Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2011, 22:40   #1
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
[WFRP 2 ed.] I-Dobry uczynek

I - Dobry uczynek


Różnili się. Bardzo się różnili. Różnili się tak bardzo, że dawniej, przed wojną, przed najazdem bestii z piekła rodem trzymali by się od siebie z daleka. Było jednak coś, co upodabniało ich wszystkich do siebie. Wspólna umiejętność wyróżniająca na tle ogarniętego falą zniszczenia Hochlandu. Umiejętność przetrwania. Na tle spopielałych osad, wyludnionych wsi i poczerniałych pogorzelisk pośród których smętnie włóczyły się ludzkie ochłapy był to wyróżnik mający kolosalne znaczenie. Dzięki niemu żyli. Taki wspólny mianownik łączył. W kupie zaś zawsze było raźniej bo starej prawdy nie zmienił chaos wojny. „Kupy nikt nie ruszy”.

Jak długo podróżowali drogami spustoszonego Hochlandu trudno było rzec. Ich skład zmieniał się, do grupy wciąż ktoś dołączał a innych z kolei ubywało. Ich odejściu zwykle towarzyszyła świeżo wykopana mogiła. O ile mieli czas na jej wykopanie. Nie zawsze mieli. Jednak w grupie, nawet tak dziwnej grupie, podróż dzikimi bezdrożami spustoszonej krainy i jeszcze dzikszymi drogami była o niebo bezpieczniejsza. Nie pytali się kim są i skąd przybyli. I co ich tu rzuciło. Po przejściu hordy nie miało to żadnego znaczenia. Mogłeś być mordercą, złodziejem, kupcem czy skrybą ale tu i teraz byłeś … żywym. Żywym, dzierżącym oręż, pragnącym żyć. To łączyło. I tylko czasami, wieczorami przy ognisku snuli opowieści z nie tak znów dalekiej przeszłości. O ile chcieli do niej pamięcią wracać. O ile mieli do czego wracać.


Teraz, od dwóch dni przedzierali się przez knieję Drakwaldu starając się przeciąć bory tak, by ze Starej Leśnej Drogi dostać się do Ahresdorfu. Tam mieli być ludzie. Tak mówili spotkani trzy dni temu myśliwi. Tam odradzały się ludzkie osady. Tam znów gromadzono siły. Za wszelką cenę chcieli ominąć Grassen. Cieszyło się złą sławą i podobnież od czasu wyludnienia w opuszczonej osadzie straszyły się upiory. Unikali jej nieliczni na drogach Hochlandu wędrowcy, unikali i odradzali odwiedzenie ruin osady traperzy. Grassen lepiej było unikać. Tak postanowili i dla tego właśnie przedzierali się lasami aż dotarli do rozlewiska, które powstało na jednej z odnóg Drakwasser, przed wojną zwanego Osten Wasser. Tego nad którym właśnie wybudowano Ahresdorf. Rozlewiska, którego bagniste błota okazały się barierą dla nich nie do przebycia. I pewnie musieli by zawrócić, lub tracili kolejne dni na próbie ominięcia podmokłych bagien, gdyby nie odkryli w błotnym mateczniku starej chata jakiegoś człeka, który zresztą bardziej zwierzę przypominał. Kto był zresztą jego przodkiem i protoplastą przestało mieć dla nich znaczenie w chwili, kiedy okazało się, że ma on płaskodenny prom i za drobną opłatą może ich na drugą stronę bagien przewieźć. Oczywiście kiedy tylko udało im się go do tego nakłonić. Na samodzielne błąkanie się promem po bagnisku żaden z nich ochoty nie miał.

Podróż na promie szybko ukazała im ogrom bagiennych rozlewisk. Płaskodenny prom mijał łachy, kępy drzew, pływające wyspy i zarośnięte bajora mozolnie prąc dalej i dalej. Oni zaś uświadamiali sobie jak bezkresne zdawało by się błocko ich otacza. I nawet ci z nich, którzy najlepiej orientowali się w terenie dosyć szybko utracili orientację. I pogrążyli się w milczącej kontemplacji okolicy.

Czuli, że podróż ma się ku końcowi, kiedy ich przewoźnik, który od samego początku mełł w ustach przekleństwa na wszystkich przodków do ósmego pokolenia wstecz swoich klientów, dziękując im w ten sposób za to że wyrwali go ze snu i zmusili do mozolenia się z długą tyką i pchania promu na drugą stronę bagnistego rozlewiska, naraz zamarł. Zastygł w miejscu z wywleczonym drągiem uważnym wzrokiem lustrując przybrzeżny tatarak i wyrastający za nim dalej las. Gwar rozmowy na promie wyraźnie mu przeszkadzał bo naraz odwrócił się i głośno warknął – Szaaa chuje!

Nikt z obecnych na pokładzie nie podejrzewał by przewoźnika o to, że opanował skomplikowane meandry zasad rzadkiej w Imperium, arabskiej gry o nazwie „Szachy”. Po stokroć bardziej prawdopodobnym było to, że chodzi mu o to by zamilkli. Tak też uczynili społem z przewoźnikiem wbijając wzrok w rosnącą w oczach gęstwinę.

Początkowo nie działo się nic. Nic szczególnego. Drzewa łagodnie szumiały na wietrze, pośród tataraków pluskały niczym stado warchlaków skryte w morzu trzcin kaczki. Ptaki… Ptaków s sumie nie było. Prom sunął szybko zgrzytem tataraku o drewniane burty obwieszczając to, że dopływają już niemal do krańca rozlewiska. Nie było ptaków…

- To zasadzka! – syknął Georg Fleischer, żołnierz który nigdy nie rozstawał się ze swoją halabardą – ostatnią pamiątką po jednostce z której najpewniej zbiegł. Powiedział to, co inni czuli, lecz on jeden wiedział! Choć skąd, nie wiedział. On też pierwszy usłyszał wyraźny chlupot i odgłos przedzierania się przez krzaki od lewej burty promu, z tej z której społem z krasnoludem stał. Ten ostatni nie potrzebował wiele by rozpoznać zagrożenie. – Zielone kurwy! – ryknął głośno rozkręcając kulę kolczastą pewnymi, wyćwiczonymi ruchami nadgarstka. I zrobił to w najlepszym momencie, bowiem nagle z trzcin wynurzyły się cuchnące, ubłocone, uzbrojone w krzywe szable, ciężkie topory i włócznie, zielonoskóre bestie – pewnie jakaś pozostałość łupieżczego oddziału.



- Wiela ich! – krzyknął przewoźnik drągiem napierając z całych sił, by powstrzymać rozpędzoną łajbę. Było już jednak na to za późno, bo sękate łapy chwytały pokład niemal z każdej strony.

- Wypada po dwóch na każdego! – krzyknął z rufy Nizioł. Zawsze najszybszy był w rachunkach, ale teraz nie sposób było sprawdzić, czy się nie machnął. Co było możliwe, zważywszy na to, że już kręcił swą procą po raz wtóry. Za pierwszym razem walnął jednego z napastników w łeb, ale efektu ocenić w ferworze walki nie dało się sprawdzić. Tym bardziej że napierające z każdej strony zielonoskóre bestie ani myślały dawać swym ofiarom czas na podobną analitykę i już wdzierały się na pokład a ich pierwszą ofiarą padł nie kto inny jak przewoźnik. Który to ściągnięty z pokładu szarpnięciem za dzierżoną tykę, miotał się jeszcze w błotnej mazi pod ciałami dwóch zielonoskórych, którzy szczerząc kły wpychali go pod wodę. Długimi na dwa metry włóczniami…




==========================================
[ No to powodzenia miłym Graczom. Pamiętajcie piszcie regularnie i nie piszcie głupot a będzie okej. Piszemy tylko fabularnie. Techniczne sprawy w komentarzach. I nie edytujemy bez konsultacji ze mną. Czyli wcale. Co napisane, już jest. Dla tego uważajcie na to co piszecie. Od teraz proszę by w każdym poście każdy Gracz pod taką właśnie kreseczką wpisywał mi wyniki 3 rzutów k100. Tak na wszelki wypadek. Powodzenia]
 
Bielon jest offline