziękowała własnej przezorności, że wzięła tylko jedną walizkę podróżną, choć, po prawdzie, więcej takowych i tak nie miała. Na szczęście nie wzięła wielu rzeczy, przygotowując się na raczej krótszy pobyt, więc, po prędkim odjeździe Johna, nie musiała się nadźwigać. Najcięższe w jej bagażu były wszystkie notatki dotyczące tej sprawy i Miała nadzieję, że nie zamokły. Ciemniejąca zasłona deszczu nie dość, że wprawiała ją w drżenie z zimna, to teraz i ze strachu. Kolejny raz poczuła dziwne wrażenie nieuchronności śmierci i braku odwrotu od obranej ścieżki.
W gospodzie cuchnęło rybą i alkoholem, a to ostre połączenie nie podziałało dobrze na wymęczony podróżą żołądek Judy, mimo że czuła głód. Miała nadzieję, że wódka zagryzana rybą nie była jedyną potrawą serwowaną w tym przybytku. Kiedy już oswoiła się z zapachami, zaczęła dostrzegać inne rzeczy, niechętne spojrzenia wszystkich obecnych, łącznie z właścicielem, oraz ich dostrzegalny niepokój. Nie bali się nowoprzybyłych, to pewne, więc czego?
Kiedy tylko Sam zaordynowała spełnienie swoich potrzeb, Judith poczuła, że sama marzy o tym, żeby ściągnąć z siebie przemoczone, przenoszone cały dzień ubrania. Podeszła więc do gospodyni, kobiety wciąż młodej, mimo że zniszczonej klimatem i ciężką pracą.
- Czy mogłabym prosić o udostępnienie pokoju czy jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym się przebrać? I czy pani córka mogłaby mi pomóc? - Uśmiechnęła się uprzejmie, w duchu błagając właścicielkę o odrobinę zrozumienia. Desperacko potrzebowała rozmowy z jej latoroślą, jako że była to bodaj jedyna osoba, z którą mogłaby się dogadać.
- Oczywiście - odpowiedziała gospodyni. - Biedactwo. Jest pani cała przemoczona. Musi się pani koniecznie przebrać. Ewo - zwróciła się do młodej i całkiem ładnej, choć noszącej się prosto dziewczyny. - Czy możesz pokazać pani pokój?
Dziewczyna z uśmiechem skinęła głową i stawiając zamówienie na którymś ze stolików ruszyła w twoją stronę.
- Proszę za mną - powiedziała podążając za znikającym na schodach ojcem i Sam. W chwilę później były już przed pokojem. Skromnie urządzonym, prostym i schludnym. Dla Judy liczyła się tylko czystość, niepotrzebne jej były żadne luksusy, i pokój jej nie rozczarował.
W pokoju, rozbierając się, usiłowała szybko wymyślić punkt zaczepienia do rozmowy.
- Bass Harbour to chyba nie jest miejsce często odwiedzane przez turystów, prawda? - Zagadnęła. - Nie ma też chyba wielu rozrywek...
- Jest tu miło. Ludzie latem przyjeżdżają chętniej.
„A to się mi trafiła gaduła, faktycznie. Jak mam coś od niej wyciągnąć, obcęgami?”
- Pewnie, ale taka pora jak teraz nie sprzyja chyba wycieczkom. To piękna okolica, ale pogoda nie zachęca. Niewiele się tu dzieje, taką młodą dziewczynę ciągnie pewnie do rozrywek. - Rozpaczliwie chciała ją skłonić, żeby pierwsza wspomniała o śmierci Wilbury’ego, choćby negatywnie, niżby miała ją o to nagabywać. Ale w tym tempie, wyciągnęłaby to prędzej od samego profesora.
- Ja wolę, jak jest spokojnie. Lubię ciszę i ocean. Na wyspie mieszkają naprawdę mili ludzie. A rozrywki mamy. Jest biblioteka i jest kościół. Każdego lata są zawody rybaków. A zimą robimy wyścig po lodzie na psich zaprzęgach.
“Chryste...”, pomyślała Judith zrezygnowana, wiedząc, że wybiegi nic nie dadzą.
- Ale ostatnio nie było chyba za wesoło... Profesor Wilbury niezbyt pochlebnie rozsławił tę okolicę, mimo że nie celowo... - Powiedziała delikatnie.
- Straszny wypadek. Straszny. Ale …. tutaj …. - zawahała się. - Niech pani nie gasi światła nocą - dodała głosem pełnym strachu, prawie paniki, a potem szybko wyszła, nim Judy zdążyła zareagować.
- Co? – Rzuciła już w pustą przestrzeń pokoju. – Co tutaj? Dlaczego mam nie gasić światła? – Dodała, mimo że nikt nie mógł jej odpowiedzieć.
Dokończyła przebieranie, szczęśliwie znajdując szafce niedużą miednicę z wodą, w której opłukała twarz i dekolt. Myśli wciąż zaprzątało jej przedziwne zachowanie dziewczyny, nie mogła rozgryźć, o co jej chodziło. Ale była młoda, może to pierwsza tak gwałtowna śmierć, której była pośrednim świadkiem?
Zeszła na dół, postanawiając przepytać właścicielkę i dowiedzieć się czegokolwiek. Po reakcji córki, wiedziała, że nie ma się co spodziewać wielkich odkryć, ale nie była głupia i miała nadzieję nawet na domyślenie się czegoś z niedopowiedzeń. Nie siadła przy stoliku z pastorem, a zatrzymała się przy szynku, by móc porozmawiać z gospodynią. Na początek złożyła zamówienie i zagadnęła kobietę:
- Tutaj na miejscu nie ma poczty, prawda? Trzeba jeździć do Trenton, czy tak?
- Terry wozi co rano pocztę do Trenton, jak jest taka potrzeba. I wraca z listami do nas. Ale punktu poczty nie mamy. Mamy telefon, jeśli chce pani skorzystać. Zazwyczaj jest łączność.
- Nie teraz, ale na przyszłość, to przydatna informacja. - Uśmiechnęła się. - Ale pytałam o to, bo pewnie profesor Wilbury słał wiele listów do domu i wiele ich otrzymywał, nie było to dużym obciążeniem dla państwa?
- Nie. To był miły starszy dżentelmen. Bardzo mi go szkoda. - Westchnęła ciężko, z autentycznym smutkiem. - Zawsze chwalił moją kuchnię. Jak na miastowego potrafił być miły. Za przeproszeniem - poprawiła się rumieniąc za gafę.
- Ja się wcale nie gniewam, aż się dziwię, bo pewnie ostatnimi czasy mnóstwo miastowych pchało się do tego uroczego miasteczka z butami. - Powiedziała spokojnie. - Na pewno wszyscy chcieli wiedzieć, co robił tu profesor, co jadł, co pił, dokąd słał listy, od kogo je dostawał, z kim rozmawiał przez telefon... - Dorzuciła obłudnie, zarzucając sieć. - Jakby kogokolwiek powinno obchodzić, o czym pisał z rodziną...
- Ma panienka rację - uśmiechnęła się a potem dodała - Było tu sporo dziennikarzy, którzy wypytywali dokładnie o to, o co panienka? Na szczęście my tutaj jesteśmy ludźmi dyskretnymi i z szacunku dla profesora z nikim na jego temat nie rozmawiamy.
Zaczerwieniła się, przyłapana na wścibstwie, ale co do tego szacunku, nie była taka pewna, choć postarała się nie zdradzić z żadnymi oznakami podejrzenia.
- To się chwali, żeby tak dbać o dobrą pamięć po zupełnie obcym człowieku, który narobił wam złej sławy. Rzeczywiście, okazałam się niemal tak wścibska jak różne hieny, choć mnie właściwie zależy jedynie na zachowaniu dobrych wspomnień o profesorze... - Pokręciła głową. - Jego badania były wszak tak niezwykłe... Niektórzy wypowiadają się o nich nadzwyczaj niepochlebnie.
- Nigdy się taki nie narodzi, co każdemu dogodzi, młoda damo. Znała pani profesora? Tyle o nim pani mówi? Aaaaa - rozpromieniła się, jakby odgadła wielki sekret - to wy przyjechaliście po jego rzeczy. Tak?
- Znałam i tak, to my. - Przyznała, tylko trochę kłamliwie. - Wypytywałam tak, ponieważ w gazetach, które wpadły mi w ręce, tubylców przedstawiano raczej jako wielce niechętnych profesorowi i jego badaniom. Znalazła się tam wręcz sugestia, że mieli państwo coś wspólnego z jego śmiercią. Teraz, po przyjeździe tutaj, nie mogę w to uwierzyć. Wszyscy są tu serdecznie nastawieni do badań profesora, co bardzo cieszy. Zwłaszcza, że uniwersytet już zapowiedział kontynuację badań świętej pamięci Wilbury’ego, ponieważ podobno dotarł do czegoś naprawdę fascynującego. - Rzuciła ciężką artylerią, ale już nie chciało się jej słuchać półkłamstewek gospodyni.
- To chyba dobrze. Ja tam nawet nie wiem, co on szukał. Po lesie chadzał. Skały oglądał. Nawet coś tam mi opowiadał, ale nie słuchałam za bardzo. Za mądrze troszkę jak dla mnie gadał. Szkoda człowieka, ehh - westchnęła.
- Każda przedwczesna śmierć to szkoda dla świata. - Zgodziła się, myślami będąc daleko. Ocknęła się gwałtownie, kiedy wpadła na pewien pomysł. - Profesor z całą pewnością kontaktował się z jakimiś Indianami w pobliżu, może mi pani podać ich nazwiska i miejsce zamieszkania? Badania prowadził w wielu płaszczyznach, jestem pewna, że utrzymywał kontakty z kimś, kto znał te ziemie najlepiej.
- Tutaj nie mieszkają żadni Indianie. Mamy tylko dwie rodziny afrykanerów. Ale są nawet porządni, jak na czarnych rzecz jasna.
- Żadni? - Zdziwiła się szczerze. - Zatem profesor musiał kontaktować się z kimś spoza wyspy... - Mruknęła bardzo cicho do siebie. - Hmmm... Ale na pewno któryś z mieszkańców zna te tereny i ich historię? Muszą to być wspaniałe opowieści.
- Ostatni czerwoni wynieśli się stąd wieki temu, z tego co wiem. A chrześcijan nie interesują brednie pogan.
“No i pokazałaś prawdziwą twarz. Pewnie z równie obłudnym uśmiechem serdeczności wbiłabyś mi nóż w plecy”, pomyślała Judy.
- Cóż, skoro tak pani stawia sprawę, co jest oczywiste dla chrześcijanki, mogę rozumieć, że nikt nie rozmawiał z profesorem Wilburym o jego pracy? Myślałam, że to było ciekawe doświadczenie, mieć takiej klasy specjalistę w swojej okolicy. Nie byli państwo ani trochę zainteresowani, co i po co robi? - Drążyła, zdając sobie sprawę, że zaczyna przesadzać, ale język nie słuchał rozumu już od jakiegoś czasu.
- A czemu mielibyśmy być zainteresowani. To były jego sprawy. A my tutaj nie wtrącamy się w sprawy bliźnich. Zaraz Jim! – dodała, ofukując jakiegoś klienta. - Przestań wołać, bo powiem twoje żonie, gdzie chodzisz po niedzielnej mszy!
Judy uśmiechnęła się z przymusem, ale nie kłóciła się dłużej z właścicielką. Kobieta mogła być tak sprytna, głupia albo nawet i niewinna, ale i tak nic więcej już by od niej nie usłyszała. Skinęła jej więc głową, dziękując za rozmowę i odeszła do stolika pastora.
To nie było najlepsze rozwiązanie, o czym przekonała się już w momencie siadania. Mina pastora nie wróżyła niczego dobrego, a jego słowa tylko to potwierdziły. Ten człowiek miał chyba jakiś uraz do kobiet. Albo po prostu jej naprawdę nie lubił. Jego słowa były zwyczajnie podłe, jakby naprawdę chciał ją zranić. Wydawał się wręcz zadowolony z własnej wrogości. Poczuła się fizycznie źle, więc przeprosiła go i wyszła na zewnątrz.

Znała ten typ ludzi. Ten typ duchownych. Kiedy jej matka płakała i błagała o pomoc, po tym jak została niemal zabita przez własnego męża, potrafili jej mówić, że to jej wina i powinna przepraszać Boga za grzechy, które popełniła, a które sprawiły, że tak ją doświadcza. Sally Donovan była prostą kobietą, bardzo religijną katoliczką, więc starała się naprawić własne zachowanie, zgodnie z instrukcjami księży. To wpędziło ją do grobu. Judy nie miała za złe Bogu jej straty, ale duchownym już tak. I o ile wciąż żarliwie modliła się i szukała porad w Jego słowie, jej noga nie przestąpiła progu kościoła już od wielu lat. Pastor Twinkelton tylko umacniał w niej przekonanie, że ludzie kościoła, któregokolwiek, mają mało wspólnego z Bogiem i jego słowem.
Wygrzebała z torebki papierosy i zapaliła. Pierwsze zaciągnięcie wywołało grymas wstrętu na jej twarzy i przypomniało, dlaczego nigdy nie zaczęła palić. Nienawidziła tego smrodu i uczucia duszenia w płucach, kiedy ogarniał je ten ciężki dym. A mimo to, sama czynność unoszenia papierosa do ust, zaciągania się i wydmuchiwania dymu naprawdę uspokajała. Nie korzystała z tego sposobu często, bo rzadko dawała się sprowokować do tak gwałtownego okazania emocji. A pastorowi się to udało, i to dwa razy w ciągu jednego dnia. Na swoją obronę miała straszny stres związany z ciągłym graniem postaci kuzynki Lucy i dziwnym śledztwem.
Wszyscy oni dawali jej do zrozumienia, że świetnie znają kuzynkę Lucy, wiedzą o niej wszystko, ale przecież żadne nie tylko nie widziało jej od przynajmniej piętnastu lat, ale też nie miało o niej żadnych wieści. Poza tymi od profesora, a te wykpiwali nawet jego znajomi z Uniwersytetu. Lucy była dla nich postacią mitologiczną, a oni zdawali się mieć, co zdążyła ustalić, nawet lepszy kontakt z Wilburym niż ci jego papierowi przyjaciele. Nie miała dla nich litości.
Siostrzenica, która nie widziała go od wielu lat.
Pastor, który nie miał pojęcia o prowadzonych przed Adriana badaniach.
Tak samo jego „przyjaciel”, który nie miał z nim kontaktu od jakiegoś czasu.
I ten wojskowy, o którym wiedziała najmniej. Był chrześniakiem profesora, ale póki co, nie powiedział prawie nic. Najtrudniejszy orzech do zgryzienia.

Tak zamyślona, nawet nie zauważyła wracających mężczyzn. Ocknęła się dopiero, kiedy Walker ją zagadnął. Colthrust nie zatrzymał się, tylko wszedł do gospody.
- Pogoda nam nie dopisała - powiedział. - Palisz? - zapytał wyciągając papierośnicę. Zanim zdążyła odpowiedzieć, rzucił jeszcze: - Odebraliśmy klucze. Dziwna rodzina, ale cos wiedzą. W okolicy jest ponoć niebezpiecznie. Z tego, co już wiadomo miejscowi boją się chodzić po zmroku... przynajmniej Adam Winterspoon - ogarniając wszystkie ostatnie fakty z listu, gazet i spotkań z tubylcami głośno myślał. - Z miastowych się śmieją i Adrianowi zarzucają “ku-ku” - zrobił wymowny gest przy skroni.
- A jak przychodzi co do czego, okazuje się, że sami mają podstawy do lęku... - ciągnął bawiąc się posrebrzanym pudełkiem, zapatrzony w tę samą stronę, co Lucy, a kiedy skończył obrócił ku niej twarz zastanawiając się czy w ogóle go słuchała.
- To samo usłyszałam od córki właścicieli - “nie gaś światła nocą”... - Mruknęła, zaciągając się mocno, aż rozpalony koniuszek papierosa rozświetlił jej twarz. - Z tym, że gospodyni upiera się, że wszyscy tutaj ubóstwiali wręcz wuja, a do jego badań w ogóle się nie wtrącali. Nikt się tym nie interesował, bo wszyscy tu trzymają nosy w swoich sprawach. Tak, a tu mi lata wróżka. - Dodała z zacięciem, wskazując oko.
- Też w to wątpię. W takiej dziurze każdy robi wszystko tylko nie trzyma nosa w swoich sprawach... Może chcą tylko nas nastraszyć... Kolacja była smaczna, czy jeszcze nie podano? – zapytał, zbierając się do odejścia.
- Póki rozmawiałam z właścicielką, jedzenia jeszcze chyba nie było. Ale mogłam przegapić, nie zwróciłam uwagi, bo po tej szaleńczej jeździe i jakże zajmujących rozmowach nie czułam głodu.
- A ja wręcz przeciwnie. Kiszki marsza grają. Nie oddalaj się od baru. Może oni jednak nie przesadzają z tym, cokolwiek mają na myśli, chodzeniem po zmroku. – Powiedział, skinąwszy głową na odchodne i wszedł do środka.
Postała tam jeszcze trochę, ale rozmowa z Jamesem wybiła ją z rytmu rozważań, dokończyła więc tylko papierosa, wpatrując się w ciemność, gęstniejącą z każdą chwilą. Mieli rację czy nie, miejscowi zdołali ją przestraszyć, i cała drżała, kiedy przekraczała próg gospody, zostawiając za sobą mrok i czyhające w nim nieokreślone niebezpieczeństwo.
Załapała się na końcówkę rozmowy Walkera z właścicielką, którą najwyraźniej zauroczył, bo wartkości płynących słów mógłby pozazdrościć jej górski potok. Ale nie dziwiła się kobiecie specjalnie, sama czuła do Walkera dziwną sympatię. Co mogło sprowadzić na nią kłopoty o wiele większe niż dotychczas.
Kiedy tylko James odszedł od stołu, ruszyła za nim, bąkając słowa pożegnania do pastora i zostawiając za sobą nietknięte jedzenie.
Zamknięta w swoim pokoju, jeszcze raz przejrzała wszystkie zgromadzone notatki, dopisując wnioski i zaczęła robić kolejny wpis w swoim dzienniku.
 

Ostatnio edytowane przez Sileana : 21-04-2011 o 14:30.
Sileana jest offline