Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-04-2011, 20:45   #19
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Nad Bass Harbor zapadła noc. Słońce, przez cały dzień prawie niewidoczne za zasłony ołowianych chmur, w końcu znikło za widnokręgiem. Deszcz padał jednak nadal.

„Piracki skarb” opustoszał. W środku pozostaliście tylko wy i rodzina właścicieli. Ci ostatni, starając się wam nie przeszkadzać, zajęli się porządkami w głównej sali. Zwróciliście uwagę, że pierwsze, co zrobili, to było staranne zamknięcie drzwi za plecami ostatniego z gości. Dla wielebnego było to dość nietypowe zachowanie, jak na takie małe, leżące daleko od świata, miasteczko. Znał mentalność ludzi z takich osad jak Bass Harbor. I zdarzało się nagminnie, że ci nie zamykali drzwi na noc do prywatnych domów, a co dopiero do takiego przybytku, jak gospoda.
Córka gospodarza krzątała się zwinnie zbierając naczynia ze stołów i szybko zniknęła na zapleczu, gdzie była kuchnia i prywatne kwatery właścicieli. Szczęk sztućców i naczyń oraz plusk wody sugerowały, że dziewczyna właśnie zmywa po gościach. Po przeliczeniu zawartości kasy i zabraniu urobku matka poszła w jej ślady, życząc wam dobrej nocy. Po jej wyjściu w głównej sali pozostał Samuel Virgill. Brodaty właściciel gospody zapalił fajkę i nie śpiesząc się posprawdzał okiennice na oknach.

- Idzie sztorm – wyjaśnił. – Będzie wiało, jak diabli. Radzę nie wychodzić do rana.

Zamykając ostatnią okiennicę spojrzał na was bez uśmiechu.

- Życzę państwu dobrej nocy. Gospoda jest wasza. Żona zostawiła troszkę jedzenia i picia na wierzchu, gdybyście zgłodnieli. Częstujcie się śmiało. Gdyby coś, możecie zapukać do nas. Pokój mój i żony znajduje się na końcu korytarza na parterze, o tam – wskazał ręką rzeczony korytarz.

Schował klucz od drzwi wyjściowych do kieszeni spodni i poszedł na zaplecze. Teraz naprawdę zostaliście sami. Wiatr i deszcz na zewnątrz zdawały się nabierać siły. Co jakiś czas widzieliście też rozbłysk światła między dwoma połówkami okiennic. To była pobliska latarnia morska.

Czuliście ochotę do działania, nawet troszkę do rozmów, ale przede wszystkim czuliście zmęczenie po trudach długiej podróży. Większość z was wstała bardzo rano, by zdążyć na pociąg. I teraz zwyczajnie mieliście ochotę położyć się spać.



SAMANTHA HALLIWELL

Kiedy szykowałaś się do snu towarzyszyło ci dziwne zawodzenie i łoskot ciężkich kropel deszczu walących o parapety i szyby. Za oknami widziałaś czarną plamę. Tylko gdzieniegdzie paliło się jakieś światło. Ten widok budził w tobie jakiś pierwotny niepokój. Przywykłaś już do świateł miasta – latarni, neonów, domowych lamp czy pojazdów. Tutaj, w Bass Harbor, nie było tego wszystkiego. Ciemności za oknem przerażały. Zdawały się być jakąś pierwotną, wrogą ludziom siłą, która tylko czyhała, aż zgasisz światło by pochłonąć cię na zawsze.

Zimny powiew wiatru spowodował, że poczułaś jak ciarki przechodzą ci po plecach. Dziwne myśli. Kierowana jakimś dziwnym impulsem zasłoniłaś okiennice odcinając się od królującej za oknami czarnej ulewy.

Długo nie mogłaś zasnąć wiercąc się w obcej pościeli. Pokój trzeszczał i skrzypiał, w kominie coś huczało i wyło na przemian, fale sztormu rozbijały się z łoskotem niedaleko od tawerny, na przybrzeżnych skałach. A kiedy w końcu udało ci się zasnąć śnił ci się jakiś koszmar.

Pływałaś w oceanie podczas sztormu. Unoszona na falach, niczym kawałek drewna. Nie próbowałaś walczyć z falami. Nie miałaś siły. Dopiero, kiedy silne prądy zaczęły ściągać cię w dół, pod czarne fale, zorientowałaś się, dlaczego nie wykonywałaś żadnych ruchów. Byłaś martwa. Sina z zimna, blada i pozbawiona życia. I wtedy – w swoim śnie pod lodowatymi falami – otworzyłaś oczy. I zamiast nich miałaś tylko ciemność. Gęstą jak atrament i jak atrament wylewającą się z twoich pustych oczodołów.

Obudziłaś się ze zduszonym jękiem gwałtownie otwierając oczy w wpatrując w ciemność pokoju. Przez chwilę miałaś dziwne odczucie, że nie jesteś sama w pokoju. Że w rogu, tam gdzie zalegają najgłębsze cienie, coś się porusza.

Zapaliłaś światło lampy i westchnęłaś z ulgą, kiedy blask rozświetlił mały, pusty pokój gościnny. I wtedy usłyszałaś coś dziwnego ...


OLIVER TWINKELTON


Na górze było pięć pokojów. I żadnych innych gości poza waszą piątką. Rachunek był prosty. Każdy z was wziął sobie osobny pokój. Trzy łóżka, proste umeblowanie. Warunki, do jakich w sumie przywykłeś przez lata posługi w małych miasteczkach.

Szykując się na spoczynek zauważyłeś, że nad drzwiami nie ma krucyfiksu. To też było dziwne. Ale nie aż tak. Może trafiłeś na jakieś inne ugrupowanie religijne, które nie wieszało krzyża w sowich domach, albo uwzględniając fakt, że pokój służył różnym ludziom właściciele nie chcieli nikogo zmuszać do oglądania relikwii wbrew jego woli.

Za oknem szalały żywioły, a ty położyłeś się próbując poukładać sobie myśli w głowie. Sam nie wiesz, kiedy zmorzył cię sen.

Miałeś koszmar. Był w nim jakiś mężczyzna spływający krwią. Widziałeś go, jak wbijał sobie gwoździe w udo. Widziałeś, jak miękka tkanka ustępuje przed ostrym czubkiem gwoździa i ciało spływa czerwienią krwi. Nie widziałeś twarzy masochisty, ale mężczyzna nosił długą, powłóczystą szatę, jak liturgiczna komża. Z jego ust wydobywały się dziwne mamrotania w niezrozumiałym dla ciebie języku. Rozszerzone szaleńczo oczy wpatrywały się w koślawą szybę, za którą kłębiła się ciemność. Ale nie zwykła ciemność nocy, tylko ... nie wiedziałeś jak to nazwać ... CIEMNOŚĆ. Niczym żywy organizm wyciągała swoje macki po samookaleczajacego się człowieka. Nienasycona, żądna ofiary, żywa.

Obudziłeś się gwałtownie słysząc szum oceanu i coś jeszcze. Coś, co spowodowało, że twoje serce zabiło szybciej ....


SOLOMON COLTHRUST


Nie podobało ci się to miasteczko. Nie podobali ci się tutejsi mieszkańcy. A już szczególnie pani Audrey Winterspoon. Ona nie podobała ci się najbardziej.
Coś wisiało w powietrzu, poza wonią ryb i oceanu. Coś niedobrego, coś, czego jednak nie potrafiłeś doprecyzować. Coś, co naprawdę cię martwiło.

Kładąc się zadbałeś, aby broń była pod ręką. Nie ufałeś miejscowym. Ich pozornej życzliwości. Twój ojciec chrzestny miał rację, co do nich. Coś ukrywali.

Szum oceanu, wicher dmący pomiędzy zabudowaniami oraz odgłosy ulewy uśpiły cię dość szybko.

Jak zwykle śniłeś koszmar Wielkiej Wojny. Mimo, że skończyła się ona cztery lata temu pozostawiła niezapomniane piętno na twej duszy. Nieludzka, masowa, odczłowieczona śmierć. Ciała leżące w brudnym błocie na ziemi niczyjej. Gnijące ochłapy, które kiedyś były ludźmi – pełnymi marzeń, wspomnień, nadziei i uczuć. Tam, na Ziemi Niczyjej, pomiędzy dwiema liniami umocnień, były jedynie gnijącymi kawałkami mięsa.

Tym razem jednak sen miał motyw przewodni. Wszystkie trupy miały twoją twarz. Okrwawioną, gnijącą, okaleczoną, bladą i ubłoconą twarz Solomona Colthrusta.
Kiedy usta trupów zaczęły przemawiać do ciebie chyba cytatami z Pisma Świętego, obudziłeś się zdezorientowany, jak zawsze przez chwilę nie bardzo wiedząc, gdzie się znajdujesz.

Dziwny hałas obudził cię na dobre ...


JAMES WALKER


Zmęczenie wzięło górę a i pogoda nie rozpieszczała, więc poszedłeś – podobnie jak wszyscy – do swojego pokoju. Za oknami szalał sztorm. Przez chwilę, sam nie wiedząc czemu, pomyślałeś o kierowcy, który was tutaj przywiózł. Czy dotarł na czas przed burzą do domu?
Porzuciłeś tą dziwną myśl i po zwyczajowych przygotowaniach poszedłeś spać.
Miałeś nadzieję, że rano pogoda się poprawi i będziesz mógł udać się w końcu do domu wynajmowanego przez twojego zmarłego przyjaciela.

Może to właśnie fakt, że o nim pomyślałeś tuż przed zaśnięciem, spowodowało, że Adrian ci się przyśnił.

To był dziwny sen. Nie był straszny, ale w jakiś sposób działał na twoje zmysły powodując senny lęk.

Adrian Willbury stał pośrodku jakiejś leśnej polany. Świat wokół niego wirował niczym na upiornej karuzeli. Drzewa, krzewy kamienie, ciemność nocy – wszystko kręciło się wokół niego, niczym środek płyty położonej na tarczę patefonu. Tylko, że znacznie szybciej.
Obroty były tak duże, że odnosiłeś wrażenie, iż ciało twojego przyjaciela zaraz upadnie. Ale nie upadło! Zamiast tego zaczęło się rozmywać. Jakby płonęło, lecz bez ognia i zamieniło we wstęgi dymu. Chociaż lepszym słowem zamiast „dym” byłyby wstęgi samej ciemności. Czarnej, jak atrament wypuszczany przez kałamarnice.

Poprzedzi ich ciemność

Czy ci się wydawało, czy faktycznie usłyszałeś niewyraźny szept przy twoim uchu.

Obudziłeś się przez chwile doświadczając naprawdę intensywnego i niepokojącego uczucia, że nie jesteś sam w pokoju. Czułeś się, jak dzieciak lękający potworów czających się w ciemnościach pod łóżkiem.

I wtedy usłyszałeś jakiś powtarzający się, niepokojący hałas ....


JUDITH DONOVAN


Nie byłaś zadowolona z obrotu sytuacji. Odnosiłaś wrażenie, że wielebny Twinkelton cię nie lubi, a James nie ufa. Udawanie krewnej zmarłego było trudniejsze niż sądziłaś. Przez chwilę poczułaś nawet ogromne pragnienie zrzucenia ciężaru kłamstwa ze swojej piersi i wyjawienia prawdy, lecz bałaś się reakcji pozostałych. W sumie dzień czy dwa udawania da ci taki materiał, o jakim zawsze marzyłaś. Może faktycznie profesor Willbury został zamordowany z niejasnych powodów, a wykrycie sprawców dałoby ci w Bostonie niewątpliwie dobrą pozycję wyjściową do przyszłej kariery. Ta sprawa mogła stać się przełomem w twoim życiu zawodowym. Nie mogłaś ryzykować.

Na zewnątrz szalała ulewa. Słyszałaś sztormowe fale rozbijające się nad nabrzeżnych skałach i łoskot deszczu chłoszczącego spadzisty dach. Paradoksalnie ten szum cię uspokajał. Miał w sobie coś ... porywającego. Coś kuszącego. Nie zniosłabyś chyba nocnej ciszy, jaka zapewne panowała nocami na tym odludziu.

Zasnęłaś zmęczona podróżą, ukołysana szumem wody.

Słyszałaś jakieś szepty. Niewyraźne, dziwaczne, świszczące, złowieszcze. Brakowało przymiotników by je określić w pełni. Chociaż słowo „złe” oddawało w pewien sposób ich istotę. To był sen. Nic więcej. Jednak zdawał się niezwykle realistyczny.

W tym śnie wstałaś i nie zważając na wilgotny ziąb przenikający pokój podeszłaś do okna. Zdrętwiałe od chłodu palce z trudem poradziły sobie z zamknięciem okna, ale w końcu udało ci się otworzyć je szeroko. Do środka wpadło zimne powietrze i deszcz. Coś było na ulicy, którą widać było z okna zajętego przez ciebie pokoju. Jakaś postać. Mimo ulewy, ów człowiek był ubrany tylko w lekką, białą i przemoczoną doszczętnie koszulę. Stał na dole, niczym słup lub posąg, i patrzył w stronę otwartego okna.
Wasze oczy spotkały się, mimo deszczu i ciemności. To musiał być sen, bo widziałaś jego twarz tuż koło swojej. Dokładnie i wyraźnie. W najdrobniejszych szczegółach. Był młody i nie miał oczu, tylko czarne, poszarpane dziury w bladej, wyziębionej twarzy. Dziury, z których sączył się czarny, tłusty dym. Chłopak otworzył oczy i z ust również zaczęły wydobywać mu się te straszliwe, czarne wstęgi.

Obudziłaś się. I zorientowałaś, że stoisz koło okna i próbujesz je rozewrzeć. Z drugiej strony ktoś na ciebie patrzył. Jakaś blada, lekko zniekształcona twarz. Prawie krzyknęłaś, kiedy zorientowałaś się, że to tylko twoje odbicie w mokrej, ciemnej szybie. Zadrżałaś z zimna i niepokoju.

I wtedy usłyszałaś dziwny dźwięk, który budził niepokój.




WSZYSCY

Chociaż tego nie mogliście wiedzieć, obudziliście się prawie w tej samej chwili. Gdyby ktoś zerknął na zegarek zobaczyłby, że wskazówki pokazują godzinę trzecią czterdzieści pięć. Środek nocy.

Deszcz chyba nieco stracił na sile. Wiatr chyba również. Staliście w wynajętych pokojach wsłuchując się w swoje oddechy i strząsając z powiek resztki nieprzyjemnych snów, kiedy zorientowaliście się, że coś słyszycie. Jakiś rytmiczny, powtarzający się odgłos, który dochodził gdzieś z dołu, zapewne od strony znanej wam dobrze głównej sali.

O tak! To na pewno dochodziło z dołu!

Głośny, nierówny, powtarzający się dźwięk. Jak drzwi wyjściowe, które właściciel zamykał z taką pieczołowitością, szarpane przez wiatr i uderzające raz za razem o framugę. Nie wiedzieć czemu, ale w waszych umysłach dźwięk ten brzmiał wyjątkowo złowieszczo. Jakiś irracjonalny, atawistyczny głos w waszych myślach szeptał: „nie idź tam, nie idź tam, tam jest niebezpiecznie”.

Łoskot nie cichł. Poza nim i odgłosami ulewy i sztormu nie słyszeliście żadnych innych dźwięków. Najwyraźniej nikt z dołu nie kwapił się, by zamknąć te przeklęte, nie pozwalające wam zasnąć drzwi.

Z drugiej jednak strony odkrywaliście w sobie jakiś pierwotny, zapomniany lęk. Lęk przed wyjściem z pokoju i zejściem na dół, by chociażby poszukać gospodarza. To było dziwne uczucie. Niespotykane i wcześniej niedoświadczane. Jakbyście odkryli w sobie coś, czego istnienie nigdy nie podejrzewaliście. Jakąś dziwną, płatające figle wyobraźnię. Jak dzieci same, w ciemnym pokoju, kiedy każdy cień zdaje się ożywać i ma ochotę nas porwać gdzieś, gdzie nie odnajdą nas już ukochani rodzice.

Łomot nie cichł. I chyba nie przestanie, jeśli ktoś z was czegoś nie zrobi lub wichura się nie skończy.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-04-2011 o 21:18.
Armiel jest offline