Burdel w trakcie pożaru. Tak dokładnie doświadczeni weterani oddawali swoim słuchaczom galimatias bitwy. Coś, co sprawiało, że walczący z trudem orientowali się, gdzie wróg a gdzie kompan. Szczęk oręża, krzyki dzierżących oręż, wycie rannych. Kwik koni i przekleństwa. Przekleństw było najwięcej.
Na promie mieli przewagę. I to znaczną. Wysokości i stabilności. Do chwili gdy do wszystkiego włączyły się oszalałe od zapachu krwi, śmierci i walki wierzchowce. Do chwili, kiedy pokład zaczął się chwiać pod nogami obrońców, którzy ze zdobytym w wielu bitwach doświadczeniem przystąpili do odpierania szturmu. Jakby nie chcieli przyjąć do wiadomości, że wrogów jest więcej.
Zielonoskórzy również za nic mieli bitewne przewagi obrońców i wnet oręż uderzył o oręż a kwik tonących w bagnie wierzchowców zagłuszyło wycie rannych. I o dziwo, nie byli to głównie ludzie z promu. Ci bowiem mieli szczęście, że zasadzka się nie powiodła. Mieli szczęście i przewagę i doskonale ją wykorzystali. Wnet wystrzelone przez obrońców bełty z kuszy i wyrzucone z procy Niziołka kamienie przerzedziły szereg atakujących a miecze, które poszły w ruch starły się z obnażonymi szablami i toporami. Śmierć przycupnęła na olsze obserwując zmaganie bez cienia emocji. Swoje żniwo i tak zebrać miała.
Martin wysforował się na pierwsze miejsce, pewnie po trosze dla tego, że stał na dziobie. Otoczony z trzech stron napastnikami nie miał czasu na rozważania. Pchnięcie, finta i parada. I cios w odsłonięty pysk, śmierdzący nawet z tej odległości i wyszczerzony w koszmarnym grymasie. Miecz wszedł gładko w bok czerepu posyłając ofiarę pod wodę a Martin wnet starł się z kolejną z przerażeniem czując falę gorąca oblewającą jego podudzie. Miał pecha, któraś z włóczni napastników obok rozorała mu nogę. Odpowiedział błyskawicznie odrąbując dzierżące je ramie i cofnął się krok w tył. Bolało jak sto diabłów, ale wiedział, że ból to życie. Żył wiec i walczył. Bo nie miał wyjścia. Rupert dostrzegł zagrożenie w jakie wpadł Martin. Dostrzegł zielonskórą poczwarę, która korzystając z miejsca na dziobie wpełzła na pokład i wstała prężąc swe muskularne ciało do ciosu, który winien zmieść oszołomionego walką Stalrina i krasnoluda, który rozrąbał już dwóch przeciwników, ale teraz toczył mozolny pojedynek z umięśnionym niczym sam Moradin przeciwnikiem. Krasnolud się cofał, ale kamień zmienił wszystko. Uderzył w pierś i byłby to cios nieskuteczny, gdyby nie trafił dokładnie pod nie osłonięty pancerzem mostek. Krasnolud nie pozwolił swemu przeciwnikowi zebrać sił. Uderzył z z całych sił z góry roztrzaskując czaszkę swego przeciwnika. Podobnie jak Stalrin, który swoim młotem odpierał ataki z lewej burty. Georg, które całe doświadczenie wojenne zamykało się w starciach w czworoboku, gdzie halabardy, wzajemne uzupełnianie się towarzyszy broni było podstawą, naraz zrozumiał że ta walka będzie zupełnie inną. Uderzył halabardą ale nie znajdując luki w osłonie wnet poprawił i poprawił po raz kolejny. Jednak wszystkie jego próby spełzły na niczym, kiedy nagle dostrzegł lukę w obronie wroga i bez cienia wahania uderzył w tarczę po czym ją hakiem halabardy ściągną w dół. Pchnięcie grotem oręża posłało zielonoskórego w odmęty. Tuż obok sunącego pod wodą Roana. Ten zaś ominął ofiarę i zaskoczenia uderzył na brodzących w błocku przeciwników. Dwa sztylety nie były by być może zbyt niszczycielską siłą, gdyby nie były użyte z całkowitym zaskoczeniem napastników. Kiedy zaś do walki przyłączyli się społem Draug i Alexander dla ich przeciwników okazało się to zbyt wiele. Wnet na brzegu, spośród krzaków rozległa się świstawka. A zielonoskórzy w jednej chwili cofnęli się od promu po czym chwilę darzyli go pełnym pożądania wzrokiem a po chwili rzucili się pomiędzy trzciny, do ucieczki.
Stojący na pokładzie kompani posłali za uciekinierami jeszcze kilka błędów i kamieni, ale wnet stało się jasne, że walka dobiegła do końca. Podobnie jak żywot zabitego przez jednego z zielonoskórych przewoźnika…
. |